Читать книгу Niebiosa mogą runąć - Аллен Эскенс - Страница 10
Rozdział 4
ОглавлениеO ósmej rano, czyli kiedy normalnie zaczynałby zmianę, Max wjechał na parking przy laboratorium balistyki. Trupy nie czekały, aby się ujawnić, a nieprzewidywalność stanowiła nieodłączny element tego fachu i była jedynym aspektem pracy Maxa, który nie podobał się Jenni. Któregoś razu świętowali rocznicę w miłej restauracji, ale zanim podano zamówione dania, on otrzymał wezwanie.
Próbował rozszyfrować wyraz jej twarzy, gdy całował ją na do widzenia. Wiedział, że na pewno nie była zadowolona, iż musiała zrezygnować z tak wytwornego i drogiego posiłku i spędzić resztę rocznicowego wieczoru samotnie w domu. No i jeszcze ta historia, kiedy urządzili bożonarodzeniową kolację dla jej rodziny. Max wyszedł z domu mniej więcej w tym momencie, kiedy Jenni wstawiała do piekarnika ośmioipółkilogramowego indyka dla dwunastu gości.
Spodziewał się, że będzie na niego zła, gdy wrócił do domu dziewięć godzin później, jeśli jednak miała do niego żal, nie dała tego po sobie poznać.
Swoje wątpliwości Jenni wyrażała tylko wtedy, gdy podejmowali temat dzieci. Zastanawiała się, czy dziecko potrafiłoby zrozumieć, dlaczego tatuś musiał wyjść w trakcie szkolnego przedstawienia albo meczu. Jak by się poczuło, gdyby zamiast dumnego taty zobaczyło puste miejsce? Wszystkie te rozmowy sprowadzały się jednak do ich pierwszej randki, jeszcze w liceum, kiedy Max podzielił się z Jenni swoim marzeniem o karierze detektywa śledczego w wydziale zabójstw. Przyklasnęła tej inicjatywie, a później, już jako żona, gorąco go wspierała.
– Rozumiem, choć nie musi mi się to podobać – mawiała, kiedy nagle znikał.
Koniec końców, te rozmowy nie miały znaczenia, bo nie będzie żadnych dzieci.
Robal użył swojej karty magnetycznej i weszli do laboratorium balistyki. Było oddzielone od głównej części, laboratorium kryminalistyki, i ekspertyzy, jakie w nim przeprowadzano, koncentrowały się na dopasowywaniu pocisków do broni lub narzędzi do śladów obrażeń. Max nie miał ani pocisku, ani narzędzia, ale miał brylant, a w laboratorium był mikroskop.
Robal usiadł przy jednym z mikroskopów i włączył ekran komputera, a Max podał mu pakiecik z cennym kolczykiem.
– Spójrzmy na to. Jeżeli jest prawdziwy, może być oznakowany.
Kiedy Max poprosił Robala, aby z nim pojechał do laboratorium, ten nie powiedział ani słowa. Milczał też wówczas, kiedy poprosił go o włączenie jednego z mikroskopów. Teraz, gdy Robal starał się umieścić brylant pod obiektywem, palce mu się trzęsły i wydawał się bardziej zdenerwowany niż zazwyczaj.
– Wszystko gra?
Robal przestał majstrować przy brylancie. Mięśnie jego żuchwy poruszyły się, jakby próbował coś powiedzieć.
– Zapomniałem, że pańska żona nie żyje. Nie chciałem… – wydusił w końcu, a potem zamilkł i wziął głęboki oddech.
Max położył rękę na ramieniu kolegi i delikatnie postukał w mięśnie zesztywniałe od paraliżującego strachu.
– Już dobrze. To było dawno. Nie zadręczaj się tym.
Robal wyraźnie się rozluźnił i ponownie skupił na pracy. Kiedy tylko ułożył brylant na mechanicznym stoliku mikroskopu, ustawił okular tak, by soczewka była skierowana na boczną ściankę kamienia, płaski cienki pasek oddzielający koronę brylantu od pawilonu. Max wpatrywał się w monitor, aż na ekranie pojawiła się laserowa inskrypcja. Najpierw zobaczył wizerunek ptaka o długich, imponujących skrzydłach. Obok umieszczono słowo „Hercinia” oraz numer seryjny.
– Bingo – wyszeptał. – Słyszałeś kiedykolwiek o Hercinia Diamonds?
– Nie – odparł Robal, po czym podjechał na krześle do sąsiedniego stanowiska i wpisał nazwę w wyszukiwarkę. – To firma z Toronto… Wykorzystują diamenty wydobywane w kopalniach w tundrze. Nie tykają tych krwawych.
– Powinniśmy do nich zadzwonić.
Robal skorzystał z telefonu w laboratorium, by wybrać numer podany na stronie internetowej firmy, po czym oddał słuchawkę Maxowi.
– Hercinia Diamonds SA, w czym możemy pomóc?
– Detektyw śledczy Max Rupert. Dzwonię z Minneapolis w Minnesocie. Chciałbym rozmawiać z kimś z waszego archiwum. – Pauza. – Albo z waszym szefem. – Słowa te zabrzmiały jak groźba, choć to nie było zamierzone.
– Proszę zaczekać.
Kliknięcie, kilka sekund Karen Carpenter śpiewającej Close to You, a potem kolejne kliknięcie.
– Mówi Richard Holerman z działu do spraw kontaktu z klientami. W czym mogę pomóc?
– Panie Holerman, jestem Max Rupert, detektyw śledczy z wydziału zabójstw w Minneapolis w Minnesocie. Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa.
Cisza.
– Panie Holerman?
– Tak… Nie jestem pewien, jak mógłbym…
– Ofiarą jest kobieta, która nosiła kolczyki z brylantami z waszej firmy. Mamy numer seryjny kamienia. Chcemy ją zidentyfikować. Gdyby mógł nam pan powiedzieć, komu je sprzedano…
– Eee… panie… Jak godność?
– Rupert. Detektyw śledczy Max Rupert.
– Detektywie Rupert, nie sądzę, abym mógł panu pomóc. Nie mamy firmowego sklepu. Nie prowadzimy sprzedaży detalicznej dla klientów indywidualnych.
– Ale zaopatrujecie salony jubilerskie, zgadza się? Gdybyśmy wiedzieli, do którego z nich trafiły te konkretne kolczyki, moglibyśmy spróbować popytać na miejscu.
– Bardzo chciałbym pomóc, ale nie jestem pewien, czy mogę udzielić tej informacji. To dość nietypowa prośba.
– Nie proszę o to, aby zdradził mi pan wasze firmowe sekrety, panie Holerman. Chodzi mi tylko o punkt zaczepienia, od którego mógłbym zacząć. To bardzo pilna sprawa.
– Będę musiał się skontaktować z naszymi prawnikami. Oddzwonię do pana. Nie chcę złamać prawa.
Max poczuł, że jego dłoń mocniej zaciska się na słuchawce. Zamknął oczy, wypuścił powietrze i rozluźnił chwyt.
– Panie Holerman, mamy tu martwą kobietę i nie wiemy, kim ona jest. Nie mamy pojęcia, czy są gdzieś jeszcze jakieś inne ofiary, dajmy na to mąż lub dziecko, które mogą rozpaczliwie walczyć o życie, czekając na pomoc. Możliwe, że właśnie teraz, kiedy tak sobie rozmawiamy, morderca sprząta miejsce zbrodni. Jeżeli musi się pan skontaktować z prawnikami, proszę to zrobić, ale na miłość boską, niech się pan pospieszy. Te kolczyki są szansą na ustalenie jej tożsamości. Musimy iść dalej tym tropem i tylko pan może nam w tym pomóc.
– Ja… eee… przepraszam. Chodzi o to, że nigdy… Niedługo oddzwonię. Na ten numer?
– Nie, proszę zadzwonić na moją komórkę.
Max podał Holermanowi swój numer, podziękował i rozłączył się. Następnie zapisał numer seryjny brylantu na świstku papieru i ruszył w stronę ratusza, zostawiwszy kolczyk Robalowi.
Gdy dotarł do biura, zabrał się do wypełniania formularza wezwania administracyjnego, wpisując do odpowiednich rubryk informacje, których nie miał za wiele. Chciał, aby wszystko było gotowe, kiedy – lub raczej: jeżeli – Holerman oddzwoni. Potem zatelefonował do biura prokuratora hrabstwa Hennepin i porozmawiał z prawniczką z Wydziału do spraw Osób Dorosłych, z którą nigdy dotąd nie pracował, informując ją, że kiedy tylko otrzyma odpowiedź od Holermana, prześle jej e-mail z papierami do podpisania. Potem rozłączył się i czekał, stukając palcami w stolik w kantorku, który dzielił z Niki Vang. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić ponownie do Holermana, ale ostatecznie zatelefonował do Vang.
– Masz już coś? – spytał.
– Nic, co mogłoby nam pomóc. Zapukałam do drzwi każdego domu w najbliższej okolicy, ale nikt nic nie słyszał ani nie widział. Żadnych kamer. Żaden z sąsiadów nie rozpoznał kobiety ze zdjęcia. Właścicielka księgarni stwierdziła, że nasza ofiara wygląda znajomo, jakby bywała w tym miejscu i buszowała wśród książek, jednak nie potrafiła sobie przypomnieć jej nazwiska, o ile w ogóle je znała. Skoro bywała w księgarni, możemy śmiało przypuszczać, że jest w jakiś sposób związana z Kenwood. A tobie się poszczęściło?
– Na razie nie, ale czekam, aż oddzwoni do mnie handlarz diamentami z Kanady. Kolczyki są oznakowane i mają numer seryjny. Gdyby udało się nam pójść tropem tego numeru, moglibyśmy ustalić nazwisko denatki. Ale z jakiegoś powodu ten facet z Kanady waha się, czy… – Nagle komórka zabrzęczała. Detektyw spojrzał na ekran: Toronto. – Muszę kończyć. To chyba on – rzucił i przełączył rozmowę. To była kobieta.
– Mówi Victoria Lowell, wiceprezes do spraw kontaktów z klientami w Hercinia Diamonds. Mam panu pomóc zlokalizować salon jubilerski, w którym sprzedano parę naszych kolczyków z brylantami. Jeżeli poda mi pan numer seryjny, będę wiedziała, który z naszych detalistów je sprzedał, ale nie będę w stanie podać panu nazwiska klienta.
– Nic nie szkodzi – odparł Max, po czym odczytał numer seryjny i wsłuchał się w odgłos stukania w klawiaturę.
– Te kolczyki kupił od nas salon Galibay Jewelry z Minneapolis.
Max nigdy nie słyszał o tym salonie, ale sprawdził w internecie i dowiedział się, że jest usytuowany w Północnej Dzielnicy i specjalizuje się w obsłudze wyjątkowo zamożnych i wymagających klientów. Nie miał regularnych godzin otwarcia, należało się wcześniej umówić. Na stronie internetowej widniał numer, pod który można było zadzwonić, ale nie podano adresu e-mail ani numeru faksu.
– Pani Lowell, nie ma pani przypadkiem w swoim archiwum numeru faksu Galibay Jewelry?
– Owszem, mam.
Podała numer Maxowi, a ten wpisał go do rubryki formularza wraz z innymi istotnymi informacjami. Kiedy skończył rozmowę, przesłał wypełniony formularz wezwania do biura prokuratora hrabstwa, a potem zadzwonił do Galibay Jewelry. Telefon odebrała kobieta. Miała miły głos.
– Detektyw śledczy Max Rupert z policji w Minneapolis. Czy mógłbym rozmawiać z właścicielem albo kierownikiem?
– Miriam Galibay. Jestem właścicielką salonu.
– Pani Galibay, próbuję ustalić tożsamość kobiety, której zwłoki znaleziono dziś rano.
Pani Galibay cichutko westchnęła.
– Potrzebuję pani pomocy.
– Oczywiście, ale jak…
– Denatka nosiła kolczyki z brylantami z firmy Hercinia Diamonds. Skontaktowaliśmy się z nimi i poinformowali nas, że kolczyki zostały zakupione przez pani salon. Musimy się dowiedzieć, kto je nabył.
– Och… Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. Nasi klienci bardzo sobie cenią prywatność i nie chcą, byśmy rozpowszechniali poufne informacje, jakie nam powierzają. Chodzi mi o to, że jest pan tylko głosem w telefonie. Nie mogę podawać informacji o naszych klientach każdemu, kto do nas zadzwoni. Rozumie pan, prawda?
Max zerknął do skrzynki e-mailowej.
– Pani Galibay, zaraz pani przefaksuję oficjalne wezwanie. Upoważnia mnie ono do uzyskania od pani nazwiska osoby, która kupiła kolczyki. Rozumiem pani stanowisko, ale sprawa jest bardzo poważna. – Podszedł do drukarki z telefonem komórkowym przy uchu, wyjął z niej formularz i nie przerywając rozmowy, przefaksował pismo do pani Galibay.
– Ale skąd mam wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się podaje, detektywie? Nie wiem, czym jest wezwanie administracyjne. Muszę dbać o dobre imię firmy.
– Pani Galibay, proszę zadzwonić do policji w Minneapolis i zapytać o detektywa Ruperta. Połączą panią ze mną i będzie pani wiedziała, że jestem tym, za kogo się podaję. Gdybym mógł, wręczyłbym pani osobiście to pismo, ale czas mnie nagli. Mogłaby pani po prostu do mnie oddzwonić? Przekona się pani, że jestem tym, kim mówię, że jestem.
– Dobrze, tak właśnie zrobię – rzuciła i przerwała połączenie.
Max wrócił do swego kantorka i czekał, aż jego telefon zadzwoni. Pół minuty. Minuta. Półtorej. Dwie. Po dwóch minutach i piętnastu sekundach telefon zadzwonił.
– Max Rupert.
– Detektywie Rupert, mówi Miriam Galibay. Mam dla pana tę informację. Nazwisko osoby, która nabyła te kolczyki, to Benjamin Pruitt.
Max prawie upuścił komórkę.
– Ben Pruitt, ten adwokat?
– No cóż, nie wiem, czy jest adwokatem, ale mam jego adres. Mount Curve Avenue, jeżeli to panu pomoże.
Max zapisał adres, podziękował pani Galibay i zakończył rozmowę. Poczuł chęć, by splunąć, więc mocno zacisnął usta.
Gdy wpisał nazwisko Pruitta do wyszukiwarki, ta wypluła tysiące odpowiedzi. Były tam dziesiątki fotografii mężczyzny, o którym wiedział, że był Benem Pruittem. Mniej więcej w połowie strony natrafił na zdjęcie Bena stojącego obok ślicznego rudzielca – kobiety z zaułka. Kliknął link i odczytał podpis: Ben i Jennavieve Pruittowie podczas politycznego spotkania połączonego ze zbiórką funduszy.
Wybiegając z kantorka, Max zadzwonił do Niki, by jej podać nazwisko i adres ofiary. Zamierzał się spotkać z partnerką na miejscu.