Читать книгу Przemoc ulicy - Antoni Langer - Страница 5

.2.

Оглавление

In­for­ma­cja o za­trzy­ma­niu spraw­cy se­rii na­pa­dów na ban­ki nie była new­sem dnia. Mu­sia­ła ustą­pić ko­lej­nej kłót­ni po­li­ty­ków w Sej­mie, ka­ta­stro­fie sa­mo­lo­tu w Gre­cji i afe­rze oby­cza­jo­wej w du­żej spół­ce skar­bu pań­stwa, ale jed­nak tra­fi­ła do wie­czor­nych wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji.

A te oglą­da­li róż­ni lu­dzie. Cza­sem rzecz­ni­cy pra­so­wi po­li­cji spe­cjal­nie sta­ra­li się, aby nadać roz­głos ja­kie­muś te­ma­to­wi, wie­dząc, że ko­mu­ni­kat tra­fi tak­że, a może zwłasz­cza do prze­stęp­ców. Tym ra­zem, po­nie­waż nie było żad­nych wy­tycz­nych, była to tyl­ko ko­lej­na wia­do­mość, któ­ra mia­ła uspo­ko­ić spo­łe­czeń­stwo. Gdyż dzię­ki za­kro­jo­nej na sze­ro­ką ska­lę pra­cy ope­ra­cyj­nej po­li­cjan­tów z Wro­cła­wia zo­stał za­trzy­ma­ny nie­bez­piecz­ny prze­stęp­ca, po­dej­rze­wa­ny o roz­bo­je z bro­nią w ręku oraz za­bój­stwo. W tej spra­wie pro­wa­dzo­ne będą dal­sze in­ten­syw­ne czyn­no­ści pod nad­zo­rem pro­ku­ra­tu­ry.

In­ten­syw­ne. Ja­sne.

– Kre­ty­ni – po­wie­dział męż­czy­zna po pięć­dzie­siąt­ce sie­dzą­cy przed te­le­wi­zo­rem w prze­stron­nym sa­lo­nie o ścia­nach wy­koń­czo­nych drew­nem. Wi­sia­ły na nich por­tre­ty dys­tyn­go­wa­nych pa­nów w stro­jach sprzed kil­ku stu­le­ci i wi­do­ki szla­chec­kich dwor­ków. Nad ko­min­kiem umiesz­czo­no dwie skrzy­żo­wa­ne sza­ble. Za­mi­ło­wa­niu do rze­ko­mych szla­chec­kich ko­rze­ni za­wdzię­czał pseu­do­nim Hra­bia. Stał on jed­nak w sprzecz­no­ści z jego fi­zjo­no­mią. Bar­czy­sta syl­wet­ka, twarz na­zna­czo­na bli­zną i ły­si­na jak ulał pa­so­wa­ły do ste­reo­ty­pu za­wo­do­we­go prze­stęp­cy.

Epi­tet nie był ad­re­so­wa­ny do po­li­cjan­tów. Miał z nimi do czy­nie­nia wy­star­cza­ją­co dłu­go, by na­brać do nich sza­cun­ku. Przy­naj­mniej do tych, któ­rzy umie­li mu się po­sta­wić. Wy­cho­wał się w kul­cie tę­ży­zny fi­zycz­nej i wciąż uzna­wał siłę za naj­waż­niej­szy ar­gu­ment. Jed­nak za kre­ty­nów uwa­żał tych, któ­rzy po­peł­nia­li pry­mi­tyw­ne, gło­śne i bul­wer­su­ją­ce opi­nię pu­blicz­ną prze­stęp­stwa. Ta­ki­mi po­li­cja zaj­mo­wa­ła się szcze­gól­nie gor­li­wie, a to ozna­cza­ło, że grze­ba­ła, za­glą­da­ła w róż­ne kąty, tak­że tam, gdzie nie po­win­ni za­glą­dać obcy. Miał na tyle ro­zu­mu, by wie­dzieć, że do wię­zie­nia idą tyl­ko ci, któ­rzy dają się zła­pać. A on od pięt­na­stu lat, czy­li od za­koń­cze­nia ostat­nie­go wy­ro­ku, ro­bił wszyst­ko, by nie wró­cić za krat­ki. Ozna­cza­ło to dzia­łal­ność do­cho­do­wą i na tyle mało do­le­gli­wą dla spo­łe­czeń­stwa, aby po­li­cja nie trak­to­wa­ła go jak wro­ga pu­blicz­ne­go nu­mer je­den. Nie znał się na ma­chi­na­cjach po­dat­ko­wych, choć po­ma­gał cza­sem ta­kich do­ko­ny­wać. Ale wcze­śniej niż inni do­strzegł ni­szę na czar­nym ryn­ku, le­d­wo za­uwa­żal­ną po­cząt­ko­wo, ale obie­cu­ją­cą. Zo­stał naj­lep­szym nie­wi­dzial­nym przy­ja­cie­lem każ­de­go oszczęd­ne­go pa­la­cza w tym kra­ju. A przy­naj­mniej na Dol­nym Ślą­sku. I w oko­li­cach. W cza­sach, gdy po­li­cja re­gu­lar­nie za­peł­nia­ła wię­zie­nia człon­ka­mi róż­nych grup prze­stęp­czych, zna­lazł so­bie po­moc­ni­ków wier­nych i umie­ją­cych do­trzy­mać ta­jem­ni­cy.

Do cza­su. Prze­cież na­wet psy pa­ster­skie po­tra­fi­ły ugryźć rękę, któ­ra je kar­mi­ła. A to ozna­cza­ło, że na­le­ży się ich po­zbyć.

Się­gnął po te­le­fon. Ob­ra­cał go w dło­ni, wa­ha­jąc się. Otwo­rzył w koń­cu li­stę kon­tak­tów i wy­brał po­zy­cję.

Wstu­kał wia­do­mość.

Jest spra­wa. Waż­na.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, na­pi­sał ko­lej­ną wia­do­mość.

Tam gdzie zwy­kle. Pora taka jak zwy­kle.

To wy­star­czy­ło. Odło­żył te­le­fon.

Spo­tka­nie mia­ło na­stą­pić za pół go­dzi­ny. Mimo ko­rzy­sta­nia z szy­fro­wa­ne­go ko­mu­ni­ka­to­ra wo­lał ogra­ni­czyć się do prze­sy­ła­nia tą dro­gą tyl­ko nie­zbęd­nych in­for­ma­cji.

Nie ufał te­le­fo­nom ani kom­pu­te­rom. Ufał lu­dziom, i to do pew­nych gra­nic. Dla­te­go jego domu za­wsze pil­no­wa­ło trzech uzbro­jo­nych lu­dzi, oczy­wi­ście le­gal­nie, żeby nie było kło­po­tów. Co mie­siąc spraw­dza­no dom i sa­mo­chód, szu­ka­jąc pod­słu­chów, nie tyl­ko po­li­cyj­nych, ale tak­że tych, któ­re mo­gła za­ło­żyć kon­ku­ren­cja.

Wie­dział, że jest ob­ser­wo­wa­ny. Nie mógł nie być. Gdzieś, pew­nie przy dro­dze, za­mon­to­wa­no ukry­te ka­me­ry. Dla­te­go rzad­ko wy­jeż­dżał z domu w in­te­re­sach. Wo­lał, jak lu­dzie przy­jeż­dża­li do nie­go. A dużo spo­tkań po­wo­do­wa­ło, że ob­ser­wu­ją­cy nie byli w sta­nie się zo­rien­to­wać, któ­re z nich są waż­ne. Zwłasz­cza gdy od­wie­dza­ła go ona.

Me­ce­nas Anna No­wot­niak daw­no prze­sta­ła być tyl­ko i wy­łącz­nie praw­nicz­ką. Jego i jego lu­dzi. Kie­dyś ba­lan­so­wa­ła na cien­kiej li­nii od­dzie­la­ją­cej rolę wy­zna­czo­ną jej przez pra­wo i tę już je na­gi­na­ją­cą. Te­raz nie mia­ła z tym pro­ble­mów. Dla­te­go była na każ­de za­wo­ła­nie. A fakt, że jeź­dzi­ła no­wym audi Q8, ja­kie­go za­zdro­ści­li jej daw­ni ko­le­dzy z roku, tyl­ko po­twier­dzał w jej opi­nii słusz­ność wy­bo­ru, ja­kie­go do­ko­na­ła. Zbrod­nia po­pła­ca­ła.

We­szła do sa­lo­nu w swo­ich dro­gich czar­nych ob­ci­słych dżin­sach i czar­nej bluz­ce, kon­tra­stu­ją­cych z jej ja­sny­mi wło­sa­mi. Mimo prze­kro­czo­nej czter­dziest­ki uda­wa­ło się jej wy­glą­dać na młod­szą o de­ka­dę.

– Ja­kiej pil­nej spra­wie za­wdzię­czam we­zwa­nie? – spy­ta­ła, pew­na, że znów ktoś wpadł z trans­por­tem lub wy­twór­nią i na­le­ży czym prę­dzej je­chać do pro­ku­ra­tu­ry.

Hra­bia mil­czał. Mil­czał, do­pó­ki ich te­le­fo­ny nie spo­czę­ły w me­ta­lo­wym pu­deł­ku, czy­nią­cym je bez­u­ży­tecz­ny­mi jako na­rzę­dzia do pod­słu­chu. I do­pó­ki obo­je nie usie­dli w sa­lo­nie na mięk­kich skó­rza­nych fo­te­lach.

– Ten za­trzy­ma­ny dziś – po­wie­dział wresz­cie – okra­dał ban­ki.

– Zaj­mu­je­my się drob­ny­mi kra­dzie­ża­mi? – od­par­ła z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie. – Zna­jo­my? Krew­ny? Czyjś syn? – Była prze­ko­na­na, że w tym jest pro­blem.

– Nor­mal­nie nie lu­bię ta­kich nu­me­rów, bo po­li­cja przez nie wę­szy, zbyt gor­li­wie.

Ski­nę­ła gło­wą. Cze­ka­ła na dal­szy ciąg.

– Ale mam po­mysł. Mó­wi­łaś kie­dyś o tym czło­wie­ku, tym, któ­ry tak lu­bił ak­cję. I jego ko­le­dze. Czy da­lej był­by za­in­te­re­so­wa­ny pra­cą? Nie wprost dla nas oczy­wi­ście. Ani nie wprost.

Nie ro­zu­mia­ła. Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Niech to, co zro­bią, wy­glą­da na ja­kiś ba­nał, jak te na­pa­dy na ban­ki. Ro­zu­miesz te­raz, w czym rzecz?

– Żeby wy­glą­da­ło na ro­bo­tę tych pry­mi­ty­wów z try­bun. – Nie mia­ła ni­g­dy wy­so­kie­go mnie­ma­nia o miej­sco­wych ki­bi­cach pił­kar­skich, zwłasz­cza tych z bo­jów­ki o pre­ten­sjo­nal­nej na­zwie Kra­zy Ko­man­do, na­wet je­śli dla roz­ryw­ki jed­ne­go z nich za­ciąg­nęła do swo­jej sy­pial­ni. To wła­śnie oni od kil­ku lat pra­co­wa­li dla Hra­bie­go. Przy­naj­mniej do nie­daw­na.

– Po­win­naś ich le­piej oce­niać. Umie­ją się uczyć – zwró­cił jej uwa­gę.

– To wciąż pry­mi­ty­wy, któ­rych sen­sem ży­cia jest bi­cie się po la­sach w imię barw klu­bu. I te awan­tu­ry z po­li­cją. – To jej naj­bar­dziej prze­szka­dza­ło.

– Po­li­cja ma od czte­rech lat za­kaz ro­bie­nia im więk­szej krzyw­dy. Wiesz do­brze dla­cze­go. Nikt nie chce awan­tur, a oni po­tra­fi­li je ro­bić. A oprócz tego – gło­so­wać. Wiem, że wo­lisz gol­fa, ale w tym kra­ju to pił­ka noż­na rzą­dzi, na­wet gdy po­ziom roz­gry­wek się­ga dna. Od spodu.

Za­śmia­ła się. Fak­tycz­nie. Po­przed­ni rząd usi­ło­wał spa­cy­fi­ko­wać sta­dio­no­wych chu­li­ga­nów, obec­ny pod­cho­dził do tego z pew­ną wstrze­mięź­li­wo­ścią. Ale gdy za­dy­my wy­my­ka­ły się spod kon­tro­li, po­li­cja wkra­cza­ła z całą mocą. Bar­dziej spo­le­gli­we były lo­kal­ne wła­dze, czę­sto ma­ją­ce udzia­ły w klu­bach pił­kar­skich, idą­ce w imię spo­ko­ju na dużo więk­sze ustęp­stwa.

– I po­li­cja mia­ła­by się nimi za­jąć? – pod­chwy­ci­ła jego myśl. – Ale mu­sia­ła­by dzia­łać bar­dzo ostroż­ne.

– Do­wo­dy by mu­sia­ły być. Albo tro­py. Ta­kie, żeby po­li­cja się za­ję­ła tymi, co trze­ba. Ten twój czło­wiek pod­jął­by się tego?

Za­mil­kła na chwi­lę. Męż­czy­znę, o któ­rym mó­wił gang­ster, zna­ła nie­co po­nad rok. Wie­dzia­ła, do cze­go jest zdol­ny i ja­kie ma am­bi­cje. Wie­dzia­ła też, że jego los za­le­ży te­raz od jej sło­wa.

– Nada się – po­wie­dzia­ła. – Moż­na mu za­ufać. Mam umó­wić spo­tka­nie?

Po­krę­cił gło­wą.

– Ab­so­lut­nie nie – od­po­wie­dział. – Żad­nych kon­tak­tów. Tyl­ko z tobą. I jak naj­rza­dziej.

– W week­end będę się z nim wi­dzieć.

– Na gol­fie?

– Nie, na strzel­ni­cy – od­par­ła. – Po­roz­ma­wiam z nim. On bar­dzo chce za­cząć pra­co­wać. Za­py­ta tyl­ko o wy­na­gro­dze­nie. Będą też po­trzeb­ne pie­nią­dze na wy­dat­ki. Płat­ne z góry.

Przemoc ulicy

Подняться наверх