Читать книгу Czas na mnie. - Agnieszka Kowalska - Страница 7
IMIĘ
ОглавлениеNastępnym razem nie urodzi się na pewno jako Maciek ani tym bardziej jako Marian. Miał problemy z każdym ze swoich imion i żadne nie dodawało mu pewności siebie. Imię Marian wpisane podczas chrztu i obecne w jego dokumentach jako jedyne – starał się zachować w tajemnicy. Może dlatego, że lubił mieć tajemnice, a może w jego opinii brzmiało okropnie przeciętnie. Mimo to miał z nim jakieś mistyczne połączenie, bo Marian jest męską formą imienia Matki Boskiej, a on lubił Matkę Boską. Głównie ze względu na to, że – jak twierdził – urodziła się tego samego dnia co on, czyli 8 września. Nigdy z nim nie dyskutowałam w kwestii urodzin Matki Boskiej, ale zawsze sądziłam, że jest w tym jakiś element baśniowy. Nosił emaliowany medalik z jej wizerunkiem i napisem „Immaculata”. Kupił go w sklepie z antykami na Słowacji. Za tanie pieniądze, ale mówił, że drogo. Medalik nosił przy sobie, w aksamitnym woreczku w kieszeni spodni. Wieczorem rzucał razem z kluczami w przedpokoju, a rano razem z kluczami zabierał. Myślałam, że go zabrał na tamten świat, bo w dniu jego śmierci lekarz dyżurny dał mi tylko komórkę, obrączkę i zegarek w zaciskanej folii. Miałam skojarzenie z jakimś zestawem przedmiotów zabezpieczonym przez policję na miejscu zbrodni. Ale Matki Boskiej nie było. Zniknęła, chociaż wszyscy jej szukali. Prawdę mówiąc – wydawało mi się oczywiste, że ją zabrał. Chociaż wersja oficjalna mogłaby brzmieć odwrotnie. Że to Ona jego zabrała.
Maciek to imię nadane mu w czasach, kiedy był pyzatym bobaskiem. Potem wcale do niego nie pasowało. Dorosły Maciek powinien być rozczochrany i nieogarnięty, taki sympatyczny gapa. Uśmiechnięty od ucha do ucha, otwarty, hałaśliwy w obejściu. Maciej z kolei brzmi trochę wiejsko-buraczanie, więc z dwojga złego Maciek wydawał się sympatyczniejszy. Niestety źle się odmieniał: z Maćkiem, Maćkowi, Maćka. Maćka sraćka – jak zawsze przedrzeźniał, bo miało to klimat zbytniego spoufalenia, jakąś sepleniąco-infantylną nutkę, od której już tylko krok do potworności w rodzaju Maciusia, Maciuńki, Maciejki czy – za przeproszeniem – Maciuchny. Maciuchna to był objaw najwyższej formy uwielbienia stosowany przez jego własną matkę – w tym samym stopniu wywołujący natychmiastowy atak agresji u niego, co niemożliwy do wyleczenia u niej. Podejrzewam, że w sytuacjach, na które nie miał wpływu, mogły go tak nazywać pijane psychofanki (bo i takie się zdarzały) albo dalekie kuzynki pragnące podkreślić wzajemną bliskość i przywiązanie podczas rodzinnych imprez, których unikał jak ognia.
Z jego wrażliwością na melodię mowy i poprawność języka nie miał szczęścia do imion i przezwisk. Kolejna wersja jego osoby – Kozi – ma gangsterskie korzenie, ale fatalnie się pisze po polsku. Ani Cosi, ani Cozi jej nie pomogą, bo następuje odruchowe zmiękczenie przed „i”. Dlatego rzadko się tym pseudonimem podpisywał, a jedynym ratunkiem zachowania go w pamięci jest pisownia przez podwójne zet. Bywa, że imię nie pasuje do człowieka i wtedy pseudonim wręcz do niego przyrasta. Ale w jego przypadku trzy próby zawiodły. Był powszechnie rozpoznawalny, a niewiele osób pamiętało, jak się nazywa. Resztki mocy odebrał jego imieniu nieszczęsny Jaroszy, za którego sprawą, jak się wyraził – z dobrego aktora udało się zrobić aktora popularnego. Odtąd wierni fani robili sobie zdjęcie z Jaroszym i pokazywali palcami Jaroszego. Z letargu po Jaroszym wytrąciła ich dopiero wieść o chorobie. Choroba sprawiła, że imiona powróciły z nową siłą. Jako Kozi – okazał się prawdziwym gangsterem, który żyje według twardych reguł, chociaż żyje z wyrokiem. Jako Maciek stał się bliski tym, którym zdarzył się podobny dramat. Jako Marian umierał w szpitalu na Banacha i był jednym z niewielu pacjentów, po którym płakały wszystkie pielęgniarki.