Читать книгу Czas na mnie. - Agnieszka Kowalska - Страница 16
ОглавлениеPonoć każdy spektakl jest inny. Wierzę, bo grają go żywi ludzie, ich energie mogą iskrzyć, a mogą się odpychać, jeśli na przykład mieli zły dzień albo za dużo na głowie. Są też wyjątkowe spektakle, kiedy grają jak w transie i widownia to czuje. Dostają brawa na stojąco. Zespół grający spektakl potrafi go skrócić (na przykład kiedy jest ogromnie ważny mecz) albo wydłużyć – kiedy na kogoś czekają. To są rzeczy dla mnie niepojęte i świadczą o tym, że mamy do czynienia ze sztuką.
Teatr potrafił Maćka trzymać przy życiu i ostatecznie przyczynić się do jego rezygnacji z życia. Był dla niego niewątpliwie najważniejszy. Obawiał się być przez 20 minut na imprezie, z której nie mógł wyjść niezauważony (a często musiał wyjść, bo go dopadały objawy choroby), ale nigdy się nie bał wyjść i zagrać przy pełnej widowni, bo – jak twierdził – na scenie takie przygody się nie zdarzają. I rzeczywiście – nie zdarzały się. Niestety, kiedy wracał do domu, jego organizm zupełnie się rozsypywał po takiej mobilizacji. „Ciało nie jest człowiekiem. Jest instrumentem człowieka” – tak zawsze mówił i grał dalej. Aż do wyczerpania baterii.
Do narzekania na teatr dawał prawo tylko samemu sobie. Kiedy byliśmy totalnie bez pieniędzy, w chorobie, na wsi, w remoncie, z pięcioma psami i brakiem opału – no, istna „Trumna chłopska” – zadzwonił jakiś pękaty biznesmen z ofertą poprowadzenia czterech imprez reklamujących iPhona. Wizja natychmiastowego wybawienia! Pamiętam, jak Maciek sięgnął po mały czarny kalendarzyk i wyrzekł swoje sakramentalne: „Nie ma takiej możliwości. Gram spektakl”. W takiej chwili przeklinałam spektakle i całą tę nadętą świątynię sztuki.
„Merlin” – to przedstawienie było jego ukochanym. Moim także. Z „Merlinem” przeszedł całą historię swojej choroby, grał ten spektakl jako ostatni jeszcze w zdrowiu i jako pierwszy – po skończeniu chemii. Zdarzyło się, że go znosili ze sceny.
Nie lubił… „Ryszarda II”. Nienawidził go. Trzy dni przed wyznaczonym spektaklem chodził chmurny. Tak się marszczył, że dzieci nazwały go „marsconym”. Po zagraniu humor mu wracał i świat znowu był piękny.
„Nora” – zgrany zespół i bardzo młody reżyser. Zderzenie niedojrzałej determinacji i wypracowanego przez lata doświadczenia. Próby bardzo przeżywał, złościł się, godzinami dyskutowali każdy detal. Wyszło interesująco, grał doktora Ranka, który jest śmiertelnie chory. Rola Ranka zapoczątkowała całą serię umierających postaci. Od epizodów w komediach, gdzie składano go do trumny, poprzez popularne seriale, w których popełniał samobójstwo, ginął od kuli albo umierał w szpitalu, aż po rzeczywiste zastępstwo za zmarłego kolegę w „Samsarze Disco” w teatrze we Wrocławiu. Że też nie dało mi to do myślenia. Dr House miał rację. Śmierć zmienia wszystko. „Prawie-śmierć” – niczego nie zmienia.
„Otello” – zaważył na jego losach z tej przyczyny, że w nim nie grał. Po udanej inscenizacji „Nory” ten sam zespół postanowił zrealizować „Otella”. Maciek miał zagrać tytułową postać. Zasypiał z „Otellem” przy łóżku. W ostatniej chwili zmieniono skład aktorski. Ktoś nawet nie zdążył usunąć jego nazwiska z plakatu. Może uznano, że zabraknie mu sił. I rzeczywiście, miałam wrażenie, że płomień zgasł. Psychologowie mają na to swój termin – „popęd śmierci”. To był mniej więcej ten czas, kiedy zaczął umierać.
Zagrał jeszcze Don Juana w „Wiele hałasu o nic”. Don Juan usiłuje nagiąć rzeczywistość do swoich wyobrażeń, aby nareszcie – jak to się ładnie określa – wyjść z cienia. Ponosi klęskę i ucieka ze sceny. W samą porę, bo musi zażyć tabletki. Rola dostosowana do jego fizycznej wydolności. Wcześniej miał normalną wydolność i też nie grał większych ról, ale na etapie Don Juana już nawet o tym nie myślał. Pilnował czasu i regularnego zażywania. Dwie zielone, połówka białej, jedna żółta sproszkowana, jedna niebieska rozpuszczona. Podporządkował się działaniu tabletek, bo wszystkie inne pomysły na wyzdrowienie już wyczerpał. Połykanie tego co cztery godziny było męczące i nie dawało żadnych rezultatów, ale zwalniało go z odpowiedzialności za własne życie. Miał serdecznie dość nieustannej mobilizacji. Oddał stery sympatycznym lekarzom i dryfował jako pasażer, wierząc, że jest jakiś port, do którego dopływa czas. Dwie zielone, połówka białej. Żółta sproszkowana, niebieska rozpuszczona. I na koniec ta magiczna, czerwona, dzięki której ucieka się nie tylko ze sceny, ale w ogóle z Matriksa.