Читать книгу Felietony - Agata Passent - Страница 9

Оглавление

O, skurcze!

Grube szwy czuć w miernym felietonie. To boli mnie na co dzień. Dziś czuję jednak, jak ciągną mnie szwy poporodowe. Oto zdaję poniższy raport, jako wasza nieustraszona wieloródka, z oddziału położniczego w szpitalu klinicznym, gdzie dwa dni temu urodziłam synka. Felieton ten dozwolony jest od lat osiemnastu i apeluję, aby nie czytały go kobiety, które jeszcze nie rodziły.

Izba przyjęć wieczorową porą. Jarzeniówka drga jakby nadawała alfabetem Morse’a, za oknem migają światła aut odbijające się w Wiśle. Za dnia panował tu rejwach jak na suku w Marakeszu (no, może nie ma tu tańczącej kobry), a teraz, gdy stoję z wielkim brzuchem, torebką (nawet na sąd ostateczny nie ruszę się bez torebki) i szpitalną torbą, na tej izbie pusto. Nikt mnie nie odbiera, to kto odbierze poród? Jakby zamknięte, jakby opustoszałe przed generalnym remontem. W okienkach recepcji ani jednej buzi. Patrzymy po sobie z mężem – czyżby na wieść o moich skurczach wszyscy pouciekali? Będziemy mieli cały pusty szpital dla siebie? W serialach lekarskich wszystko dzieje się migiem, lekarze w trzepoczących fartuchach, lekarki ze sztucznymi rzęsami dyszą znad zielonych maseczek. My zaś stoimy i już prawie rodzimy w kolejce, której nie ma. Na szczęście zjawia się recepcjonistka, bierze papiery, wpuszcza za szklane drzwi i od tej pory jestem już w kapciach, już w koszuli, już mierzą ciśnienie, przystawiają pistolet do skroni. To nie pistolet, to termometr, który mierzy ekspresowo. Wsadzają na wózek. „O, pudrowy róż. Ponoć najmodniejszy w tym sezonie”, mówi pielęgniarka. Mijamy patologię ciąży, mijamy neonatologiczny, wszędzie czerwone przyciski z napisem „Wezwanie pomocy”. Dżizas, rzeczywiście, ratunku, może jeszcze jest czas uciec. To nie kolejne badanie, z którego wracałam z brzuchem do pracy, teraz nie wyjdę już stąd w jednym kawałku, wyjdziemy we dwoje.

Lądujemy na bloku porodowym, tu ciężarówek więcej niż aut na parkingach centrów handlowych w czarny piątek. Parkują mnie w korytarzu, przedostatnie w tej chwili wolne łóżko, słyszę, jak odsyłają kobietę, która przybyła za wcześnie: „Proszę wrócić do domu, jest za wcześnie”. Kobieta się upiera, boi się rodzić w taksówce, chce zostać. „To szpital, a nie hotel”, mówi pielęgniarka. „Ile odbieracie dziennie porodów”, pytam. „Dziennie? Bywa, że osiem kobiet rodzi jednocześnie, kochanieńka”. Leżę w korytarzu, podłączona do KTG. Całe życie lubiłam być na korytarzu, w szkole wywalali mnie na korytarz z klasy za błazeństwa – tam sobie układałam kostkę Rubika (taka zabawka była). Bodaj Gombrowicz napisał o jakimś drugorzędnym artyście, że stał „w korytarzu sztuki”. Wolę korytarz od świecznika, od centrum. Można się wycofać, można awansować. To piętro jest jednym wielkim pikaniem, dziesiątki brzuchów, z których dobiega dźwięk dziecięcych serc, drukują się zapisy, przypomina mi się drukarnia „Życia Warszawy”, do której zabierał mnie ojciec w dzieciństwie. Tysiące gazetowych stron wypluwane przez maszyny drukarskie. Drzemię, wsłuchując się w delikatne na razie skurcze. Nagle z sali porodowej słyszę jęki, potem wycie, potem krzyki tak potworne, że przed oczami staje mi okładka Świniobicia Marty Szabo, to wydanie PIW-u z zakrwawionym nożem. Jakaś kobieta rodzi, uświadamiam sobie, ja być może następna, boję się cięcia krocza, to fabryka, zaraz ktoś będzie słyszał moje jęki. Zwolniło się miejsce, wjeżdżam do sali pięcioosobowej, każda jeszcze w blokach startowych. Rozmowy ciężarnych współlokatorek. Potężna brunetka w koszulce w serduszka już pięć dni po terminie, miała oksytocynę, ale nic z tego, wykłóca się z położną, chce wrócić do domu, skoro ma jeszcze parę dni czekania. „Trudno tu się dostać, ale łatwo pani nie wypuścimy”, odpowiada lekarz. Obok kobieta bez dwóch górnych jedynek, wygląda jak po walce z Kliczko. „Dentysta stwierdził, że jak ciąża, to musimy poczekać z wstawianiem”. Będzie cesarka, nosi bliźniaki, sprawdza nieustannie na wykresie, czy oba serduszka biją.

A jednak moje skurcze ruszają pierwsze z naszej piątki. Jest na świecie odcieni bólu tyle, co kolorów w palecie impresjonistów. Skurcze to wredne suki. To jak różnica między przypalaniem sporadycznym a paleniem ciągłym. Kiedy ból odpuszcza, czujesz ulgę, czas na oddech, ale zaraz wraca i napiernicza od miednicy po brzuch, bezdech, biorą mnie już do sali porodowej, a tam jak na obrazie Operacja Rembrandta cała grupa, tylko zebrana nie nad moją głową, a przed moimi udami rozwartymi na oścież jak niezamknięte nożyczki. Czyli team work, męża przejętego przesuwają za moją głowę jak niewygodny wazon. Na szczęście łóżko ma poręcze, jak skurcz uderza, to trzymam się prętów, pewna, że je zaraz powyginam.

Poród nie należy do przyjemności, a w nagrodę, owszem, dostajemy dzieciątko, ale wraz z nim... połóg. I tu się zaczyna hardcore. „Połóg jest beznadziejny”, przyznaje policjantka laktacyjna, którą wezwałam, gdy w trzeciej dobie po porodzie bolało mnie jeszcze wszystko, a syn nie chciał zrobić sobie przerwy w ssaniu nawet na godzinę. Policja laktacyjna nie pozwala dokarmiać, pani w końcu mówi: „Jak już będzie pani chciała wyskoczyć przez okno, może pani dokarmić”. Mąż rozanielony odwiedza mnie na porodówce. „Boże, macierzyństwo jest takie piękne”. Tak, ale nie dla matki. Piłkarz po kontuzji i operacji dochodzi do siebie, każdy po operacji leży i dochodzi do siebie, ale nie matki. One ledwo wloką się do toalety na koniec korytarza, pierwsze siku to masakra, a jednocześnie przewijanie, karmienie, mylą mi się już piersi, a mam tylko dwie, lewa, prawa, lewa, prawa, skończyłam o 2.25 w nocy, to drzemka do 4.45 – zapisuję na kartce tę kolejność piersi i dziennik karmienia jak kapitan dziennik okrętowy. Po nocach dzieci drą się wniebogłosy. Może smoczek? Smoczek? „Droga pani, to szpital przyjazny dzieciom, szkoda zgryzu”. Położna biegnie dalej, woła: „Gdzie jest pediatra?”. „Na cięciu. Tylko tną i tną. Ciągle go nie ma, nie chce się siłami natury”, burczy salowa.

Wieczorny obchód. „A co to jest na talerzu u pani? Rzepa? Rozdymające, nie jadłbym na pani miejscu, skoro pani karmi piersią”. Ale przecież amerykańskie specjalistki od laktacji mówią, że nie ma czegoś takiego jak dieta matki karmiącej. „Oni się nie znają. Dają dzieciom wszystko z lodówki. Zimne”.

To tu, na położnictwie, hartują się matki Polki. To stąd bierze się nasza roszczeniowa kastrująca postawa: „Ja się dla ciebie tak poświęciłam, synu, a ty co? W ogóle matki nie odwiedzasz”. Dzięki psychologii za mechanizm wyparcia. Liczę, że za miesiąc już tych skurczy nie będę pamiętać.

Felietony

Подняться наверх