Читать книгу Przemoc ulicy - Antoni Langer - Страница 8

Rozdział I .1.

Оглавление

Sier­żant Adam Sła­wiń­ski zgi­nął w tam­to sło­necz­ne po­po­łu­dnie, po­nie­waż był do­brym po­li­cjan­tem. Ta­kim, któ­ry wstą­pił do służ­by, by bro­nić pra­wa, po­ma­gać słab­szym i sta­no­wić część cien­kiej nie­bie­skiej li­nii. I po czte­rech la­tach służ­by jesz­cze w to wie­rzył. Z tą wia­rą spę­dzał noce i świę­ta na pa­tro­lach, za­bie­rał pra­wa jaz­dy pi­ja­nym kie­row­com, za­sa­dzał się na di­le­rów sprze­da­ją­cych nar­ko­ty­ki na­sto­lat­kom i wy­cią­gał z do­mów pi­ja­nych fa­ce­tów, bi­ją­cych swo­je dzie­ci i ko­bie­ty. Ro­bił wszyst­ko, co mógł, jako po­li­cjant z ko­mi­sa­ria­tu w Prze­mko­wie, w po­ło­żo­nej na krań­cach Dol­ne­go Ślą­ska gmi­nie pro­win­cjo­nal­ne­go po­wia­tu.

I pa­dło wła­śnie na nie­go.

Na nie­go, po­nie­waż za­wsze był go­tów do in­ter­wen­cji. Na­wet po służ­bie, na­wet gdy szedł do skle­pu po pa­pie­ro­sy.

Tak wła­śnie było w tam­ten po­god­ny, cie­pły wio­sen­ny czwar­tek. Wra­ca­jąc ze służ­by, za­par­ko­wał swo­je­go fia­ta przy sta­cji pa­liw, przy dro­dze kra­jo­wej nu­mer 12. Wy­szedł, rzu­cił okiem na drze­wa na­bie­ra­ją­ce co­raz żyw­szych barw, na lu­dzi tan­ku­ją­cych swo­je sa­mo­cho­dy i na same sa­mo­cho­dy. Wte­dy wy­czuł, że coś jest nie tak. Dwa wozy, róż­nych ma­rek i rocz­ni­ków, ale oba na opol­skich re­je­stra­cjach, sta­ły po obu stro­nach bia­łe­go bu­dyn­ku, ty­łem do kra­węż­ni­ków. Po­śpiesz­nie za­no­to­wał ich nu­me­ry w ko­mór­ce. Wcho­dząc do środ­ka, wy­słał je jako wia­do­mość do ko­le­gi, ma­ją­ce­go tego dnia służ­bę. Na wszel­ki wy­pa­dek.

Ku­pił dwie pacz­ki pa­pie­ro­sów, jak za­wsze obie­cu­jąc so­bie, że rzu­ci pa­le­nie. Od ju­tra. Wy­cho­dząc, za­uwa­żył, że na par­king wje­chał nowy po­jazd. Znał go. Mały, zgrab­ny ci­tro­ën, okle­jo­ny lo­go­ty­pem fir­my ochro­niar­skiej – Pol­Sec­Pro. Za­wsze par­ko­wał na lewo od wej­ścia, tak, by nie to­ro­wać dro­gi sa­mo­cho­dom klien­tów, pod­czas gdy ochro­nia­rze za­ła­twia­li swo­je spra­wy. Znał ich z wi­dze­nia. Je­den był mło­dy, dru­gi – już siwy, o po­stu­rze eme­ry­to­wa­ne­go żoł­nie­rza albo po­li­cjan­ta. Obaj w służ­bo­wych uni­for­mach, z pi­sto­le­ta­mi w ka­bu­rach. Ten star­szy trzy­mał w ręku wa­liz­kę na utarg.

Na­gle z opla vec­try wy­sia­dło dwóch męż­czyzn. Uzbro­jo­nych. Za­ma­sko­wa­nych, w po­śpiesz­nie na­cią­gnię­tych na gło­wy ko­mi­niar­kach. Zdą­ży­li do­paść ochro­nia­rzy i przy­sta­wić im pi­sto­le­ty do głów. Trzy­ma­ją­cy wa­liz­kę bez opo­ru od­dał im łup.

– Stój, po­li­cja! – krzyk­nął Sła­wiń­ski, wyj­mu­jąc z ka­bu­ry pod blu­zą swo­je­go Wal­the­ra P99. Prze­ła­do­wał go wy­ćwi­czo­nym ru­chem.

Ban­dy­ci za­sty­gli w bez­ru­chu, za­sko­cze­ni in­ter­wen­cją.

– Kur­wa mać! – za­klął Gry­zli, sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą czar­ne­go chry­sle­ra voy­age­ra. Spoj­rzał na sie­dzą­ce­go z tyłu Ju­ra­sa. Nie zdą­żył ani do­dać, ani zro­bić nic wię­cej. Były żoł­nierz za­sło­nił twarz ko­mi­niar­ką, wy­siadł i wy­mie­rzył w funk­cjo­na­riu­sza, któ­ry nie wi­dział, co dzie­je się z tyłu.

Dwa strza­ły z ka­ra­bin­ka ka­li­bru pięć pięć­dzie­siąt sześć mi­li­me­tra tra­fi­ły po­li­cjan­ta w ple­cy. Gdy upa­dał, ban­dy­ci wy­szarp­nę­li kon­wo­jen­tom ich pi­sto­le­ty, po czym pchnę­li ich na zie­mię. Od­cho­dząc, strze­li­li tak­że do nich, kil­ka razy. Tym­cza­sem na­past­nik z ka­ra­bin­kiem pod­biegł do umie­ra­ją­ce­go po­li­cjan­ta i za­brał le­żą­cą na as­fal­cie broń. Wy­co­fał się do chry­sle­ra, omia­ta­jąc lufą oto­cze­nie. Kow­boj i Mu­niek z łu­pem za­ję­li miej­sca w oplu.

Oba sa­mo­cho­dy z pi­skiem opon wy­je­cha­ły na szo­sę, od­jeż­dża­jąc w prze­ciw­nych kie­run­kach. Opel na pół­noc­ny za­chód, chry­sler na po­łu­dnio­wy wschód.

– Kuwa je­ba­na mać! – Gry­zli z po­czu­cia bez­sil­no­ści ude­rzył dło­nią w de­skę roz­dziel­czą. – Gli­niarz! Nie mógł sie­dzieć na du­pie? – krzyk­nął. Nie był zły z po­wo­du śmier­ci po­li­cjan­ta. Wście­kał się, bo wie­dział, że lada chwi­la za­cznie się ob­ła­wa.

Na ra­zie ucie­ka­li wą­ski­mi dro­ga­mi, prze­ci­na­ją­cy­mi lasy, pola i wsie, uży­wa­ny­mi przez miej­sco­wych rol­ni­ków, li­cząc na to, że od­ja­dą jak naj­da­lej, za­nim po­li­cja zdo­ła za­rzu­cić sie­ci. Do­tar­li wresz­cie w miej­sce, gdzie na ubo­czu, na pu­stym o tej po­rze roku le­śnym par­kin­gu, cze­kał na nich inny sa­mo­chód, po­zo­sta­wio­ny nie­wie­le wcze­śniej volks­wa­gen golf. Chry­sler zo­stał na miej­scu. Po pół go­dzi­nie w jego ba­gaż­ni­ku wy­buchł nie­wiel­ki ła­du­nek i sa­mo­chód sta­nął w ogniu.

Na miej­scu na­pa­du do­pie­ro po sied­miu mi­nu­tach po­ja­wił się pierw­szy ra­dio­wóz, któ­rym przy­by­li je­dy­ni dwaj funk­cjo­na­riu­sze miej­sco­we­go po­ste­run­ku, bę­dą­cy wów­czas na służ­bie. Ogło­szo­ny bły­ska­wicz­nie alarm nie dał re­zul­ta­tów. Dróg uciecz­ki było wie­le, a ko­men­da po­wia­to­wa mia­ła w te­re­nie tyl­ko czte­ry ra­dio­wo­zy, w tym dwa wozy dro­gów­ki. Są­sied­nie ko­men­dy mia­ły jesz­cze mniej lu­dzi do dys­po­zy­cji. Mimo tego każ­dy funk­cjo­na­riusz na służ­bie wy­ru­szył w te­ren, usi­łu­jąc po­móc w zna­le­zie­niu za­bój­ców ko­le­gi. Te­le­fo­ny i ma­ile były szyb­sze. Za ich po­mo­cą prze­ka­zy­wa­no in­for­ma­cje wy­żej, aż do ko­men­dy wo­je­wódz­kiej, a stam­tąd znów w dół hie­rar­chii służ­bo­wej, do tych, któ­rzy mie­li udać się na miej­sce. Rów­no­cze­śnie ko­lej­na se­ria wia­do­mo­ści tra­fi­ła jesz­cze wy­żej, po­nie­waż ofia­rą był po­li­cjant.

Przemoc ulicy

Подняться наверх