Читать книгу Przemoc ulicy - Antoni Langer - Страница 6

.3.

Оглавление

Pod­in­spek­tor Bo­gna Za­łęc­ka z za­zdro­ścią pa­trzy­ła na gra­na­to­wy sa­mo­chód opusz­cza­ją­cy re­zy­den­cję Hra­bie­go. Ka­me­ra za­re­je­stro­wa­ła wi­zy­tę, tak jak wszyst­kie inne. Trwa­ła pół go­dzi­ny. Za krót­ko na nu­me­rek, uzna­ła. Pew­nie ja­kaś na­gła spra­wa. Może cho­dzi­ło o ostat­nie za­trzy­ma­nia.

– Po­wiedz­cie do­cho­dze­niów­ce, że akta w spra­wie Bo­le­sław­ca mają być na tip-top. – Od­wró­ci­ła się do pod­wład­ne­go. – Ta la­ska pew­nie bę­dzie ich bro­nić. Ile ten wó­zek może kosz­to­wać? – zmie­ni­ła te­mat.

Po­li­cjant sie­dzą­cy przy biur­ku wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Sze­fo­wo, o ta­kie rze­czy py­ta­ją lu­dzie, któ­rych na nie nie stać.

– Czy­li wszy­scy po­li­cjan­ci w tym kra­ju – od­pa­ro­wa­ła.

– Ale na oko ja­kieś trzy­sta ty­się­cy, może wię­cej – wes­tchnął.

Tyle to oni wy­da­ją na wa­ci­ki, po­my­śla­ła po­li­cjant­ka. Trzy dni temu jej lu­dzie wraz z cel­ni­ka­mi we­szli do ma­ga­zy­nu, w któ­rym trzy­ma­no przed wy­sył­ką na Za­chód pod­ro­bio­ne pa­pie­ro­sy. Trzy lata pra­cy przy­nio­sły efekt. W ich ręce wpa­dło po­nad dwie­ście ty­się­cy pa­czek po dwa­dzie­ścia sztuk każ­da. Na jed­nej prze­stęp­cy mie­li ja­kieś trzy zło­te zy­sku. Rów­no­war­tość dwóch nie­złych sa­mo­cho­dów, ta­kich jak ten pani me­ce­nas.

Nie­le­gal­ne fa­bry­ki pro­du­ko­wa­ły w naj­gor­szym ra­zie oko­ło dwóch ty­się­cy pa­pie­ro­sów na mi­nu­tę. Bez wy­sił­ku, na ośmio­go­dzin­nej zmia­nie wy­cho­dził ja­kiś mi­lion. Skon­fi­sko­wa­li im więc efekt czte­rech dni pra­cy. A do­brze ukry­te wy­twór­nie – bo Hra­bia miał prze­cież nie­jed­ną – mo­gły pra­co­wać mie­sią­ca­mi, za­nim je w koń­cu wy­kry­wa­no. Nie­któ­re znaj­do­wa­ła po­li­cja czy inne służ­by, ale były też ta­kie, któ­re de­kon­spi­ro­wa­li sami prze­stęp­cy. Cza­sa­mi w ten spo­sób szko­dzo­no kon­ku­ren­cji, cza­sem po­wód był inny.

Biz­nes ten był bar­dziej do­cho­do­wy niż nar­ko­ty­ki, któ­ry­mi zaj­mo­wa­ła się wcze­śniej. I mniej ry­zy­kow­ny, dużo mniej. Bo w koń­cu w spo­łe­czeń­stwie pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że nar­ko­ty­zu­ją się de­ge­ne­ra­ci, z mar­gi­ne­su, a pa­pie­ro­sy palą zwy­kli lu­dzie. I jak ktoś im je sprze­da ta­niej niż w skle­pie, to co to za prze­stęp­stwo? A że z tego po­wo­du mi­lio­ny zło­tych nie tra­fia­ły do bu­dże­tu, to ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło. Poza rzą­dem, i dla­te­go wro­cław­ski za­rząd, jak i całe CBŚP mu­sia­ły po­lo­wać na ma­ga­zy­ny i wy­twór­nie.

Pa­dli ofia­rą wła­sne­go suk­ce­su. Wal­ka z gan­ga­mi prze­my­ca­ją­cy­mi he­ro­inę czy pro­du­ku­ją­cy­mi am­fe­ta­mi­nę była w ostat­nich la­tach bar­dzo sku­tecz­na. Je­śli ko­goś ła­pa­li, byli to drob­ni di­le­rzy, cza­sem ama­tor­sko dzia­ła­ją­cy prze­myt­ni­cy. Wie­dzia­ła, że ry­nek nie zno­si próż­ni i ktoś ją wy­peł­ni, a może już za­czął, ale nie tym mia­ła się przej­mo­wać.

Ro­zej­rza­ła się po ga­bi­ne­cie, peł­nym te­czek z ak­ta­mi spraw. Pra­wie wszyst­kie do­ty­czy­ły te­raz Hra­bie­go i po­dob­nych mu osób.

– Bar­ney – zwró­ci­ła się do ko­le­gi. – Ile cza­su może nam za­jąć do­tar­cie do fa­bry­ki? Cho­ciaż jed­nej? – Zna­ła od­po­wiedź, ale wo­la­ła się upew­nić.

Aspi­rant szta­bo­wy ob­ró­cił się na krze­śle. Się­gnął do sza­fy po mapę sa­mo­cho­do­wą. Roz­ło­żył ją na biur­ku.

– Nie mam po­ję­cia – przy­znał. – Od daw­na żad­nej nie wy­kry­li­śmy. Oni są cwa­ni, od po­nad roku nie wpa­dła żad­na wy­twór­nia. Tyl­ko ma­ga­zy­ny i trans­por­ty. Ma­ga­zy­ny od­dzie­la­ją prze­woź­ni­ków od fa­bryk. Nad nimi pie­czę ma sam Hra­bia i ten jego przy­du­pas.

– Ping, wiem, o kogo cho­dzi – wtrą­ci­ła.

– Jak­by tak nad nim po­pra­co­wać, tro­chę przy­ci­snąć?

– Gość jest za spryt­ny, że­by­śmy się do nie­go do­bra­li – od­par­ła. Roz­pra­co­wy­wa­li za­rów­no Hra­bie­go, jak i każ­dą oso­bę z jego oto­cze­nia, ale trud­no było zna­leźć wy­łom w tym mu­rze mil­cze­nia. To śro­do­wi­sko było zbyt her­me­tycz­ne.

– Może nie trze­ba było zdej­mo­wać tam­te­go ma­ga­zy­nu – po­wie­dział aspi­rant.

– Jak­by to ode mnie za­le­ża­ło – od­par­ła po­li­cjant­ka. Sze­fo­stwo chcia­ło mieć po­waż­ny suk­ces do roz­li­cze­nia kwar­tal­ne­go. Mie­li jesz­cze kil­ka wy­ty­po­wa­nych miejsc, ale wo­la­ła cze­kać i ob­ser­wo­wać. Na­praw­dę duże suk­ce­sy le­piej było zo­sta­wić na ostat­ni kwar­tał. Pie­przo­na sta­ty­sty­ka. Ale wraz z przej­mo­wa­niem za­chod­nich wzor­ców za­rzą­dza­nia to wła­śnie wskaź­ni­ki sta­ty­stycz­ne oka­zy­wa­ły się de­cy­du­ją­ce. A kto umiał nimi ma­ni­pu­lo­wać, wy­gry­wał. Kie­dyś je­den z wy­so­kich ran­gą funk­cjo­na­riu­szy zdo­łał tak wła­śnie zre­du­ko­wać o po­ło­wę licz­bę za­bójstw w swo­im wo­je­wódz­twie. Na­wet nie krył się z tym, zwłasz­cza przy wód­ce. Po pro­stu na­ka­zał jak naj­więk­szą licz­bę spraw kwa­li­fi­ko­wać jako po­bi­cia ze skut­kiem śmier­tel­nym – i to wy­star­czy­ło. Prze­sta­ło być za­baw­nie, kie­dy ten po­mysł pod­chwy­ci­li inni. Za­czął się wy­ścig w kre­atyw­nej księ­go­wo­ści śmier­ci – gdy nie zna­le­zio­no cia­ła, trak­to­wa­no spra­wy jako za­gi­nię­cia, jak ko­goś po­wie­szo­no, uzna­wa­no za sa­mo­bój­stwo, a gdy do zbrod­ni do­cho­dzi­ło pod­czas kłót­ni pod wpły­wem al­ko­ho­lu – za nie­umyśl­ne spo­wo­do­wa­nie śmier­ci. Dzię­ki kil­ku klik­nię­ciom w od­po­wied­nie ru­bry­ki ar­ku­sza kal­ku­la­cyj­ne­go kraj sta­wał się bez­piecz­niej­szy.

– Kie­dyś było ła­twiej – za­uwa­żył aspi­rant. Zaj­mo­wał się pa­pie­ro­sa­mi i prze­my­tem od daw­na. – Jak jesz­cze bra­li zwy­kłych ban­dzior­ków czy bie­da­ków do ro­bo­ty, za­wsze był hak na ta­kich. A te­raz pra­cu­ją dla nich ki­bo­le, a ci przy­naj­mniej umie­ją mil­czeć. Choć był ten ostat­ni mel­du­nek.

– O ma­ga­zy­nie albo i wy­twór­ni za Strze­li­nem?

– Ten, któ­ry póki co cze­ka na swo­ją ko­lej. – Aspi­rant, zwa­ny Bar­ney­em z ra­cji nie­wiel­kie­go wzro­stu i in­te­lek­tu, wie­dział, jaki był za­mysł sze­fo­wej. – Po­dob­no Hra­bia nie ma z nim nic wspól­ne­go, to już jest ma­ga­zyn ki­bo­li. Ale nie ma po­twier­dze­nia, więc za­kła­da­my, że to jego, tak?

Mil­czą­co przy­zna­ła mu ra­cję. Bili gło­wą w ścia­nę, któ­ra wy­da­wa­ła się co­raz grub­sza. Wsta­ła i usia­dła przy swo­im biur­ku. Od­blo­ko­wa­ła lap­to­pa i otwo­rzy­ła ka­ta­log z ak­ta­mi spraw ope­ra­cyj­nych. Wy­bra­ła pod­ka­ta­log z ana­li­za­mi. Tyle przy­naj­mniej moż­na było zro­bić. Ana­li­zo­wać. Mie­lić in­for­ma­cje aż do znu­dze­nia, tak jak­by coś z tego samo z sie­bie mia­ło wyjść.

Więk­szość da­nych, ja­kie ze­bra­li z prze­szu­kań, za­trzy­mań, pod­słu­chów i pod­glą­dów, nie wy­cho­dzi­ła na ze­wnątrz. In­for­ma­to­rów było nie­wie­lu i byli mało wia­ry­god­ni. Ana­li­zy do­ty­czą­ce ki­bo­li Odry Wro­cław z ostat­nich dwóch lat po­ka­zy­wa­ły, że je­śli ktoś wpa­dał z le­wy­mi pa­pie­ro­sa­mi – to wła­śnie z ich śro­do­wi­ska. To po­twier­dza­ło oczy­wi­ście, że zna­leź­li so­bie nowe źró­dło za­rob­ku, ale ni­cze­go nie zmie­nia­ło. Za­trzy­ma­ni do­sta­wa­li śmiesz­nie ni­skie kary, któ­re pła­ci­li ich mo­co­daw­cy. Do tego dru­gie tyle, je­śli mil­cze­li w śledz­twie. A obo­wią­zu­ją­cy wśród ki­bo­li ko­deks ho­no­ro­wy i tak wy­klu­czał współ­pra­cę z po­li­cją. Tyl­ko nie­licz­ni się wy­ła­my­wa­li.

Nic nie moż­na było zro­bić. Poza na­bi­ja­niem sta­ty­styk. Do cza­su, aż ko­muś po dru­giej stro­nie po­wi­nie się noga. Prę­dzej czy póź­niej to musi na­stą­pić, na­wet prze­stęp­cy są tyl­ko ludź­mi. Ale ile moż­na było cze­kać?

Wy­szła z ga­bi­ne­tu i skie­ro­wa­ła się do to­a­le­ty. Tam od­krę­ci­ła kran, prze­my­ła twarz. Spoj­rza­ła w lu­stro.

Gdzie się po­dzia­ła moja mło­dość? – po­my­śla­ła. Kru­czo­czar­ne dłu­gie wło­sy ota­cza­ły zmę­czo­ną ży­ciem twarz. Na­wet w luź­nej blu­zie wi­dać było, że za­czy­na prze­gry­wać wal­kę o szczu­płą syl­wet­kę.

Może czas jed­nak odejść na eme­ry­tu­rę, prze­mknę­ło jej przez myśl. Mia­ła już wy­star­cza­ją­cą wy­słu­gę, zdro­wie znisz­czo­ne stre­sem, pa­pie­ro­sa­mi, epi­zo­da­mi cięż­kie­go pi­cia, śmie­cio­wym je­dze­niem. Przy­naj­mniej kie­dyś po­sy­ła­ła za krat­ki praw­dzi­wych ban­dy­tów, te­raz ro­bi­li to inni. Ale może gdy­by się wy­rwa­ła z tego kie­ra­tu, wró­ci­ły­by sta­re, do­bre cza­sy.

Wra­caj­cie słod­kie chwa­ły go­dzi­ny, sław­ne go­ni­twy i strze­la­ni­ny – za­nu­ci­ła pio­sen­kę Sta­szew­skie­go.

Przez chwi­lę za­trzy­ma­ła wzrok na lek­kim wy­brzu­sze­niu blu­zy, tam gdzie do pasa przy­pię­ta była ka­bu­ra. Nie mia­ła dzie­ci, a ostat­ni fa­cet, je­den z dłu­giej li­sty part­ne­rów, po­szedł so­bie.

Wzdry­gnę­ła się na myśl o gro­bie, na któ­ry być może cza­sem za­glą­da­li­by daw­ni ko­le­dzy. Albo i nie. Chlu­snę­ła so­bie po­now­nie wodą w twarz i wró­ci­ła do ga­bi­ne­tu, da­lej bić gło­wą w ścia­nę.

Przemoc ulicy

Подняться наверх