Читать книгу Z mgły zrodzony - Brandon Sanderson - Страница 13
3
ОглавлениеCamon liczył monety, wrzucając złote skrzyńce jeden po drugim do małego pudełka na stole. Wciąż wydawał się nieco zaskoczony i nic dziwnego. Trzy tysiące skrzyńców to bajeczna kwota pieniędzy. O wiele więcej, niż Camon zarobiłby w ciągu roku, nawet bardzo dobrego. Zbiry z jego najbliższego otoczenia siedzieli z nim przy stole, a ale – i śmiech – płynęły swobodnym strumieniem.
Vin siedziała w kącie, usiłując zrozumieć uczucie przerażenia, jakie ją ogarniało. Trzy tysiące skrzyńców. Zakon nie powinien był nigdy dopuścić, by taka suma została wydana aż tak łatwo. Prelan Arriev wydawał się o wiele za sprytny, żeby tak łatwo dać się podejść.
Camon wrzucił do skrzyni kolejną monetę. Vin nie była pewna, czy ten pokaz bogactwa to głupota, czy spryt. Szajki złodziejskie pracowały zgodnie z jedną ścisłą zasadą. Każdy otrzymywał dolę proporcjonalną do jego pozycji w grupie. Czasem kusiło, by zabić przywódcę i zgarnąć wszystko dla siebie, ale ogólnie przywódca, który miał szczęście, oznaczał więcej pieniędzy dla każdego. Jeśli zabijesz go za wcześnie, odetniesz sobie dalsze dochody – nie mówiąc już o ściągnięciu sobie na głowę gniewu pozostałych rabusiów.
Ale jednak trzy tysiące skrzyńców... To wystarczy, by skusić najbardziej nawet logicznego złodzieja. Wszystko było nie tak.
Muszę się stąd wynosić, pomyślała. Uciec od Camona, z dala od kryjówki, gdyby coś miało się stać.
Ale... odejść? Sama? Nigdy przedtem nie była sama, zawsze miała Reena. To on prowadził ją od miasta do miasta, pokazując kolejne złodziejskie bandy. Kochała samotność. Ale sama myśl o tym, że mogłaby być zdana wyłącznie na siebie, gdzieś w mieście, przerażała ją. Dlatego nigdy nie uciekła od Reena, dlatego została przy Camonie.
Nie mogła odejść – ale musiała. Spojrzała ze swego kąta na członków szajki. Wśród nich niewielu było takich, do których żywiła jakiekolwiek przywiązanie. Jednak było kilku takich, których krzywdy nie chciałaby, nawet, gdyby obligatorzy zwrócili się przeciwko szajce. Kilku ludzi, którzy nie próbowali jej wykorzystać, lub – w niektórych przypadkach – nawet okazali jej pewną sympatię.
Na szczycie tej listy znajdował się Ulef. Nie był przyjacielem, lecz najbliższym znajomym od czasów Reena. Jeśli pójdzie z nią, przynajmniej nie będzie sama. Ostrożnie wstała i przeszła pod ścianą do miejsca, gdzie siedział Ulef, pijąc w grupie młodszych bandytów.
Pociągnęła go za rękaw. Obejrzał się. Był podpity.
– Vin?
– Ulef – szepnęła. – Musimy wyjść.
Zmarszczył brwi.
– Wyjść? Dokąd?
– Jak najdalej – odparła cicho. – Wyjść stąd.
– Teraz?
Skinęła głową.
Obejrzał się na swoich kumpli, którzy chichotali cicho, rzucając na Ulefa i Vin wymowne spojrzenia.
Ulef się zaczerwienił.
– Chcesz gdzieś pójść, tak tylko ty i ja?
– Nie tak – odrzekła. – Tylko... muszę odejść z kryjówki. I nie chcę być sama.
Ulef zmarszczył brwi. Pochylił się ku niej. Jego oddech lekko pachniał ale.
– O co właściwie chodzi, Vin? – zapytał.
Vin się zawahała.
– Ja... myślę, że coś się zdarzy, Ulefie – szepnęła. – Coś, co ma związek z obligatorami. Po prostu nie chcę teraz być tutaj.
Ulef siedział przez chwilę w milczeniu.
– Dobrze – rzekł. – Ile to może potrwać?
– Nie wiem – odrzekła. – Co najmniej do wieczora. Ale musimy iść teraz.
Skinął głową.
– Czekaj tu przez chwilę – szepnęła i odwróciła się. Rzuciła okiem na Camona, który śmiał się z własnego dowcipu, i ostrożnie przeszła przez brudne od popiołu pomieszczenia do pokoju w głębi kryjówki.
Sypialnia szajki mieściła się w prostym, długim korytarzu, wzdłuż którego ułożono materace. Był zatłoczony i niewygodny, ale i tak lepszy niż zimne uliczki, w których sypiała przez wiele lat, podróżując z Reenem.
Pewnie będę musiała znów przyzwyczaić się do alejek, pomyślała. Kiedyś to przeżyła. Przeżyje znowu.
Podeszła do swojego materaca. Z sąsiedniej sali dochodziły stłumione rozmowy i śmiechy mężczyzn. Uklękła, spoglądając na swój skąpy majątek. Gdyby coś się stało szajce, nie będzie mogła tu wrócić. Nigdy. Ale nie mogła wziąć ze sobą materaca – byłoby to zbyt ostentacyjne. Pozostawała jedynie niewielka szkatułka, w której przechowywała najbardziej osobiste przedmioty, kamyk z każdego miasta, w którym bywała, kolczyk – Reen powiedział, że to matka jej go dała – i kawałek obsydianu wielkości dużej monety. Był obłupany, całkiem nieregularnie, ale Reen nosił go przy sobie jako coś w rodzaju amuletu i było to jedyne, co po sobie zostawił, kiedy uciekł pół roku temu. Kiedy ją porzucił.
Zawsze mówił, że to zrobi, pomyślała. Nie sądziłam, że rzeczywiście odejdzie... I właśnie dlatego musiał to zrobić.
Chwyciła kawałek obsydianu w rękę, kamyki wrzuciła do kieszeni. Kolczyk zawiesiła w uchu – była to prościutka ozdoba, zwykła kropla metalu, niewarta nawet kradzieży, dlatego nie bała się zostawić go pod materacem. Nosiła go jednak bardzo rzadko, z obawy, że ozdoba doda jej kobiecości.
Nie miała pieniędzy, ale Reen nauczył ją kraść i żebrać. I jedno, i drugie było trudne w Ostatnim Imperium, a zwłaszcza w Luthadelu, ale znajdzie sposób, jeśli będzie musiała.
Pozostawiła szkatułkę i materac, po czym wróciła do ogólnej sali. Może przesadzała, może nic się nie stanie. Ale jeśli... Cóż, Reen nauczył ją jednego: chronić własny kark. Zabranie Ulefa było dobrym pomysłem. Miał kontakty w Luthadelu. Jeśli coś się stanie szajce Camona, Ulef prawdopodobnie znajdzie pracę dla siebie i dla niej...
Zamarła w progu głównej sali. Ulef nie czekał na nią przy stole, gdzie go zostawiła. Stał spłoszony w przedniej części sali. Koło baru. Obok... Camona.
– A to co? – Camon wstał, z twarzą czerwoną jak słońce. Odepchnął krzesło i na pół pijany rzucił się w jej stronę. – Zwiewasz? Chcesz mnie zdradzić Zakonowi, tak?
Vin rzuciła się w kierunku schodów, desperacko potykając się o stoły i potrącając towarzyszy.
Camon rzucił w ślad za nią drewniane krzesło, które uderzyło ją w sam środek pleców, obalając na podłogę. Poczuła okropny ból między łopatkami, kilku towarzyszy krzyknęło, kiedy stołek odskoczył od niej i z trzaskiem upadł na klepisko.
Vin leżała oszołomiona. A potem... coś w jej wnętrzu... coś, o czym wiedziała, ale nie rozumiała tego... dodało jej sił. Przestało jej się kręcić w głowie, ból skupił się w jednym punkcie. Niezdarnie stanęła na nogi.
Camon już był przy niej. Uderzył ją w twarz, zanim jeszcze wstała. Jej głowa poleciała w bok od siły ciosu, ale kręgi w karku strzeliły tak boleśnie, że ledwie poczuła ponowne zderzenie z podłogą.
Camon pochylił się, chwycił ją za kołnierz koszuli i postawił na nogi, znów unosząc pięść. Vin nie próbowała nawet myśleć czy mówić – nie było na to czasu. Jednym desperackim wysiłkiem zebrała całe swoje Szczęście i rzuciła na Camona, uspokajając jego furię.
Camon zawahał się. Jego spojrzenie złagodniało na chwilę. Postawił ją na podłodze.
A potem wściekłość powróciła. Twarda. Przerażająca.
– Cholerna dziwka – warknął, chwytając ją za ramiona i potrząsając. – Ten twój zdradziecki braciszek nigdy mnie nie szanował, a ty jesteś taka sama. Za dobry byłem dla was. Powinienem był...
Vin próbowała się wyrwać, ale Camon trzymał mocno. Rozpaczliwie czekała na pomoc innych członków szajki, ale wiedziała, na co może liczyć. Obojętność. Odwrócili się z zakłopotaniem na twarzach, ale nie wydawali się zmartwieni. Ulef stał wciąż koło stolika Camona i ze wstydem wbijał wzrok w ziemię.
Wydało jej się nagle, że słyszy głos, szepczący jej do ucha. Głos Reena. Idiotka! Brak litości to najmądrzejsze z uczuć. Nie masz tu żadnych przyjaciół. Nigdy ich nie będziesz miała w przestępczym świecie!
Szarpnęła się znowu, ale Camon uderzył ją po raz kolejny, aż upadła na ziemię. Cios ogłuszył ją. Jęknęła, gdy całe powietrze uciekło jej z płuc.
Wytrzymać, tylko wytrzymać, myślała jak przez mgłę. Nie zabije mnie przecież. Potrzebuje mnie.
Kiedy jednak odwróciła się mozolnie, ujrzała, że Camon nadal pochyla się nad nią z twarzą pełną pijackiej wściekłości. Wiedziała już, że tym razem będzie inaczej, to nie będzie zwykłe lanie. Myślał, że zamierzała zdradzić go i wydać Zakonowi. Nie zachowywał już kontroli nad sobą.
W oczach miał mord.
Błagam! – desperacko myślała Vin, sięgając po swoje Szczęście, usiłując zmusić je do pracy. Żadnej reakcji. Szczęście ją opuściło, choć i tak miała go mało.
Camon pochylił się, mrucząc coś pod nosem i szarpnął ją za ramię. Podniósł rękę – jego mięsista dłoń zwinęła się znowu w pięść, mięśnie się napięły ... Kropla potu spłynęła z zaczerwienionej furią twarzy i skapnęła z podbródka wprost na jej policzek.
O kilka stóp dalej drzwi do klatki schodowej zadygotały, a potem otwarły się z trzaskiem. Camon znieruchomiał z uniesioną ręką i gniewnie spojrzał na wejście, by sprawdzić, który z jego ludzi miał pecha wybrać sobie właśnie ten moment na powrót do kryjówki.
Vin skorzystała z tej chwili roztargnienia. Ignorując nowo przybyłego, usiłowała się uwolnić z rąk Camona, ale była zbyt słaba. Twarz jej płonęła w miejscu, gdzie ją uderzył, na wargach czuła smak krwi. Rękę miała wykręconą pod dziwnym kątem, a bok bolał w miejscu, gdzie uderzyła nim o podłogę. Wbiła paznokcie w dłoń Camona, ale nagle poczuła, że słabnie, jej wewnętrzna siła zawiodła ją dokładnie tak samo, jak wcześniej Szczęście. Ból wydał jej się nagle silniejszy, bardziej obezwładniający, bardziej... wymagający.
Desperacko obejrzała się w stronę drzwi Była blisko, tak rozpaczliwie blisko. Prawie już uciekła. Jeszcze trochę... dalej...
Wtedy ujrzała mężczyznę, stojącego w milczeniu w wejściu. Nie znała go. Wysoki, o sokolej twarzy, miał jasne włosy i był ubrany w swobodny strój szlachecki. Płaszcz odrzucił do tyłu. Miał może trzydzieści pięć lat, nie nosił kapelusza ani laski.
I wyglądał na bardzo, bardzo wściekłego.
– Co to znaczy?! – zawołał Camon. – Kim ty jesteś?!
Jak on minął czujki...? – myślała Vin, usiłując odzyskać jasność myślenia. Ból... Potrafi sobie poradzić z bólem. Obligatorzy... czy to oni go przysłali?
Nowo przybyły spojrzał na Vin i wyraz jego twarzy nieco złagodniał. A potem podniósł wzrok na Camona i oczy mu pociemniały.
Gniewne okrzyki herszta zostały ucięte, kiedy jakaś potężna siła odrzuciła go w tył, odrywając jego ramię od barku Vin, a jego samego ciskając na podłogę, aż zadrżały wszystkie deski.
W sali zapadła cisza.
Muszę uciekać, myślała gorączkowo Vin, zbierając się na czworaki. Camon jęczał z bólu o kilka stóp dalej i Vin szybko odpełzła na bok, chowając się pod pusty stół. Kryjówka miała ukryte wyjście, klapę w podłodze pod tylną ścianą. Jeśli zdoła do niej dotrzeć...
Nagle ogarnął ją obezwładniający spokój. Uczucie spadło na nią jak nagły ciężar, zagłuszając całkowicie jej własne emocje, jakby zmiażdżyła je potężna dłoń. Jej strach zgasł jak zdmuchnięta świeca i nawet ból wydawał się mało ważny.
Zwolniła, zastanawiając się, czego się tak bała. Wstała, zatrzymując się przed klapą. Oddychała ciężko, wciąż nieco oszołomiona.
Camon właśnie próbował mnie zabić! – ostrzegała ją logiczna część umysłu. A ktoś atakuje naszą kryjówkę.
Jednakże emocje nie nadążały za logiką. Czuła się... spokojna. Niewzruszona. I coraz bardziej zaciekawiona.
Ktoś właśnie zastosował na niej Szczęście.
W jakiś sposób rozpoznała to uczucie, choć nigdy wcześniej osobiście go nie doznała. Zatrzymała się przy stole, z jedną ręką na blacie, po czym powoli się odwróciła. Nowo przybyły wciąż stał u stóp schodów. Obserwował ją przez chwilę krytycznym spojrzeniem, po czym uśmiechnął się rozbrajająco.
Co się dzieje?
Przybysz wreszcie wszedł do sali. Reszta szajki Camona pozostała przy stolikach. Wydawali się zaskoczeni, ale dziwnie beztroscy.
Używa Szczęścia przeciwko wszystkim naraz... Ale... jak może to robić jednocześnie i tak długo? Vin nigdy nie była w stanie zebrać dosyć Szczęścia, by starczyło go na coś więcej niż pojedyncze, krótkie dotknięcie.
Przybysz wszedł do sali i Vin dopiero teraz zobaczyła, że za jego plecami stoi ktoś jeszcze. Drugi mężczyzna był mniej imponujący. Niższy, z ciemną, krótką bródką i prostymi, krótko ostrzyżonymi włosami, również był odziany w szlachecki strój, choć mniej elegancki.
Po drugiej stronie pomieszczenia Camon jęknął i usiadł, trzymając się za głowę. Spojrzał na przybyszów.
– Pan Dockson! Ależ, uch... co za niespodzianka!
– Istotnie – odparł niższy mężczyzna. – Dockson.
Vin zmarszczyła brwi, czując, że ci mężczyźni są jej jakby znajomi. Gdzieś już ich widziała.
Kanton Finansów. Siedzieli w poczekalni, kiedy wychodziliśmy wraz z Camonem.
Camon chwiejnie stanął na nogach, obserwując jasnowłosego gościa. Spojrzał na dłonie tamtego, które były pokryte dziwnymi, przeplatającymi się bliznami.
– Na Ostatniego Imperatora – wyszeptał. – Ocalały z Hathsin!
Vin zmarszczyła brwi. Tytuł nie był jej znany. Czy powinna znać tego człowieka? Jej rany wciąż pulsowały bólem, pomimo spokoju, jaki odczuwała, kręciło jej się w głowie. Oparła się na blacie, by nie upaść, ale nie usiadła.
Kimkolwiek był przybysz, Camon widocznie uważał go za ważną osobistość.
– Proszę, i pan Kelsier – warknął. – Cóż za zaszczyt!
Przybysz – Kelsier – pokręcił głową.
– Nie mam wielkiej ochoty cię słuchać.
Camon wydał z siebie cichy jęk bólu, kiedy znów coś odrzuciło go w tył. Kelsier nawet nie ruszył palcem, by tego dokonać. A jednak Camon padł na ziemię, jakby pchnęła go jakaś niewidzialna siła.
Bandyta zamilkł, a Kelsier rozejrzał się po sali.
– Czy wszyscy wiedzą, kim jestem?
Wielu z członków szajki przytaknęło.
– Dobrze. Przybyłem tu, drodzy przyjaciele, ponieważ macie wobec mnie wielki dług.
W sali panowała cisza, jeśli nie liczyć jęków Camona. Wreszcie ktoś odezwał się nieśmiało:
– My... panie Kelsier?
– Tak. Widzicie, pan Dockson i ja właśnie uratowaliśmy wam życie. Wasz dość niekompetentny przywódca wyszedł z Kantonu Finansów Zakonu godzinę temu i wrócił do kryjówki. Podążali za nim dwaj zwiadowcy Zakonu, jeden prelan wysokiej rangi i jeden Stalowy Inkwizytor.
Cisza.
O Panie, pomyślała Vin. Miała rację... nie byli dość szybcy. Ale jeśli był tam Inkwizytor...
– Inkwizytorem się zająłem – odrzekł Kelsier, pozwalając, aby wszyscy domyślali się, w jaki sposób to uczynił.
Kim musiał być człowiek, który „zajął się” Inkwizytorem? Krążyły plotki, że te istoty są nieśmiertelne, mogą zaglądać do ludzkiej duszy, a jako wojownicy są niepokonani.
– Żądam zapłaty za wyświadczone usługi – oznajmił Kelsier.
Tym razem Camon nie wstał. Upadł bardzo ciężko i teraz był zdezorientowany. W sali panowała cisza. Wreszcie Milev – ciemnoskóry mężczyzna, który był zastępcą Camona – podniósł kuferek ze skrzyńcami zakonu i podbiegł, usłużnie podając go Kelsierowi.
– To pieniądze, jakie Camon dostał z Zakonu – wyjaśnił skwapliwie. – Trzy tysiące skrzyńców.
Milev tak bardzo chce mu się przypodobać, pomyślała Vin. To coś więcej niż tylko Szczęście, albo to jakiś rodzaj Szczęścia, którego ja nigdy nie byłabym w stanie użyć.
Kelsier zawahał się, ale przyjął skrzynkę z monetami.
– A ty kim jesteś?
– Milev, panie Kelsier.
– Cóż, przywódco Milev, uznam to wynagrodzenie za zadowalające... o ile zrobisz dla mnie jeszcze coś.
Milev znieruchomiał.
– A cóż by to miało być?
Kelsier wskazał ruchem głowy półprzytomnego Camona.
– Zajmij się nim.
– Oczywiście – odparł Milev.
– Chcę, żeby żył, Milev – zaoponował Kelsier, unosząc palec. – Ale nie chcę, żeby się tym cieszył.
Milev skinął głową.
– Uczynimy z niego żebraka. Ostatni Imperator nie lubi tej profesji... Camon będzie miał ciężki żywot w Luthadelu.
A Milev pozbędzie się go i tak, skoro tylko uzna, że Kelsier tego nie widzi.
– Dobrze – mruknął Kelsier, po czym otwarł kuferek i zaczął odliczać złociste skrzyńce. – Pomysłowy z ciebie człowiek, Milev. Szybki i nie tak łatwo cię onieśmielić, jak innych.
– Miałem już wcześniej do czynienia z Dziećmi Mgły, panie Kelsier – odparł Milev.
Kelsier skinął głową.
– Dox – rzekł, zwracając się do swego towarzysza. – Gdzie spotykamy się dzisiaj?
– Myślałem, że dobrym miejscem będzie sklep Clubsa – odparł zapytany.
– Niezbyt neutralne miejsce – odparł Kelsier. – Zwłaszcza gdy nie zechce się do nas przyłączyć.
– To prawda.
Kelsier spojrzał na Mileva.
– Planuję robotę w tej okolicy. Przydałoby mi się wsparcie miejscowych. – Pokazał mu stosik mniej więcej setki skrzyńców. – Chcemy skorzystać z waszej kryjówki dziś wieczorem. Można to załatwić?
– Oczywiście – odparł Milev, skwapliwie zgarniając monety.
– Doskonale – rzekł Kelsier. – A teraz wyjdźcie.
– Wyjść? – zapytał z wahaniem Milev.
– Tak – odrzekł Kelsier – Weź swoich ludzi... razem z byłym szefem... i idźcie sobie. Chcę porozmawiać w cztery oczy z panną Vin.
W pomieszczeniu znów zapadła cisza i Vin wiedziała, że nie ona jedna zastanawia się, skąd Kelsier zna jej imię.
– No co, słyszeliście? – warknął Milev.
Machnięciem ręki nakazał kilku zbirom zebrać z podłogi Camona i skierował całą resztę w stronę schodów.
Vin obserwowała, jak odchodzili, czując narastający niepokój. Ten Kelsier był potężnym człowiekiem, a instynkt podpowiadał jej, że potężni ludzie są niebezpieczni. Czy wiedział o jej Szczęściu? Widocznie tak, bo jakiż miałby inny powód, żeby ją wyróżniać?
Jak ten Kelsier będzie chciał mnie wykorzystać? – myślała, rozcierając ramię w miejscu, gdzie uderzyła nim o podłogę.
– A poza tym, Milevie – niedbale dorzucił Kelsier – jeśli mówię „sam na sam” to znaczy, że nie chcę być podglądany przez czterech ludzi, którzy obserwują nas przez judasze w ścianie. Weź ich łaskawie ze sobą na ulicę, dobrze?
Milev pobladł.
– Oczywiście, panie Kelsier.
– Doskonale. W zaułku znajdziecie dwóch martwych szpiegów Zakonu. Czy możecie posprzątać za nas trupy?
Milev skinął głową i odwrócił się.
– A, Milev, jeszcze jedno – dodał Kelsier.
Milev obejrzał się znowu.
– Dopilnuj, by żaden z twoich ludzi nas nie zdradził – rzekł cicho Kelsier. Vin znów poczuła to samo: zwiększony nacisk na swoje emocje. – Wasza grupa wpadła już w oko Stalowemu Zakonowi... nie róbcie sobie wroga jeszcze ze mnie.
Milev przytaknął skwapliwie, po czym znikł na klatce schodowej, zamykając za sobą drzwi. Kilka chwil później Vin usłyszała kroki ludzi opuszczających pomieszczenie obserwacyjne, po czym wszystko ucichło. Została sama z człowiekiem, który z jakiegoś powodu wywierał tak szczególny wpływ na ludzi, że mógł utrzymać w ryzach całe pomieszczenie pełne rzezimieszków i złodziei.
Zerknęła na zamknięte na zasuwę drzwi. Kelsier obserwował ją spokojnie. Co by zrobił, gdyby spróbowała ucieczki?
Twierdzi, że zabił Inkwizytora, pomyślała. I... używa Szczęścia. Muszę zostać, choćby tylko po to, żeby się zorientować, ile wie.
Kelsier uśmiechnął się szerzej, aż wreszcie zachichotał.
– To była naprawdę zbyt dobra zabawa, Dox.
Drugi mężczyzna, ten którego Camon nazwał Docksonem, prychnął i podszedł do nich. Vin znieruchomiała, ale Dox nie skierował się w jej stronę, lecz do baru.
– Przedtem byłeś już wystarczająco nieznośny, Kell – zauważył. – Nie mam pojęcia, co myśleć o tej twojej nowej sławie. A przynajmniej nie wiem, jak myśleć, żeby się nie śmiać.
– Zazdrosny jesteś.
– Tak, naturalnie. Jestem potwornie zazdrosny o twoje zdolności do dominowania nad drobnymi kryminalistami. Jeśli coś ci to powie, uważam, że byłeś zbyt surowy dla Camona.
Kelsier usiadł przy jednym ze stolików. Jego wesołość przygasła nieco, gdy przemówił:
– Widziałeś, co robił dziewczynie.
– Właściwie nic nie widziałem – odparł oschle Dockson, przeglądając zapasy w barze. – Ktoś mi zasłonił przejście.
Kelsier wzruszył ramionami.
– Popatrz na nią, Dox. Biedactwo, prawie ją zatłukł na śmierć. Nie czuję żadnego współczucia do tego człowieka.
Vin siedziała tam, gdzie przedtem, obserwując obu mężczyzn. W miarę, jak napięcie uchodziło z jej mięśni, rany i stłuczenia zaczęły pulsować bólem. Cios pomiędzy łopatki – będzie z niego niezły siniak – i uderzenie w twarz paliły coraz bardziej. Wciąż jeszcze kręciło jej się w głowie.
Kelsier obserwował ją uważnie. Zacisnęła zęby. Ból. Poradzi sobie z bólem.
– Potrzeba ci czegoś, dziecko? – zapytał Dockson. – Mokrą chusteczkę na twarz?
Nie odpowiedziała, koncentrując się na Kelsierze.
No dawaj. Powiedz, czego ode mnie chcesz. Rozegraj to.
Dockson po chwili wzruszył ramionami, po czym na chwilę schylił się pod bar. Kiedy się wyprostował, w dłoni miał kilka butelek.
– Coś dobrego? – zagadnął Kelsier.
– A jak ci się zdaje? – zapytał Dockson. – Nawet wśród złodziei Camon raczej nie jest znany z wytwornego smaku. Mam skarpetki warte więcej niż to wino.
Kelsier westchnął.
– A daj mi szklankę, tak czy owak. – Spojrzał znowu na Vin. – Chcesz coś?
Nie odpowiedziała.
Kelsier się uśmiechnął.
– Nie bój się, jesteśmy znacznie mniej straszni, niż sądzą twoi przyjaciele.
– Myślę, że to nie byli jej przyjaciele, Kell – rzekł Dockson zza baru.
– Masz rację – zgodził się Kelsier. – Nieważne. Dziecko, nie masz się czego obawiać z naszej strony, jeśli nie liczyć oddechu Doxa.
Dockson wywrócił oczami.
– Albo żartów Kella.
Vin stała w milczeniu. Mogła udawać słabą i nieporadną, jak przy Camonie, ale instynkt podpowiadał jej, że ci ludzie nie zareagują przyjaźnie na taką taktykę. Pozostała zatem tam, gdzie była, oceniając sytuację.
Znów ogarnął ją ten sam spokój. Zachęcał ją do rozluźnienia, zaufania, spełnienia propozycji mężczyzn...
Nie! Została na miejscu.
Kelsier uniósł brew.
– A to niespodzianka.
– Co? – zapytał Dockson, nalewając wino do szklanki.
– Nic – mruknął Kelsier, obserwując Vin.
– Chcesz się napić czy nie, mała? – wtrącił Dockson.
Vin nie odpowiedziała. Przez całe życie, odkąd sięgała pamięcią, miała swoje Szczęście. To czyniło ją silną, dawało jej przewagę nad innymi złodziejami i pewnie tylko dzięki niemu jeszcze żyła. Przez cały ten czas nie miała jednak pojęcia, jak i dlaczego może go używać. Logika i instynkt podpowiadały jej to samo – że musi się zorientować, co wie ten człowiek.
Jakkolwiek planował ją wykorzystać, jakiekolwiek były jego zamierzenia, będzie to musiała znieść. Musi się dowiedzieć, jak stał się taki potężny.
– Ale – rzekła wreszcie.
– Ale? – zapytał Kelsier. – Na pewno?
Skinęła głową, obserwując go uważnie.
– Lubię.
Kelsier potarł podbródek.
– Będziemy musieli nad tym popracować – mruknął. – Ale dobrze, siadaj.
Z wahaniem podeszła i usiadła przy stoliku naprzeciw Kelsiera. Jej rany pulsowały bólem, ale nie mogła sobie pozwolić na okazanie słabości. Słabość zabija. Musi udawać, że nie czuje bólu. Przynajmniej, kiedy siedziała, nie kręciło jej się w głowie.
Dockson dołączył do nich chwilę później, podając Kelsierowi szklankę wina, a Vin kufel ale. Na razie go nie tknęła.
– Kim jesteście? – zapytała cicho.
Kelsier uniósł brew.
– Nie owijasz w bawełnę, co?
Nie odpowiedziała.
Westchnął.
– To tyle, jeśli chodzi o moją intrygującą aurę tajemniczości.
Dockson prychnął cicho.
Kelsier się uśmiechnął.
– Nazywam się Kelsier. Jestem kimś, kogo właściwie można nazwać szefem szajki, ale moja szajka nie przypomina tych, które zapewne znasz. Ludzie tacy jak Camon i jego podwładni lubią uważać się za drapieżników, karmiących się na szlachcie i różnych organizacjach Zakonu.
Vin pokręciła głową.
– Nie drapieżnicy. Ścierwojady.
Ktoś mógłby pomyśleć, że tak blisko pod nosem Ostatniego Imperatora, szajki złodziejskie nie mają prawa bytu. A jednak Reen udowodnił, że rzeczywistość jest wręcz odwrotna. Potężna, bogata szlachta zbierała się wokół Ostatniego Imperatora. A tam, gdzie istniała potęga i bogactwa, istniała tez korupcja – zwłaszcza że Ostatni Imperator miał tendencję do pobłażliwszego traktowania szlachty aniżeli skaa. Widocznie miało to coś wspólnego z sympatią dla ich przodków.
W każdym razie szajki złodziejskie takie, jak szajka Camona były szczurami żywiącymi się na korupcji i zepsuciu miasta. I podobnie jak gryzonie, nie dało się ich całkowicie wyplenić, zwłaszcza w mieście o tak licznej populacji jak Luthadel.
– Ścierwojady – odparł Kelsier z uśmiechem. Lubił się uśmiechać. – Bardzo odpowiednie określenie, Vin. Cóż, Dox i ja też byliśmy ścierwojadami... tylko trochę wyższego gatunku. Byliśmy lepiej urodzeni, można rzec... A może tylko ambitniejsi.
Zmarszczyła brwi.
– Jesteście szlachcicami?
– Ale skąd – odparł Dockson.
– A przynajmniej nie czystej krwi – dodał Kelsier.
– Przecież mieszańcy podobno nie istnieją – ostrożnie zauważyła Vin. – Zakon na nich poluje.
Kelsier uniósł brew.
– Mieszańcy, tacy jak ty?
Vin zadrżała. Skąd...?
– Nawet Stalowy Zakon nie jest nieomylny, Vin – rzekł Kelsier. – Jeśli mogli przeoczyć ciebie, mogli też przeoczyć innych.
Vin się zamyśliła.
– Milev. Nazwał was Dziećmi Mgły. To jakiś rodzaj allomanty, tak?
Dockson spojrzał na Kelsiera.
– Jest spostrzegawcza – zauważył, kiwając z aprobatą głową.
– Istotnie – zgodził się Kelsier. – Ludzie nazywają nas Dziećmi Mgły, Vin. Choć ta nazwa jest nieco na wyrost, ponieważ ani ja, ani Dox technicznie nimi nie jesteśmy. Jednak bardzo często z nimi współpracujemy.
Vin przetrawiała tę informację pod bacznymi spojrzeniami obu mężczyzn. Allomancja. Mistyczna moc, którą posiadała szlachta, otrzymana od Ostatniego Imperatora jakieś tysiąc lat temu w nagrodę za lojalność. Podstawowa doktryna Zakonu; nawet skaa taki jak Vin wiedział o tym. Szlachta miała allomancje i przywileje dzięki swoim przodkom; skaa zostali ukarani z tego samego powodu.
Prawda była jednak taka, że Vin nie wiedziała, co to jest allomancja. Miało to coś wspólnego z walką, a przynajmniej tak jej się zdawało. Podobno jeden „Mglisty” był tak niebezpieczny, że mógł zabić całą szajkę złodziei. Jednakże skaa, których znała, mówili o tej mocy szeptem i niepewnie. Do tej pory nigdy nie brała pod uwagę możliwości, że może być to po prostu to samo, co jej Szczęście.
– Powiedz mi, Vin – zagadnął Kelsier, pochylając się. – Czy wiedziałaś, co robisz temu obligatorowi w Kantonie Finansów?
– Użyłam mojego Szczęścia – odparła cicho. – Używam go, żeby ludzie się mniej gniewali.
– Albo byli mniej podejrzliwi. Łatwiejsi do oszukania.
Vin skinęła głową.
Kelsier uniósł palec.
– Jest wiele rzeczy, których będziesz się musiała nauczyć. Technik, zasad i ćwiczeń. Jedna lekcja jednak nie może czekać. Nigdy nie stosuj allomancji na obligatorach. Są przeszkoleni w rozpoznawaniu, kiedy ich emocje są przez kogoś manipulowane. Nawet wysokiej szlachcie nie wolno Naciągać i Naciskać uczuć obligatora. To przez ciebie obligator posłał po inkwizytora.
– Módl się, dziewczę, żeby ta kreatura nigdy więcej nie wpadła na twój ślad – dodał cicho Dockson, sącząc wino.
Vin pobladła.
– Nie zabiliście tego inkwizytora?
Kelsier pokręcił głową.
– Tylko trochę powodziłem go za nos, a i to było dość niebezpieczne, że tak powiem. Nie martw się, wiele plotek na ich temat to wyssane z palca bzdury. Teraz, kiedy stracił twój ślad, nie odnajdzie cię tak łatwo.
– Najprawdopodobniej – dodał Dockson.
Vin z niepokojem spojrzała na niego.
– Najprawdopodobniej – zgodził się Kelsier. – Jest wiele rzeczy, których nie wiemy na temat Inkwizytorów. Wydaje się, że nie żyją według normalnych zasad. Te kolce, które przechodzą przez ich oczy, na przykład, powinny ich w zasadzie zabić. Nic, czego się dowiedziałem o allomancji, nie dostarczyło mi jeszcze żadnego wyjaśnienia, jak te istoty żyją. Gdyby podążał za tobą zwykły Szperacz-Mglisty, nie martwilibyśmy się. Ale Inkwizytor... no cóż, musisz mieć oczy otwarte. Oczywiście, widać, że masz to doskonale opanowane.
Vin przez chwilę siedziała w milczeniu, zakłopotana. Wreszcie Kelsier ruchem głowy wskazał jej kufel ale.
– Nie pijesz.
– Mogłeś coś tam wrzucić – odparła.
– O, nie mam potrzeby wrzucać ci czegokolwiek do napoju – odparł z uśmiechem, wyjmując z kieszeni surduta jakiś przedmiot. – W końcu zawartość tej fiolki na pewno wypijesz bardzo chętnie.
Postawił na blacie niewielką szklaną fiolkę. Zmarszczyła brwi na widok jej zawartości. Na dnie osiadło coś ciemnego.
– Co to jest? – zapytała.
– Gdybym ci powiedział, nie byłoby tajemnicy – odparł Kelsier. – Fiolka jest napełniona roztworem alkoholowym i płatkami metalu, Vin.
– Metalu? – zapytała, marszcząc brwi.
– Dwóch z ośmiu podstawowych allomantycznych metali – wyjaśnił. – Musimy zrobić kilka testów.
Vin niepewnie zerknęła na fiolkę.
Kelsier wzruszył ramionami.
– Musisz to wypić, jeśli mamy się dowiedzieć czegokolwiek na temat tego twojego Szczęścia.
– Najpierw ty wypij połowę – odparła.
Kelsier uniósł brew.
– Ciut paranoiczna, jak mi się zdaje.
Westchnął, wziął fiolkę i odkorkował.
– Najpierw zamieszaj – powiedziała Vin. – Żebyś zebrał trochę osadów.
Wzniósł oczy w górę, ale spełnił jej żądanie. Wstrząsnął fiolką i przełknął połowę jej zawartości. Odstawił buteleczkę z rozmachem.
Vin zmarszczyła brwi, spojrzała zezem na Kelsiera, który uśmiechnął się w odpowiedzi. Wiedział już, że ją ma. Pokazał jej własną moc, skusił ją. „Jedynym powodem, aby być służalczym wobec możnych, jest nadzieja, że nauczysz się kiedyś, jak im odebrać to, co mają”. Słowa Reena.
Wzięła fiolkę i przełknęła jej zawartość. Siedziała przez chwilę, oczekując na jakąś magiczną przemianę albo wzbierające uczucie siły... albo oznaki otrucia. Ale nic.
Ależ... popsuł całą atmosferę.
Zmarszczyła brwi, oparła się o oparcie krzesła. Z ciekawości sięgnęła ku swemu Szczęściu.
I poczuła, jak ze zdumienia oczy wychodzą jej z orbit.
Było tam, jak ogromny złoty skarb. Magazyn tak niewiarygodnej potęgi, że nie umiała jej objąć rozumem. Zawsze musiała oszczędzać Szczęścia, trzymać je w zapasie, ostrożnie używając po odrobince. Teraz poczuła się jak głodująca kobieta zaproszona na szlachecką ucztę. Siedziała oszołomiona ogromem ukrytego w swym wnętrzu bogactwa.
– No – odezwał się Kelsier. – Spróbuj. Ułagodź mnie.
Sięgnęła, ostrożnie dotykając nowej masy Szczęścia. Wzięła odrobinę, skierowała na Kelsiera.
– Dobrze – pochwalił ją i pochylił się. – Ale wiemy już, że to potrafisz. Teraz prawdziwa próba, Vin. Widzę, że umiesz tłumić moje uczucia, ale czy umiesz też je rozniecać?
Zmarszczyła brwi. Nigdy wcześniej nie używała Szczęścia w taki sposób. Nie miała pojęcia, że to możliwe. Dlaczego był tym taki zainteresowany?
Podejrzliwie sięgnęła ku swemu źródłu Szczęścia. W tym momencie zauważyła coś interesującego. Początkowo sądziła, że ma do czynienia z jednym potężnym źródłem mocy, lecz w istocie były to dwa różne źródła. Dwa różne typy Szczęścia.
Osiem. Powiedział, że było ich osiem. Ale... co zatem robią inne?
Kelsier wciąż czekał. Vin sięgnęła ku drugiemu, nieznanemu źródłu Szczęścia, podobnie jak to robiła przedtem, i skierowała je ku niemu.
Kelsier uśmiechnął się szerzej i rozparł na krześle, spoglądając na Docksona.
– No i mamy. Zrobiła to.
Dockson pokręcił głową.
– Szczerze mówiąc, Kell, nie wiem co myśleć. Jeden z was wystarczy, żeby mnie przyprawić o ciarki. A dwoje...
Spojrzała na nich z powątpiewaniem przez zmrużone powieki.
– Dwoje czego?
– Nawet wśród szlachty, Vin, allomancja jest dość rzadka – odparł Kelsier. – Prawdę mówiąc, to umiejętność dziedziczna, przy czym najpotężniejsze rody znajdują się wśród wysoko urodzonej szlachty. Samo urodzenie jednak nie gwarantuje allomantycznej siły.
Wielu szlachciców ma dostęp do jednej allomantycznej umiejętności. Tacy ludzie, ci którzy potrafią używać allomancji w jednym z ośmiu podstawowych jej aspektów, zwani są Dziećmi Mgły. Takie umiejętności czasem pojawiają się u skaa, ale tylko wtedy, jeśli dany, lub dana skaa posiadają wśród swoich bliskich przodków szlachtę. Jednego Mglistego możesz znaleźć wśród... powiedzmy około dziesięciu tysięcy skaa krwi mieszanej. Im lepsi i bliżsi są szlachetni przodkowie, tym bardziej jest prawdopodobne, że skaa będzie Mglistym.
– Kim byli twoi rodzice, Vin? – zapytał Dockson. – Pamiętasz ich?
– Wychował mnie przyrodni brat, Reen – odrzekła cicho, zakłopotana. Nie lubiła mówić o tych sprawach z obcymi.
– Czy opowiadał ci o matce i ojcu?
– Czasami – przyznała. – Reen mówił, że matka była dziwką. Nie z wyboru, ale wiadomo, jak jest... – Urwała. Matka kiedyś próbowała ją zabić, kiedy jeszcze była bardzo młoda. Vin zaledwie pamiętała to zdarzenie. Reen ją ocalił.
– A ojciec, Vin? – dopytywał się Dockson.
Podniosła wzrok.
– Jest wysokim prelanem w Zakonie Stali.
Kelsier gwizdnął cicho.
– No cóż, widzę w tym zaniedbaniu pewną ironię.
Spuściła wzrok. Wreszcie sięgnęła po kufel i pociągnęła porządny łyk ale.
Kelsier się uśmiechnął.
– Większość wyższych rangą obligatorów w Zakonie to szlachta. Ojciec wraz z krwią podarował ci rzadki dar.
– Więc... jestem jednym z tych Mglistych, o których wspominałeś?
Kelsier pokręcił głową.
– Właściwie nie. Widzisz, zainteresowaliśmy się tobą właśnie dlatego, Vin. Mgliści mają dostęp jedynie do jednej umiejętności allomantycznej. Właśnie udowodniłaś, że masz dwie. A jeśli masz dostęp do dwóch z ośmiu, to masz również dostęp do reszty. Tak to działa – jeśli jesteś allomantką, to albo masz jedną umiejętność, albo wszystkie.
Kelsier pochylił się.
– Vin, jesteś tym, co ogólnie nazywa się Zrodzonym z Mgły. Nawet pośród szlachty są niezwykle rzadcy. Pośród skaa... cóż, powiedzmy, że w całym moim życiu spotkałem tylko jednego skaa Zrodzonego z Mgły.
Nagle w sali zapadła cisza. Wszystko jakby znieruchomiało. Vin spoglądała na swój kufel roztargnionym i pełnym zakłopotania wzrokiem. Zrodzona z Mgły. Słyszała opowieści, oczywiście. Legendy.
Kelsier i Dockson siedzieli w milczeniu, dając jej czas, by sobie wszystko przemyślała.
Wreszcie się odezwała.
– A... co to znaczy?
– To znaczy, że ty, Vin – rzekł Kelsier – jesteś kimś bardzo szczególnym. Masz moc, której mogą ci pozazdrościć najlepiej urodzeni arystokraci. Moc, która, gdybyś urodziła się wśród nich, uczyniłaby cię jedną z najbardziej zabójczych i wpływowych osób w całym Ostatnim Imperium. – Pochylił się ku niej. – Ale nie urodziłaś się arystokratką. Nie jesteś szlachetnej krwi, Vin. Nie musisz grać według ich zasad... i to czyni cię jeszcze potężniejszą.