Читать книгу Przemoc ulicy - Antoni Langer - Страница 9

.2.

Оглавление

Nad­ko­mi­sarz Krecz­mer i jego lu­dzie do­tar­li na miej­sce dwie go­dzi­ny po strze­la­ni­nie, za­sta­jąc ty­po­wy dla ta­kich sy­tu­acji wi­dok – kil­ku funk­cjo­na­riu­szy w żół­tych ka­mi­zel­kach, pil­nu­ją­cych od­gro­dzo­ne­go ta­śmą miej­sca zda­rze­nia, oraz miej­sco­wych kry­mi­nal­nych, do­cho­dze­niow­ców i tech­ni­ków, zbie­ra­ją­cych re­la­cje świad­ków i za­bez­pie­cza­ją­cych śla­dy. I oczy­wi­ście wszyst­kich waż­nych. Od kie­row­ni­ka po­ste­run­ku po ko­men­dan­ta po­wia­to­we­go. A tak­że krę­cą­cą się w po­bli­żu te­le­wi­zję.

Krecz­mer od razu pod­szedł do ko­mi­sa­rza Ko­wal­skie­go, na­czel­ni­ka wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go ko­men­dy po­wia­to­wej. Znał go, tak jak każ­de­go jego od­po­wied­ni­ka w każ­dej ko­men­dzie na Dol­nym Ślą­sku.

– Wy­ra­zy współ­czu­cia – po­wie­dział, po­da­jąc mu dłoń. – Któ­ryś z two­ich? – Na­zwi­sko po­li­cjan­ta nie zo­sta­ło mu prze­ka­za­ne przez dy­żur­ne­go.

– Nie, mło­dy z tu­tej­sze­go po­ste­run­ku. Miał pe­cha, naj­wy­raź­niej – wy­ja­śnił na­czel­nik. – Na­pa­dli na kon­wój, on chciał coś zro­bić i… – Za­wie­sił głos. – Miał żonę i małe dziec­ko – do­dał.

– Dwa sa­mo­cho­dy? – Krecz­mer nie chciał tra­cić cza­su. Na ża­ło­bę bę­dzie czas póź­niej.

– Tak, ja­kiś nie­bie­ski opel i czar­ny van, we­dług świad­ków i ka­mer. Chło­pak chy­ba wy­czuł, że coś jest nie tak, bo zdą­żył wy­słać ko­le­dze dwa nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne: OP W636 i OPO 9KG8. Oczy­wi­ście fał­szy­we, ale to już usta­li­li­śmy za póź­no. Na ra­zie nie mamy nic. Cze­ka­my jesz­cze, aż z tej fir­my przy­je­dzie ktoś i po­wie nam, ile mo­gli za­brać.

– A ci ochro­nia­rze?

– Je­den, zi­den­ty­fi­ko­wa­ny jako Ja­nusz Maj­chrzak, zmarł na miej­scu. Dru­gi, Adam Żar­ski, jest w szpi­ta­lu w Lu­bi­nie, w tej chwi­li jesz­cze prze­cho­dzi za­bieg – wy­ja­śnił. – Jest pod ochro­ną, jesz­cze nie był prze­słu­chi­wa­ny.

– Co mu się wła­ści­wie sta­ło?

– Chy­ba że­bra mu po­ła­ma­ło. Miał ka­mi­zel­kę, ten dru­gi nie.

– Ze śla­dów mamy więc tyl­ko łu­ski – my­ślał gło­śno Krecz­mer. Ro­zej­rzał się. Sta­cja przy dro­dze kra­jo­wej, kil­ka dróg uciecz­ki, za­du­pie więc i po­wol­na re­ak­cja po­li­cji. Tyle wie­dział na dzień do­bry. Cze­ka­li na kon­wo­jen­tów, to było oczy­wi­ste. Prze­szedł bez po­śpie­chu od miej­sca, w któ­rym na­pad­nię­to ochro­nia­rzy, do miej­sca śmier­ci po­li­cjan­ta. Cia­ła ofiar wciąż tam le­ża­ły, opa­ko­wa­ne w czar­ne wor­ki.

Szedł da­lej, do znacz­ni­ków wska­zu­ją­cych miej­sca zna­le­zie­nia łu­sek. Coś go tknę­ło. To było tak oczy­wi­ste.

– Jaka amu­ni­cja? – spy­tał na­czel­ni­ka.

– Dzie­więć mi­li­me­trów, Ma­ka­row i sie­dem sześć­dzie­siąt trzy, nie­miec­ka, o tam. – Męż­czy­zna wska­zał dło­nią cia­ło kon­wo­jen­ta. – A tu pięć pięć­dzie­siąt sześć. Nie­ty­po­wa.

– Bar­dzo – po­wie­dział pod no­sem Ułan. – I cze­ka­li na nich.

– To chy­ba ja­sne – ode­zwał się na­czel­nik.

– Nie na kon­wo­jen­tów. Na tych, któ­ry mo­gli­by im po­móc. To jesz­cze rzad­sze.

– Co masz na my­śli?

Przez gło­wę prze­cho­dzi­ły mu róż­ne sko­ja­rze­nia. Za­sadz­ka. Do­brze przy­go­to­wa­na. Jak­by woj­sko­wa. Czyż­by znów?

Pa­mię­tał te przy­pad­ki, gdy gru­pa lu­dzi o woj­sko­wym wy­szko­le­niu po­tra­fi­ła siać śmierć, rzu­ca­jąc kraj na ko­la­na. Wte­dy cho­dzi­ło o po­li­ty­kę, a nie o ja­kiś tam kon­wój. Ile mo­gło­by być zresz­tą tego łupu? To był zwy­kły kon­wój z in­ka­so, ża­den skok stu­le­cia.

Od­gło­sy ese­me­sów w ko­mór­kach i głos pod­wład­nej zza ple­ców prze­rwa­ły jego roz­my­śla­nia.

– Coś wia­do­mo – po­wie­dzia­ła pod­ko­mi­sarz Za­rzyc­ka-Ka­sprzak, spraw­dza­jąc swój te­le­fon. – Dy­żur­ny z ce­giel­ni dał znać. Stra­ża­cy byli wzy­wa­ni do po­ża­ru sa­mo­cho­du. Las w po­bli­żu wsi Zim­na Woda, gdzie­kol­wiek to jest, pi­szą tyl­ko, że po­wiat lu­biń­ski.

– Ktoś chce się za­ło­żyć, że to czar­ny van? – za­dał re­to­rycz­ne py­ta­nie na­czel­nik Ko­wal­ski.

– Daj znać dy­żur­ne­mu, żeby miał ba­cze­nie na wszyst­kie przy­pad­ki po­ża­rów sa­mo­cho­dów. W in­nych wo­je­wódz­twach też – Krecz­mer prze­ka­zał pod­wład­nej.

Wró­cił do sa­mo­cho­du, wy­cią­gnął mapę ze schow­ka. Roz­ło­żył ją na ma­sce je­epa.

– Je­ste­śmy tu­taj. – Wska­zał pal­cem Prze­mków.

– A po­żar był tu­taj. – Za­rzyc­ka-Ka­sprzak zdą­ży­ła spraw­dzić, gdzie znaj­du­je się wieś Zim­na Woda, i wska­za­ła ją koń­ców­ką dłu­go­pi­su.

– Więc gdzieś tu – Krecz­mer za­to­czył dło­nią okrąg – gdzieś tu pali się inny wóz. Po­pa­trz­cie, jacy są cwa­ni. Sa­mo­chód po­rzu­ci­li nie­da­le­ko dro­gi S3. Pew­nie na nich cze­ka­li. Na­wet ma­jąc przy­bli­żo­ny opis wozu, ja­kim po­je­cha­li da­lej, to przy pa­nu­ją­cym tam ru­chu nie ma szans, żeby ktoś coś za­uwa­żył.

Pik­nię­cie w te­le­fo­nie ozna­cza­ło, że nad­szedł ko­lej­ny ese­mes.

– Jest coś – po­wie­dzia­ła po­li­cjant­ka. – Las nie­da­le­ko wsi Krzyw­czy­ce, już w lu­bu­skim. – Wska­za­ła miej­sce na ma­pie. – Le­śni­cy za­uwa­ży­li po­żar, straż wła­śnie koń­czy ak­cję ga­śni­czą.

– Mło­dy, Pa­jąk, je­dzie­cie tam. Inne wo­je­wódz­two, wiem, ale chcę mieć in­for­ma­cje jak naj­szyb­ciej. Do­ga­daj­cie się z miej­sco­wy­mi. Może po­żar oszczę­dził ta­blicz­kę zna­mio­no­wą, nu­me­ry ja­koś da się od­czy­tać. Plus może znaj­dą się ja­cyś świad­ko­wie, choć te­raz po la­sach mało kto cho­dzi, to nie se­zon na grzy­by. Lena, niech tech­ni­ka wy­cią­gnie co się da z lo­go­wań do BTS-ów, mu­sie­li mieć przy so­bie ja­kieś ko­mór­ki. Miej­my na­dzie­ję, że włą­czo­ne.

*

Pod­in­spek­tor Bo­gna Za­łęc­ka wło­ży­ła klucz do zam­ka w drzwiach swo­je­go miesz­ka­nia. Nie zdą­ży­ła go prze­krę­cić, gdy z kie­sze­ni kurt­ki ode­zwa­ła się mu­zy­ka. Za­klę­ła. Mo­tyw Sa­ta­now­skie­go z czo­łów­ki Eks­tra­dy­cji usta­wio­ny był jako syg­nał po­łą­cze­nia z nu­me­rem dy­żur­ne­go ofi­ce­ra za­rzą­du CBŚP we Wro­cła­wiu.

– Słu­cham – rzu­ci­ła do słu­chaw­ki, prze­krę­ca­jąc jed­no­cze­śnie klucz. – Gdzie? Prze­mków? A gdzie to jest? – do­py­ta­ła, na­ci­ska­jąc klam­kę wol­ną ręką. – Niech ja­ski­niow­cy po mnie przy­ja­dą. I ścią­gaj lu­dzi do ce­giel­ni. Wszyst­kich – za­koń­czy­ła roz­mo­wę.

Wia­do­mość do­tar­ła do niej z opóź­nie­niem. Z ja­kie­goś po­wo­du dy­żur­ny ko­men­dy wo­je­wódz­kiej nie prze­ka­zał tego wprost do CBŚP, a za­nim in­for­ma­cja się ro­ze­szła nie­for­mal­ny­mi ka­na­ła­mi, dy­żur­ny z War­sza­wy zdą­żył prze­ka­zać wia­do­mość z po­wro­tem do Wro­cła­wia. Z po­le­ce­niem od ko­men­dan­ta, aby za­ję­to się tym na­tych­miast.

Ku­pi­ła so­bie kil­ka mi­nut wy­tchnie­nia. Za­nim po nią przy­ja­dą na pe­ry­fe­ryj­ne Ja­god­no i bę­dzie mu­sia­ła je­chać na dru­gi ko­niec wo­je­wódz­twa. Nie­ży­wym już nie moż­na było po­móc.

Po­ło­ży­ła na sto­li­ku tor­bę ze zro­bio­ny­mi po dro­dze za­ku­pa­mi. Opa­dła na fo­tel. Miesz­ka­ła sama. Od daw­na. Nie mu­sia­ła ni­ko­mu wy­ja­śniać, dla­cze­go wra­ca do pra­cy tuż po tym, jak z niej wró­ci­ła.

Włą­czy­ła te­le­wi­zor. Na ka­na­łach in­for­ma­cyj­nych już mó­wio­no o strze­la­ni­nie. Bez szcze­gó­łów, poza jed­nym, że praw­do­po­dob­nie ofia­rą był po­li­cjant. Pew­nie już ja­kaś hie­na sprze­da­ła in­for­ma­cje dzien­ni­ka­rzom, po­my­śla­ła. Wy­łą­czy­ła od­bior­nik.

Nie­ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz przy­je­chał na jej osie­dle po kwa­dran­sie. Bły­ska­ją­ce nie­bie­skie świa­tła i wy­ją­ca sy­re­na wzbu­dzi­ły sen­sa­cję. Za­łęc­ka zbie­gła na dół, obie­cu­jąc kie­row­cy w my­ślach bo­le­sny zgon.

– Od­bi­ło ci?! – krzyk­nę­ła, otwie­ra­jąc pra­we tyl­ne drzwi czar­ne­go opla in­si­gnia.

– Sze­fo­wo, spo­koj­nie – od­po­wie­dział wy­so­ki męż­czy­zna sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą. – Trze­ba się śpie­szyć, ci z wo­je­wódz­kiej już wy­je­cha­li. – Nie cze­kał, aż pa­sa­żer­ka za­pnie pas, tyl­ko ru­szył z pi­skiem opon. Mi­ja­jąc o cen­ty­me­try za­par­ko­wa­ne sa­mo­cho­dy, wy­je­chał spo­mię­dzy blo­ków z po­wro­tem na głów­ną uli­cę.

– Okej, Fred, wy­ba­czam ci tę dys­ko­te­kę. Jedź na Woj­ko­wi­ce, tam wje­dzie­my na A4 – na­ka­za­ła mu, chcąc unik­nąć prze­bi­ja­nia się przez za­kor­ko­wa­ne wą­skie uli­ce po­łu­dnio­wych dziel­nic, przez któ­re mu­sie­li­by je­chać do bliż­sze­go wę­zła na Bie­la­nach. – Kogo wy­sła­li? – wró­ci­ła do spra­wy.

– Uła­na, co było do prze­wi­dze­nia. Tyl­ko gwiaz­dor może po­pro­wa­dzić taką spra­wę – wy­ja­śnił sie­dzą­cy na pra­wym fo­te­lu obok kie­row­cy ni­ski blon­dyn.

– Bar­ney, co wie­my? – spy­ta­ła ko­le­gi.

Po­li­cjant otwo­rzył no­tat­nik.

– Zgi­nął nasz funk­cjo­na­riusz, sier­żant Adam Sła­wiń­ski, mło­dy, do­pie­ro co awan­so­wał, i je­den kon­wo­jent. Wy­glą­da na zwyk­ły na­pad, ba­nał. Trzech do czte­rech spraw­ców, dwa sa­mo­cho­dy. No ale kto te­raz na­pa­da na kon­wo­je? Tyl­ko dur­ne łeb­ki. Nie to co nasi prze­myt­ni­cy fa­jek.

– Mamy na­zwi­ska?

– Będą, jak tyl­ko Po­lko­wi­ce wy­ślą mel­du­nek do dy­żur­ne­go ko­men­dy wo­je­wódz­kiej. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – Czy­li pew­nie nie­dłu­go. Są­dzi sze­fo­wa, że to jed­nak spra­wa dla nas?

– Po­my­śl­cie, chło­pa­ki – była ich przy­naj­mniej trój­ka. Może wię­cej. Je­śli są tak głu­pi, żeby zro­bić to raz, to zro­bią to znów. Zor­ga­ni­zo­wa­na gru­pa jak nic – pod­su­mo­wa­ła.

– Pa­su­je mi – po­wie­dział aspi­rant, zna­ny jako Bar­ney. – Za­wsze to ja­kaś od­mia­na. I może wpad­nie pre­mia – do­rzu­cił zgryź­li­wie.

– A za­ku­cie tych gnoj­ków w kaj­dan­ki to bę­dzie w koń­cu coś – do­dał Fred. – Cho­ciaż po mo­je­mu to po­win­no się ich od­strze­lić. Wie sze­fo­wa, kie­dyś, jak by­łem jesz­cze w pre­wen­cji i była ob­ła­wa na za­bój­ców po­li­cjan­ta, jed­ne­go do­pa­dli­śmy na ja­kimś stry­chu. On wy­rzu­cił klam­kę przez okno i się pod­dał. Tak so­bie czę­sto my­ślę, czy po­wi­nien wte­dy z tego stry­chu zejść, czy po­win­no się go wy­nieść.

– Wiem – po­wie­dzia­ła Za­łęc­ka. – Znaj­dzie­my ich i zgno­imy, chło­pa­ki. – Póki co, Bar­ney, jak tyl­ko będą na­zwi­ska, to trze­ba by je spraw­dzić. We wszyst­kich ba­zach da­nych. Ter­mi­nal dzia­ła?

– Tak. – Bar­ney wy­cią­gnął z kie­sze­ni blu­zy urzą­dze­nie mar­ki Blu­ebird, wiel­ko­ści du­że­go, so­lid­nie zbu­do­wa­ne­go smart­fo­na i dzia­ła­ją­ce w po­dob­ny spo­sób. Nie moż­na było tyl­ko przez nie zwy­czaj­nie dzwo­nić, za to po­zwa­la­ło na do­stęp do po­li­cyj­nych baz da­nych.

– A na­zwi­ska tych kon­wo­jen­tów? – spy­tał Fred.

– Na­pad był na za­du­piu – od­par­ła. – Pew­nie spe­cjal­nie wy­bra­li miej­sce, więc skądś je mu­sie­li znać.

– I niby prze­ciek był z fir­my? – do­my­ślił się aspi­rant.

– Albo ci, albo ich ko­le­dzy, kto­kol­wiek, kto miał ja­kąś wie­dzę o tym, jak ta kon­kret­na fir­ma dzia­ła. Taką przyj­mie­my hi­po­te­zę.

Mil­cze­li przez resz­tę dro­gi. Do­tar­li do ko­men­dy po­wia­to­wej, skąd po­je­cha­li pro­sto do szpi­ta­la.

*

Szpi­tal w Lu­bi­nie był już ob­sta­wio­ny przez dzien­ni­ka­rzy, któ­rych przed wtra­gnię­ciem do środ­ka po­wstrzy­my­wa­ło kil­ku mun­du­ro­wych. Dy­rek­cja po­zwo­li­ła na szczę­ście, aby kry­mi­nal­ni mo­gli sko­rzy­stać z tyl­ne­go wej­ścia, przed któ­rym jesz­cze nie za­in­sta­lo­wa­li się ka­me­rzy­ści i fo­to­re­por­te­rzy.

Ułan z ulgą sko­rzy­stał z tej dro­gi, prze­cho­dząc przez szpi­tal­ne za­ple­cze, mi­ja­jąc kuch­nię i skła­dy po­ście­li, tyl­ko po to, by w ko­ry­ta­rzu przed win­dą na­tknąć się na Za­łęc­ką.

– Spóź­ni­łeś się – po­wie­dzia­ła na jego wi­dok.

– To moja spra­wa i mój po­dej­rza­ny – za­re­ago­wał szorst­ko. Mi­nął ją i wszedł do win­dy.

– To nie jest tyl­ko two­ja spra­wa – od­rze­kła, idąc w jego śla­dy, za­nim zdą­żył na­ci­snąć przy­cisk za­my­ka­ją­cy drzwi. – Do­brze wiesz, że to spra­wa gru­py zor­ga­ni­zo­wa­nej. Na­sza. Za­dzwo­nię do swo­je­go na­czel­ni­ka, on wy­żej, ktoś wy­żej za­dzwo­ni do sa­me­go głów­ne­go. A ten z ko­lei do two­je­go ko­men­dan­ta. – Spoj­rza­ła mu w oczy. Była o do­bre dzie­sięć cen­ty­me­trów niż­sza, mu­sia­ła więc unieść gło­wę. Wy­da­wa­ło się, że jest go­to­wa sko­czyć mu do gar­dła. Do­słow­nie. Wci­snął przy­cisk i win­da ru­szy­ła na dru­gie pię­tro.

– Ale mo­żesz tego unik­nąć – do­da­ła. – Wy­star­czy współ­pra­ca. Każ­dy robi swo­je.

– Tyl­ko chcesz wglą­du do mo­ich akt i może po­ka­żesz mi swo­je? – od­parł, pa­trząc na nią z góry.

– Akta, nie cyc­ki – od­par­ła, re­agu­jąc na jego spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział.

Win­da za­trzy­ma­ła się na do­ce­lo­wym po­zio­mie. Cze­ka­ło już tam kil­ku po­li­cjan­tów i pro­ku­ra­tor. I le­ka­rze, sta­ra­ją­cy się uchro­nić pa­cjen­ta przed stre­sem prze­słu­cha­nia. Nie mo­gli jed­nak od­wlec nie­unik­nio­ne­go. Or­dy­na­tor ze­zwo­lił na za­le­d­wie pięć mi­nut roz­mo­wy, i to po tym, jak oso­bi­ście po­pro­sił go o to pro­ku­ra­tor re­jo­no­wy. W sali po­śpiesz­nie usta­wio­no sta­tyw z ka­me­rą, a pro­ku­ra­tor, na­czel­nik do­cho­dze­niów­ki z Po­lko­wic oraz Krecz­mer usie­dli po pra­wej stro­nie łóż­ka. Za­łęc­ka sta­ła pod ścia­ną, przy­słu­chu­jąc się. Obok niej stał le­karz.

Za­ata­ko­wa­ny ochro­niarz miał szczę­ście. Na­pad kosz­to­wał go je­dy­nie po­ła­ma­ne że­bra, roz­le­głe siń­ce i szok. Te­raz le­żał na łóż­ku, przy­kry­ty ko­cem, przy­pię­ty do apa­ra­tu­ry me­dycz­nej, z rę­ka­mi wzdłuż cia­ła. Mó­wił po­wo­li, opi­su­jąc prze­bieg wy­da­rzeń.

– Wszyst­ko było jak zwy­kle – po­wie­dział. – To była siód­ma sta­cja, z któ­rej zbie­ra­my, zbie­ra­li­śmy utarg na tej tra­sie. Przed­osta­nia. Wy­sie­dli­śmy, wzię­li­śmy wa­liz­kę. Ja­nusz ją niósł.

– Pan Ja­nusz Maj­chrzak, tak? – wtrą­cił się pro­ku­ra­tor. Prze­słu­chi­wa­ny ski­nął twier­dzą­co gło­wą. Pro­ku­ra­tor po­pro­sił o kon­ty­nu­owa­nie ze­znań.

– I jak szli­śmy po kasę, to na­sko­czy­li na nas. Dwóch. Ko­mi­nar­ki mie­li. Nie dało się nic zro­bić – oględ­nie ze­zna­wał ochro­niarz. – Po­tem za­mkną­łem oczy i jak strze­la­li, to uda­wa­łem, że nie żyję. Boli jak cho­le­ra.

– Nikt was nie śle­dził, nie zda­rzy­ło się nic dziw­ne­go pod­czas jaz­dy? – spy­tał do­cho­dze­nio­wiec z ko­men­dy po­wia­to­wej.

– Nic a nic. Dru­gi mie­siąc mamy tę tra­sę, za­uwa­żył­bym.

– Pan miał ka­mi­zel­kę – wtrą­cił się Krecz­mer. – A pana part­ner?

– Nie no­sił. Nie pa­so­wa­ła na nie­go. A ta, któ­ra pa­so­wa­ła, była za cięż­ka, a on już był sta­ry. Chciał przejść na obiek­ty, ale nie po­zwo­li­li, bo nie­re­pre­zen­ta­tyw­ny. Tak mó­wi­li.

– Pra­co­wał pan jako kon­wo­jent? – spy­tał po­li­cjant.

– Nie, kie­row­ca – od­po­wie­dział.

– Nie po­wi­nien pan cze­kać w sa­mo­cho­dzie? – Krecz­mer wciąż do­py­ty­wał o szcze­gó­ły.

– Pa­nie, nie ma kli­ma­ty­za­cji w sa­mo­cho­dzie, cie­pło. Ja­nusz się za­wsze bał, że mu wy­rwą kasę, jak bę­dzie z nią szedł, to z nim cho­dzi­łem. Co mia­łem zro­bić? Za pięt­na­ście zło­tych na go­dzi­nę, bez ZUS-u i ubez­pie­cze­nia…

Prze­stał mó­wić. Ból że­ber nie po­zwa­lał mu już na kon­ty­no­wa­nie ze­znań. Le­d­wo od­dy­chał.

– Pa­no­wie, wy­star­czy – le­karz prze­rwał prze­słu­cha­nie. – Ten pa­cjent ma już dość na dzi­siaj. Wy­le­czy­my go, wy­pu­ści­my i bę­dzie­cie go mo­gli ma­glo­wać do woli.

Pro­ku­ra­tor ogło­sił za­koń­cze­nie prze­słu­cha­nia. Po­li­cjant z ka­me­rą wy­szedł z po­ko­ju pierw­szy, w ślad za nim po­zo­sta­li śled­czy. Za­łęc­ka wy­cho­dzi­ła ostat­nia.

I wte­dy to zo­ba­czy­ła.

Le­karz po­da­wał pa­cjen­to­wi szklan­kę wody, po któ­rą ten sięg­nął pra­wą ręką i od­sło­nił nie­wi­docz­ną wcze­śniej we­wnętrz­ną część przed­ra­mie­nia. Z wy­ta­tu­owa­nym na­pi­sem. A do­kład­niej skró­tem. TKWM. Go­ty­kiem.

Zro­zu­mia­ła, że do­sta­ła szan­sę od losu.

Wy­szła i po­de­szła do cze­ka­ją­ce­go na ko­ry­ta­rzu pod­wład­ne­go. Ka­za­ła mu spraw­dzić na­zwi­sko po­szko­do­wa­ne­go kon­wo­jen­ta.

Urzą­dze­nie wy­sła­ło za­py­ta­nia do kil­ku baz da­nych. Baza PE­SEL i cen­tral­na ewi­den­cja kie­row­ców po­twier­dzi­ły, że taka oso­ba w ogó­le ist­nie­je. Re­jestr kar­ny był czy­sty, do­stęp­ne dla wszyst­kich po­li­cjan­tów re­je­stry tak­że, ale bazy za­in­te­re­so­wań ope­ra­cyj­nych nie za­po­mi­na­ły. Ni­g­dy.

Był w nich.

Siłą po­wstrzy­ma­ła się przed trium­fal­nym okrzy­kiem.

– Nic nie uj­dzie two­jej uwa­dze, praw­da?

Krecz­mer stał tuż za nią. Od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła mu w twarz z pro­mien­nym uśmie­chem.

– No, pa­nie ko­mi­sa­rzu, to jed­nak moja spra­wa – po­wie­dzia­ła.

– Al­bo­wiem po­nie­waż? – Nad­ko­mi­sarz wy­ra­ził zdzi­wie­nie.

– Ten Żar­ski – wrzu­ci­łeś go już na bę­ben? I na wszyst­kie bazy da­nych? Wie­dzia­łeś?

– Na bęb­nie był czy­sty. – Ale nie przy­znał się, że spraw­dzał tyl­ko po­bież­nie. Wrzu­ce­nie na bę­ben ozna­cza­ło spraw­dze­nie oso­by w ogól­no­po­li­cyj­nej ba­zie da­nych, zwa­nej KSIP. Teo­re­tycz­nie po­win­ny znaj­do­wać się tam in­for­ma­cje o każ­dej oso­bie po­szu­ki­wa­nej lub bę­dą­cej w za­in­te­re­so­wa­niu po­li­cji, ale w prak­ty­ce nie umiesz­cza­no tam zbyt wie­lu da­nych. Na sto ty­się­cy osób za­wsze mógł się zna­leźć ktoś, kto mógł­by je z sys­te­mu wy­nieść, więc two­rzo­no od­ręb­ne kar­to­te­ki.

– Dam ci na­gro­dę za dru­gie miej­sce. Sprawdź go w księ­gach u Ma­la­rza – po­wie­dzia­ła.

– Ale cze­mu?

– Ma wy­dzia­ra­ne ha­sło o trzech kró­lach. Przed­ra­mię – wy­ja­śni­ła.

– Nie za­uwa­ży­łem.

– Scho­wał je. Może li­czył, że nie spy­ta­my.

Po­li­cjant za­gryzł war­gi. Miał ocho­tę wró­cić tam i spraw­dzić re­we­la­cje Za­łęc­kiej, ale po­wstrzy­mał się. Je­śli mia­ła ra­cję, le­piej było utrzy­my­wać ochro­nia­rza w nie­wie­dzy. Się­gnął po te­le­fon.

Wy­brał nu­mer na­czel­ni­ka wy­dzia­łu do spraw prze­stęp­czo­ści pseu­do­ki­bi­ców. Ten wy­dział miał swo­ją bazę da­nych. Na­ci­snął iko­nę po­łą­cze­nia. Roz­mów­ca, jak więk­szość po­li­cjan­tów służ­by kry­mi­nal­nej, wró­cił już do ko­men­dy. W koń­cu zgi­nął po­li­cjant.

– Cześć, mi­strzu. Py­ta­nie mam. Żar­ski nie­ja­ki, Adam Żar­ski – po­wie­dział, gdy tyl­ko usły­szał głos w słu­chaw­ce. – Zna­ny wam jest?

– Je­den Żar­ski tak, ale nie Adam. Za­raz spraw­dzę – obie­cał na­czel­nik.

Ułan za­koń­czył roz­mo­wę.

– Mia­łam ra­cję, praw­da? – uśmiech­nę­ła się Za­łęc­ka. I już jej nie było. Zbie­gła na dół.

Cho­le­ra ja­sna, po­my­ślał. Po­wi­nien być bar­dziej do­cie­kli­wy. Szyb­szy. Pierw­sza za­uwa­ży­ła coś, co zu­peł­nie zmie­nia­ło ob­raz sy­tu­acji.

Ha­sło Trzej Kró­lo­wie Wiel­kich Miast było sta­rym za­wo­ła­niem ki­bi­cow­skim. Trzy mia­sta: Wro­cław, Kra­ków i Gdańsk. Trzy klu­by: Odra Wro­cław, Ko­ro­na Kra­ków i Oce­an Gdańsk. I trzy ki­bi­cow­skie bo­jów­ki, sple­cio­ne nie tyl­ko mi­ło­ścią do barw klu­bo­wych, ale i do pie­nię­dzy – nie za­wsze za­ra­bia­nych le­gal­nie. Tej zmo­wy nie uda­ło się ni­ko­mu do­tąd zła­mać. Tak samo jak in­nych, łą­czą­cych dwa klu­by nad­mor­skie – ze Szcze­ci­na i Gdy­ni – z tymi po­ło­żo­ny­mi w głę­bi kra­ju. Tyl­ko na­iw­niak uznał­by, że taka sy­tu­acja to przy­pa­dek. To były ide­al­ne ukła­dy do prze­my­tu róż­nych rze­czy, a na­wet lu­dzi. Gdy­by przy­naj­mniej roz­wa­lić je­den taki trój­kąt…

My­śląc o tym, wró­cił do sa­mo­cho­du. Za­nim zdą­żył od­pa­lić sil­nik, za­dzwo­nił te­le­fon.

– Okej, słu­chaj, jest u nas w al­bu­mie za­dy­mia­rzy taki je­den. Brat ko­le­sia, nie­ja­kie­go Krzysz­to­fa Żar­skie­go, któ­ry od roku sie­dzi za udział w bój­ce, miał przy so­bie też nie­bez­piecz­ne na­rzę­dzia. For­mal­nie Adam Żar­ski jest czy­sty, był tyl­ko parę razy le­gi­ty­mo­wa­ny przy oka­zji me­czy, prób usta­wek. Zo­sta­wię ci peł­ne info ju­tro w ce­giel­ni, jak chcesz.

– Tak, będę wdzięcz­ny – od­po­wie­dział Ułan.

– Okej, bę­dziesz je miał na biur­ku. Słu­chaj, wie­my, że pra­cu­je jako ochro­niarz, więc pew­nie py­tasz w związ­ku ze swo­ją spra­wą? Bo cie­bie po­sła­li do tego na­pa­du, to wiem.

– Nie da się nic przed tobą ukryć, sta­ry.

– Mam coś, co mogę ci dać. Co może po­móc. Ale wiesz, li­czę na wza­jem­ność. Przy tym kon­kret­nym te­ma­cie.

– Je­śli ten trop jest wła­ści­wy, to może uda nam się coś wy­wo­jo­wać. Będę w ce­giel­ni za ja­kieś trzy go­dzi­ny – rzu­cił do słu­chaw­ki.

Przemoc ulicy

Подняться наверх