Читать книгу Przemoc ulicy - Antoni Langer - Страница 9
.2.
ОглавлениеNadkomisarz Kreczmer i jego ludzie dotarli na miejsce dwie godziny po strzelaninie, zastając typowy dla takich sytuacji widok – kilku funkcjonariuszy w żółtych kamizelkach, pilnujących odgrodzonego taśmą miejsca zdarzenia, oraz miejscowych kryminalnych, dochodzeniowców i techników, zbierających relacje świadków i zabezpieczających ślady. I oczywiście wszystkich ważnych. Od kierownika posterunku po komendanta powiatowego. A także kręcącą się w pobliżu telewizję.
Kreczmer od razu podszedł do komisarza Kowalskiego, naczelnika wydziału kryminalnego komendy powiatowej. Znał go, tak jak każdego jego odpowiednika w każdej komendzie na Dolnym Śląsku.
– Wyrazy współczucia – powiedział, podając mu dłoń. – Któryś z twoich? – Nazwisko policjanta nie zostało mu przekazane przez dyżurnego.
– Nie, młody z tutejszego posterunku. Miał pecha, najwyraźniej – wyjaśnił naczelnik. – Napadli na konwój, on chciał coś zrobić i… – Zawiesił głos. – Miał żonę i małe dziecko – dodał.
– Dwa samochody? – Kreczmer nie chciał tracić czasu. Na żałobę będzie czas później.
– Tak, jakiś niebieski opel i czarny van, według świadków i kamer. Chłopak chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo zdążył wysłać koledze dwa numery rejestracyjne: OP W636 i OPO 9KG8. Oczywiście fałszywe, ale to już ustaliliśmy za późno. Na razie nie mamy nic. Czekamy jeszcze, aż z tej firmy przyjedzie ktoś i powie nam, ile mogli zabrać.
– A ci ochroniarze?
– Jeden, zidentyfikowany jako Janusz Majchrzak, zmarł na miejscu. Drugi, Adam Żarski, jest w szpitalu w Lubinie, w tej chwili jeszcze przechodzi zabieg – wyjaśnił. – Jest pod ochroną, jeszcze nie był przesłuchiwany.
– Co mu się właściwie stało?
– Chyba żebra mu połamało. Miał kamizelkę, ten drugi nie.
– Ze śladów mamy więc tylko łuski – myślał głośno Kreczmer. Rozejrzał się. Stacja przy drodze krajowej, kilka dróg ucieczki, zadupie więc i powolna reakcja policji. Tyle wiedział na dzień dobry. Czekali na konwojentów, to było oczywiste. Przeszedł bez pośpiechu od miejsca, w którym napadnięto ochroniarzy, do miejsca śmierci policjanta. Ciała ofiar wciąż tam leżały, opakowane w czarne worki.
Szedł dalej, do znaczników wskazujących miejsca znalezienia łusek. Coś go tknęło. To było tak oczywiste.
– Jaka amunicja? – spytał naczelnika.
– Dziewięć milimetrów, Makarow i siedem sześćdziesiąt trzy, niemiecka, o tam. – Mężczyzna wskazał dłonią ciało konwojenta. – A tu pięć pięćdziesiąt sześć. Nietypowa.
– Bardzo – powiedział pod nosem Ułan. – I czekali na nich.
– To chyba jasne – odezwał się naczelnik.
– Nie na konwojentów. Na tych, który mogliby im pomóc. To jeszcze rzadsze.
– Co masz na myśli?
Przez głowę przechodziły mu różne skojarzenia. Zasadzka. Dobrze przygotowana. Jakby wojskowa. Czyżby znów?
Pamiętał te przypadki, gdy grupa ludzi o wojskowym wyszkoleniu potrafiła siać śmierć, rzucając kraj na kolana. Wtedy chodziło o politykę, a nie o jakiś tam konwój. Ile mogłoby być zresztą tego łupu? To był zwykły konwój z inkaso, żaden skok stulecia.
Odgłosy esemesów w komórkach i głos podwładnej zza pleców przerwały jego rozmyślania.
– Coś wiadomo – powiedziała podkomisarz Zarzycka-Kasprzak, sprawdzając swój telefon. – Dyżurny z cegielni dał znać. Strażacy byli wzywani do pożaru samochodu. Las w pobliżu wsi Zimna Woda, gdziekolwiek to jest, piszą tylko, że powiat lubiński.
– Ktoś chce się założyć, że to czarny van? – zadał retoryczne pytanie naczelnik Kowalski.
– Daj znać dyżurnemu, żeby miał baczenie na wszystkie przypadki pożarów samochodów. W innych województwach też – Kreczmer przekazał podwładnej.
Wrócił do samochodu, wyciągnął mapę ze schowka. Rozłożył ją na masce jeepa.
– Jesteśmy tutaj. – Wskazał palcem Przemków.
– A pożar był tutaj. – Zarzycka-Kasprzak zdążyła sprawdzić, gdzie znajduje się wieś Zimna Woda, i wskazała ją końcówką długopisu.
– Więc gdzieś tu – Kreczmer zatoczył dłonią okrąg – gdzieś tu pali się inny wóz. Popatrzcie, jacy są cwani. Samochód porzucili niedaleko drogi S3. Pewnie na nich czekali. Nawet mając przybliżony opis wozu, jakim pojechali dalej, to przy panującym tam ruchu nie ma szans, żeby ktoś coś zauważył.
Piknięcie w telefonie oznaczało, że nadszedł kolejny esemes.
– Jest coś – powiedziała policjantka. – Las niedaleko wsi Krzywczyce, już w lubuskim. – Wskazała miejsce na mapie. – Leśnicy zauważyli pożar, straż właśnie kończy akcję gaśniczą.
– Młody, Pająk, jedziecie tam. Inne województwo, wiem, ale chcę mieć informacje jak najszybciej. Dogadajcie się z miejscowymi. Może pożar oszczędził tabliczkę znamionową, numery jakoś da się odczytać. Plus może znajdą się jacyś świadkowie, choć teraz po lasach mało kto chodzi, to nie sezon na grzyby. Lena, niech technika wyciągnie co się da z logowań do BTS-ów, musieli mieć przy sobie jakieś komórki. Miejmy nadzieję, że włączone.
*
Podinspektor Bogna Załęcka włożyła klucz do zamka w drzwiach swojego mieszkania. Nie zdążyła go przekręcić, gdy z kieszeni kurtki odezwała się muzyka. Zaklęła. Motyw Satanowskiego z czołówki Ekstradycji ustawiony był jako sygnał połączenia z numerem dyżurnego oficera zarządu CBŚP we Wrocławiu.
– Słucham – rzuciła do słuchawki, przekręcając jednocześnie klucz. – Gdzie? Przemków? A gdzie to jest? – dopytała, naciskając klamkę wolną ręką. – Niech jaskiniowcy po mnie przyjadą. I ściągaj ludzi do cegielni. Wszystkich – zakończyła rozmowę.
Wiadomość dotarła do niej z opóźnieniem. Z jakiegoś powodu dyżurny komendy wojewódzkiej nie przekazał tego wprost do CBŚP, a zanim informacja się rozeszła nieformalnymi kanałami, dyżurny z Warszawy zdążył przekazać wiadomość z powrotem do Wrocławia. Z poleceniem od komendanta, aby zajęto się tym natychmiast.
Kupiła sobie kilka minut wytchnienia. Zanim po nią przyjadą na peryferyjne Jagodno i będzie musiała jechać na drugi koniec województwa. Nieżywym już nie można było pomóc.
Położyła na stoliku torbę ze zrobionymi po drodze zakupami. Opadła na fotel. Mieszkała sama. Od dawna. Nie musiała nikomu wyjaśniać, dlaczego wraca do pracy tuż po tym, jak z niej wróciła.
Włączyła telewizor. Na kanałach informacyjnych już mówiono o strzelaninie. Bez szczegółów, poza jednym, że prawdopodobnie ofiarą był policjant. Pewnie już jakaś hiena sprzedała informacje dziennikarzom, pomyślała. Wyłączyła odbiornik.
Nieoznakowany radiowóz przyjechał na jej osiedle po kwadransie. Błyskające niebieskie światła i wyjąca syrena wzbudziły sensację. Załęcka zbiegła na dół, obiecując kierowcy w myślach bolesny zgon.
– Odbiło ci?! – krzyknęła, otwierając prawe tylne drzwi czarnego opla insignia.
– Szefowo, spokojnie – odpowiedział wysoki mężczyzna siedzący za kierownicą. – Trzeba się śpieszyć, ci z wojewódzkiej już wyjechali. – Nie czekał, aż pasażerka zapnie pas, tylko ruszył z piskiem opon. Mijając o centymetry zaparkowane samochody, wyjechał spomiędzy bloków z powrotem na główną ulicę.
– Okej, Fred, wybaczam ci tę dyskotekę. Jedź na Wojkowice, tam wjedziemy na A4 – nakazała mu, chcąc uniknąć przebijania się przez zakorkowane wąskie ulice południowych dzielnic, przez które musieliby jechać do bliższego węzła na Bielanach. – Kogo wysłali? – wróciła do sprawy.
– Ułana, co było do przewidzenia. Tylko gwiazdor może poprowadzić taką sprawę – wyjaśnił siedzący na prawym fotelu obok kierowcy niski blondyn.
– Barney, co wiemy? – spytała kolegi.
Policjant otworzył notatnik.
– Zginął nasz funkcjonariusz, sierżant Adam Sławiński, młody, dopiero co awansował, i jeden konwojent. Wygląda na zwykły napad, banał. Trzech do czterech sprawców, dwa samochody. No ale kto teraz napada na konwoje? Tylko durne łebki. Nie to co nasi przemytnicy fajek.
– Mamy nazwiska?
– Będą, jak tylko Polkowice wyślą meldunek do dyżurnego komendy wojewódzkiej. – Spojrzał na zegarek. – Czyli pewnie niedługo. Sądzi szefowa, że to jednak sprawa dla nas?
– Pomyślcie, chłopaki – była ich przynajmniej trójka. Może więcej. Jeśli są tak głupi, żeby zrobić to raz, to zrobią to znów. Zorganizowana grupa jak nic – podsumowała.
– Pasuje mi – powiedział aspirant, znany jako Barney. – Zawsze to jakaś odmiana. I może wpadnie premia – dorzucił zgryźliwie.
– A zakucie tych gnojków w kajdanki to będzie w końcu coś – dodał Fred. – Chociaż po mojemu to powinno się ich odstrzelić. Wie szefowa, kiedyś, jak byłem jeszcze w prewencji i była obława na zabójców policjanta, jednego dopadliśmy na jakimś strychu. On wyrzucił klamkę przez okno i się poddał. Tak sobie często myślę, czy powinien wtedy z tego strychu zejść, czy powinno się go wynieść.
– Wiem – powiedziała Załęcka. – Znajdziemy ich i zgnoimy, chłopaki. – Póki co, Barney, jak tylko będą nazwiska, to trzeba by je sprawdzić. We wszystkich bazach danych. Terminal działa?
– Tak. – Barney wyciągnął z kieszeni bluzy urządzenie marki Bluebird, wielkości dużego, solidnie zbudowanego smartfona i działające w podobny sposób. Nie można było tylko przez nie zwyczajnie dzwonić, za to pozwalało na dostęp do policyjnych baz danych.
– A nazwiska tych konwojentów? – spytał Fred.
– Napad był na zadupiu – odparła. – Pewnie specjalnie wybrali miejsce, więc skądś je musieli znać.
– I niby przeciek był z firmy? – domyślił się aspirant.
– Albo ci, albo ich koledzy, ktokolwiek, kto miał jakąś wiedzę o tym, jak ta konkretna firma działa. Taką przyjmiemy hipotezę.
Milczeli przez resztę drogi. Dotarli do komendy powiatowej, skąd pojechali prosto do szpitala.
*
Szpital w Lubinie był już obstawiony przez dziennikarzy, których przed wtragnięciem do środka powstrzymywało kilku mundurowych. Dyrekcja pozwoliła na szczęście, aby kryminalni mogli skorzystać z tylnego wejścia, przed którym jeszcze nie zainstalowali się kamerzyści i fotoreporterzy.
Ułan z ulgą skorzystał z tej drogi, przechodząc przez szpitalne zaplecze, mijając kuchnię i składy pościeli, tylko po to, by w korytarzu przed windą natknąć się na Załęcką.
– Spóźniłeś się – powiedziała na jego widok.
– To moja sprawa i mój podejrzany – zareagował szorstko. Minął ją i wszedł do windy.
– To nie jest tylko twoja sprawa – odrzekła, idąc w jego ślady, zanim zdążył nacisnąć przycisk zamykający drzwi. – Dobrze wiesz, że to sprawa grupy zorganizowanej. Nasza. Zadzwonię do swojego naczelnika, on wyżej, ktoś wyżej zadzwoni do samego głównego. A ten z kolei do twojego komendanta. – Spojrzała mu w oczy. Była o dobre dziesięć centymetrów niższa, musiała więc unieść głowę. Wydawało się, że jest gotowa skoczyć mu do gardła. Dosłownie. Wcisnął przycisk i winda ruszyła na drugie piętro.
– Ale możesz tego uniknąć – dodała. – Wystarczy współpraca. Każdy robi swoje.
– Tylko chcesz wglądu do moich akt i może pokażesz mi swoje? – odparł, patrząc na nią z góry.
– Akta, nie cycki – odparła, reagując na jego spojrzenie.
– Oczywiście – odpowiedział.
Winda zatrzymała się na docelowym poziomie. Czekało już tam kilku policjantów i prokurator. I lekarze, starający się uchronić pacjenta przed stresem przesłuchania. Nie mogli jednak odwlec nieuniknionego. Ordynator zezwolił na zaledwie pięć minut rozmowy, i to po tym, jak osobiście poprosił go o to prokurator rejonowy. W sali pośpiesznie ustawiono statyw z kamerą, a prokurator, naczelnik dochodzeniówki z Polkowic oraz Kreczmer usiedli po prawej stronie łóżka. Załęcka stała pod ścianą, przysłuchując się. Obok niej stał lekarz.
Zaatakowany ochroniarz miał szczęście. Napad kosztował go jedynie połamane żebra, rozległe sińce i szok. Teraz leżał na łóżku, przykryty kocem, przypięty do aparatury medycznej, z rękami wzdłuż ciała. Mówił powoli, opisując przebieg wydarzeń.
– Wszystko było jak zwykle – powiedział. – To była siódma stacja, z której zbieramy, zbieraliśmy utarg na tej trasie. Przedostania. Wysiedliśmy, wzięliśmy walizkę. Janusz ją niósł.
– Pan Janusz Majchrzak, tak? – wtrącił się prokurator. Przesłuchiwany skinął twierdząco głową. Prokurator poprosił o kontynuowanie zeznań.
– I jak szliśmy po kasę, to naskoczyli na nas. Dwóch. Kominarki mieli. Nie dało się nic zrobić – oględnie zeznawał ochroniarz. – Potem zamknąłem oczy i jak strzelali, to udawałem, że nie żyję. Boli jak cholera.
– Nikt was nie śledził, nie zdarzyło się nic dziwnego podczas jazdy? – spytał dochodzeniowiec z komendy powiatowej.
– Nic a nic. Drugi miesiąc mamy tę trasę, zauważyłbym.
– Pan miał kamizelkę – wtrącił się Kreczmer. – A pana partner?
– Nie nosił. Nie pasowała na niego. A ta, która pasowała, była za ciężka, a on już był stary. Chciał przejść na obiekty, ale nie pozwolili, bo niereprezentatywny. Tak mówili.
– Pracował pan jako konwojent? – spytał policjant.
– Nie, kierowca – odpowiedział.
– Nie powinien pan czekać w samochodzie? – Kreczmer wciąż dopytywał o szczegóły.
– Panie, nie ma klimatyzacji w samochodzie, ciepło. Janusz się zawsze bał, że mu wyrwą kasę, jak będzie z nią szedł, to z nim chodziłem. Co miałem zrobić? Za piętnaście złotych na godzinę, bez ZUS-u i ubezpieczenia…
Przestał mówić. Ból żeber nie pozwalał mu już na kontynowanie zeznań. Ledwo oddychał.
– Panowie, wystarczy – lekarz przerwał przesłuchanie. – Ten pacjent ma już dość na dzisiaj. Wyleczymy go, wypuścimy i będziecie go mogli maglować do woli.
Prokurator ogłosił zakończenie przesłuchania. Policjant z kamerą wyszedł z pokoju pierwszy, w ślad za nim pozostali śledczy. Załęcka wychodziła ostatnia.
I wtedy to zobaczyła.
Lekarz podawał pacjentowi szklankę wody, po którą ten sięgnął prawą ręką i odsłonił niewidoczną wcześniej wewnętrzną część przedramienia. Z wytatuowanym napisem. A dokładniej skrótem. TKWM. Gotykiem.
Zrozumiała, że dostała szansę od losu.
Wyszła i podeszła do czekającego na korytarzu podwładnego. Kazała mu sprawdzić nazwisko poszkodowanego konwojenta.
Urządzenie wysłało zapytania do kilku baz danych. Baza PESEL i centralna ewidencja kierowców potwierdziły, że taka osoba w ogóle istnieje. Rejestr karny był czysty, dostępne dla wszystkich policjantów rejestry także, ale bazy zainteresowań operacyjnych nie zapominały. Nigdy.
Był w nich.
Siłą powstrzymała się przed triumfalnym okrzykiem.
– Nic nie ujdzie twojej uwadze, prawda?
Kreczmer stał tuż za nią. Odwróciła się i spojrzała mu w twarz z promiennym uśmiechem.
– No, panie komisarzu, to jednak moja sprawa – powiedziała.
– Albowiem ponieważ? – Nadkomisarz wyraził zdziwienie.
– Ten Żarski – wrzuciłeś go już na bęben? I na wszystkie bazy danych? Wiedziałeś?
– Na bębnie był czysty. – Ale nie przyznał się, że sprawdzał tylko pobieżnie. Wrzucenie na bęben oznaczało sprawdzenie osoby w ogólnopolicyjnej bazie danych, zwanej KSIP. Teoretycznie powinny znajdować się tam informacje o każdej osobie poszukiwanej lub będącej w zainteresowaniu policji, ale w praktyce nie umieszczano tam zbyt wielu danych. Na sto tysięcy osób zawsze mógł się znaleźć ktoś, kto mógłby je z systemu wynieść, więc tworzono odrębne kartoteki.
– Dam ci nagrodę za drugie miejsce. Sprawdź go w księgach u Malarza – powiedziała.
– Ale czemu?
– Ma wydziarane hasło o trzech królach. Przedramię – wyjaśniła.
– Nie zauważyłem.
– Schował je. Może liczył, że nie spytamy.
Policjant zagryzł wargi. Miał ochotę wrócić tam i sprawdzić rewelacje Załęckiej, ale powstrzymał się. Jeśli miała rację, lepiej było utrzymywać ochroniarza w niewiedzy. Sięgnął po telefon.
Wybrał numer naczelnika wydziału do spraw przestępczości pseudokibiców. Ten wydział miał swoją bazę danych. Nacisnął ikonę połączenia. Rozmówca, jak większość policjantów służby kryminalnej, wrócił już do komendy. W końcu zginął policjant.
– Cześć, mistrzu. Pytanie mam. Żarski niejaki, Adam Żarski – powiedział, gdy tylko usłyszał głos w słuchawce. – Znany wam jest?
– Jeden Żarski tak, ale nie Adam. Zaraz sprawdzę – obiecał naczelnik.
Ułan zakończył rozmowę.
– Miałam rację, prawda? – uśmiechnęła się Załęcka. I już jej nie było. Zbiegła na dół.
Cholera jasna, pomyślał. Powinien być bardziej dociekliwy. Szybszy. Pierwsza zauważyła coś, co zupełnie zmieniało obraz sytuacji.
Hasło Trzej Królowie Wielkich Miast było starym zawołaniem kibicowskim. Trzy miasta: Wrocław, Kraków i Gdańsk. Trzy kluby: Odra Wrocław, Korona Kraków i Ocean Gdańsk. I trzy kibicowskie bojówki, splecione nie tylko miłością do barw klubowych, ale i do pieniędzy – nie zawsze zarabianych legalnie. Tej zmowy nie udało się nikomu dotąd złamać. Tak samo jak innych, łączących dwa kluby nadmorskie – ze Szczecina i Gdyni – z tymi położonymi w głębi kraju. Tylko naiwniak uznałby, że taka sytuacja to przypadek. To były idealne układy do przemytu różnych rzeczy, a nawet ludzi. Gdyby przynajmniej rozwalić jeden taki trójkąt…
Myśląc o tym, wrócił do samochodu. Zanim zdążył odpalić silnik, zadzwonił telefon.
– Okej, słuchaj, jest u nas w albumie zadymiarzy taki jeden. Brat kolesia, niejakiego Krzysztofa Żarskiego, który od roku siedzi za udział w bójce, miał przy sobie też niebezpieczne narzędzia. Formalnie Adam Żarski jest czysty, był tylko parę razy legitymowany przy okazji meczy, prób ustawek. Zostawię ci pełne info jutro w cegielni, jak chcesz.
– Tak, będę wdzięczny – odpowiedział Ułan.
– Okej, będziesz je miał na biurku. Słuchaj, wiemy, że pracuje jako ochroniarz, więc pewnie pytasz w związku ze swoją sprawą? Bo ciebie posłali do tego napadu, to wiem.
– Nie da się nic przed tobą ukryć, stary.
– Mam coś, co mogę ci dać. Co może pomóc. Ale wiesz, liczę na wzajemność. Przy tym konkretnym temacie.
– Jeśli ten trop jest właściwy, to może uda nam się coś wywojować. Będę w cegielni za jakieś trzy godziny – rzucił do słuchawki.