Читать книгу Niebiosa mogą runąć - Аллен Эскенс - Страница 8
Rozdział 2
ОглавлениеTego dnia, w ostatni piątek lipca, Max Rupert obudził się na długo przed świtem. Otworzył oczy i odczekał chwilę, by jawa i sen rozdzieliły się w jego głowie. Cień w kształcie krzyża kładł się na ścianie naprzeciw niego, rzucany przez przesączający się przez szybę blask ulicznej latarni. Na zewnątrz szczęknął i uruchomił się klimatyzator, jakby nastał już kolejny dzień. Ale to nie był zwykły kolejny dzień.
Sięgnął ręką do jej strony łóżka; dotknął nienaruszonego prześcieradła i wyczuł nieznaczną wypukłość materaca, na którym nie leżała od czterech lat. Przesunął palcami po miękkiej bawełnie, czując ból w piersiach, z każdym kolejnym oddechem to przybierający na sile, to słabnący.
Zwykle budziła się pierwsza – była skowronkiem, a on był sową. Pod wieloma względami wprowadzała do jego życia równowagę. Nikt oprócz Jenni nie potrafił przeniknąć przez mur jego samokontroli, by odsłonić dziecięcą radość, którą w sobie skrywał. Nigdy nie śmiał się bardziej niż wtedy, gdy byli sami, a ona dawała upust swemu ciętemu dowcipowi. Kochała piękne rzeczy. Porcelanowe laleczki, srebrne lichtarze i małe filiżanki wciąż stały na półkach i na kominku. Nauczył się dbać o jej kwiaty, chryzantemy, które zasadziła przed domem. Gdy zakwitły pierwszego roku, miał ochotę potraktować je kijem golfowym, ścinając kolejnymi uderzeniami jeden kwiat po drugim, jak Bill Murray w Golfiarzach. Oczywiście, nie zrobił tego, a teraz, każdego roku, zajmował się tymi kwiatami, tak jak kiedyś ona.
Pod wieloma względami Jenni i Max nie tyle się równoważyli, ile stanowili idealnie dobraną parę. Uwielbiała łowić ryby, tak jak on. Oboje przepadali za starymi czarno-białymi filmami i prażoną kukurydzą z porządnym dodatkiem masła. Lubili też spędzać czas w zupełnej ciszy. Gdy chodziło o czytanie czy bujanie się na huśtawce na ganku, cisza nie miała większego znaczenia, o ile była tam Jenni.
Te chwile spokoju przypominały mu niekiedy o ich pierwszej randce i o tym, jak się w niej zakochał. Nie pamiętał już ani szkolnego balu, ani wcześniejszej kolacji, ale doskonale pamiętał, że wyglądała olśniewająco. Pamiętał, że prosta sukienka podkreślała jej naturalne piękno w taki sam sposób, w jaki poranna rosa sprawia, że róża zdaje się lśnić. Ale tamten wieczór zapadł mu w pamięć głównie ze względu na to, co wydarzyło się po balu.
Wybrali się na imprezę do domu kolegi. Część dzieciaków rozmawiała, część się obściskiwała, inne błądziły między rozwinięciem związku a zerwaniem.
Pamiętał, że siedział z Jenni na kanapie, uwięziony w jednej jedynej chwili niezręcznej ciszy, jaka zapadła w ciągu tego wieczoru. Próbował ją objąć; jego palce tańczyły w powietrzu. Chciał ją pocałować. Jego myśli obracały się wokół działań logistycznych: jak sprowokować dogodną sytuację, czy powinien to zrobić z zamkniętymi, czy z rozchylonymi ustami. Zastanawiał się, jak powinien się zachować, gdyby odwzajemniła pocałunek lub, uchowaj Boże, gdyby tego nie zrobiła. Nigdy nie był bardziej zdenerwowany.
I wtedy ona się poruszyła, odwracając ku niemu tak, by oprzeć głowę na jego ramieniu. Położyła dłoń na jego piersi i westchnęła – ale to nie było westchnienie znudzonej licealistki, lecz westchnienie młodej, zadowolonej z życia kobiety. Wątpliwości Maxa prysły w okamgnieniu. Pragnął tylko siedzieć i trzymać ją w ramionach. Opuścił zawieszoną w powietrzu dłoń, aż spoczęła na jej biodrze, a palce zacisnął na miękkiej bawełnie sukienki. W tej chwili uczucia, jakie żywił wobec niej, były silniejsze niż wszystkie inne w przeszłości. Czule pocałował ją w czubek głowy i to mu wystarczyło.
Ile razy przez te wszystkie lata siedzieli w tej samej pozycji – czy to bujając się na huśtawce na ganku, czy oglądając telewizję na kanapie. Ile razy całował ją w czubek głowy i mówił, że ją kocha, a w duchu obiecywał sobie, że zawsze będzie ją chronił. Że nie pozwoli, aby stało jej się coś złego.
Minęły cztery lata od dnia, w którym złamał tę obietnicę.
Pierwszego ranka, kiedy się obudził bez niej, ledwie był w stanie zwlec się z łóżka, a kiedy wreszcie mu się udało, podpełzł do jej szafy i owinął się w jej swetry i bluzki, rzeczy, które nosiła, a które czekały na upranie w dniu, gdy zginęła. Przykładał tkaninę do twarzy, chłonąc jej zapach, aż wypłakał ostatnią łzę i mógł znów przywdziać maskę niezłomności i siły, jaką nosił na użytek wszystkich innych osób. Wracał do tej szafy jeszcze kilkukrotnie w ciągu pierwszych miesięcy, powtarzając ten rytuał, dopóki zapach Jenni nie ulotnił się z jej ubrań za sprawą kurzu i nieubłaganego upływu czasu.
W miarę jak miesiące przeszły w lata, znalazł sposób, aby jakoś żyć z tym smutkiem, nigdy jednak nie nauczył się żyć z poczuciem winy. Zdjęcie na ścianie, uśmiechnięta twarz żony, przypominało mu każdego dnia, że zagadka jej śmierci pozostała nierozwiązana. To nie była sprawa, którą prowadził. Nie mógł jej prowadzić. Jako mąż nie mógł się angażować w śledztwo. Został z niego wykluczony, zgodnie z zasadami, i tak zabójca, który potrącił jego żonę, a potem zbiegł z miejsca wypadku, nigdy nie został odnaleziony i wciąż pozostawał na wolności.
Max wstał, poszedł do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Z doświadczenia wiedział, że już nie uda mu się zasnąć. Postanowił pobiegać. Pokona osiem kilometrów, wsłuchując się w rytm własnego oddechu oraz odgłos kroków na chodniku, nic więcej.
Lipcowe poranki w Minnesocie były idealne do takich przebieżek.
***
Po joggingu Max wziął prysznic, zaparzył kawę i wyszedł na ganek, by posiedzieć na huśtawce, podjadając ciastka. Z tego miejsca patrzył na budzący się dzień i słońce wstające za dachami domów w pobliskim Logan Park. W ciszy chłonął spokój i piękno powolnego obracania się Ziemi. Jenni powiedziała mu kiedyś, że jej ulubioną porą dnia jest wschód słońca. W jego przypadku teraz też tak było.
Kończył ciasteczka i dopijał letnią kawę, gdy rozległ się dzwonek jego komórki. Dzwoniono z centrali.
– Tu Max.
– Przepraszam, że pana budzę, detektywie. Mówi Carmen James z centrali.
– Nie obudziłaś mnie, Carmen. Co jest?
– Ciało w Kenwood, prawdopodobnie zabójstwo.
– W Kenwood?
– Tak. Denatka to biała kobieta. Funkcjonariusze, którzy są na miejscu, potwierdzili zgon. – Carmen mówiła formalnym tonem, używając języka charakterystycznego dla dyspozytorek łączących się przez policyjne radio: ten spokój, wrażenie, że nic nie jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi. W taki sam sposób przekazywały informacje o morderstwie i o kradzieży roweru. Podała Maxowi adres; to była uliczka odchodząca od Dwudziestej Pierwszej Zachodniej, a Max próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał o morderstwie w Kenwood. Zwłoki znajdowano w zaułkach północnego Minneapolis, nie w Kenwood.
– Czy teren został odgrodzony?
– Właśnie się tym zajmują, detektywie.
– Skontaktuj się z moją partnerką, Niki Vang, i przekaż jej, że spotkam się z nią na miejscu. A potem powiadom koronera i techników. Niech przyjadą jak najszybciej.
– Tak jest.
Max zakończył rozmowę, wsiadł do nieoznakowanego wozu służbowego i ruszył w kierunku Kenwood, gdzie czekały na niego zwłoki kobiety. Jechał i czuł się jak potwór – miał wrażenie, że powinien zostać potępiony, bo w głębi serca cieszył się z tego wezwania. Przez tych kilka minut, gdy przemierzał szare ulice Minneapolis, naprawdę cieszył się, że jego umysł zaprzątnęła inna śmierć, śmierć kobiety, która nie jest jego żoną. Z radością powitał myśli, które uciszyły w nim tamte wspomnienia.