Читать книгу Z mgły zrodzony - Brandon Sanderson - Страница 17
5
Оглавление– Aha! – Tryumfująca twarz Kelsiera wychynęła spod baru Camona. Oczy błyszczały mu satysfakcją. Z łomotem postawił na kontuarze zakurzoną butelkę wina.
Dockson spojrzał na niego z rozbawieniem.
– Gdzieś ty ją znalazł?
– Jedna z sekretnych szuflad – odparł Kelsier, ścierając kurz.
– Myślałem, że znalazłem już wszystkie – zauważył tamten.
– Owszem. Ale jedna miała podwójne dno.
Dockson zachichotał.
– Sprytne.
Kelsier skinął głową, odkorkował butelkę i nalał do trzech szklanic.
– Cała sztuka polega na tym, żeby nigdy nie przestawać szukać. – Zaniósł wszystkie trzy szklanki do stołu, przy którym siedzieli Vin i Dockson.
Vin niepewnie wzięła szklankę do ręki. Spotkanie skończyło się kilka minut wcześniej. Breeze, Ham i Yeden wyszli, by przemyśleć sobie to, co powiedział im Kelsier. Vin czuła, że też powinna była odejść, ale nie miała dokąd. Dockson i Kelsier z kolei uznali za oczywiste, że powinna z nimi zostać.
Kelsier pociągnął długi łyk rubinowego wina i uśmiechnął się.
– O, tak jest o wiele lepiej.
Dockson skinął głową, ale Vin nie spróbowała trunku.
– Będziemy potrzebowali innego Dymiarza – zauważył Dox.
Kelsier przytaknął.
– Inni jednak zdaje się nieźle to przyjęli.
– Breeze wciąż jest niepewny.
– Nie wycofa się. Lubi wyzwania, a nigdy nie znajdzie większego niż to. – Kelsier uśmiechnął się. – Poza tym chybaby zwariował, gdyby miał świadomość, że coś robimy bez niego.
– Ale ma rację, że żywi pewne obawy – zgodził się Dockson. – Sam się trochę martwię.
Kelsier przytaknął i Vin zmarszczyła brwi. Więc oni poważnie myślą o tym planie? A może wciąż coś grają na mój użytek? Obaj mężczyźni wydawali się tacy kompetentni. Ale obalenie Ostatniego Imperium? Szybciej chyba powstrzymają płynące mgły lub wstające słońce.
– Kiedy przybędą tu pozostali przyjaciele? – zapytał Dockson.
– Za kilka dni – odparł Kelsier. – Będziemy wtedy potrzebować innego Dymiarza. No i będzie mi potrzeba trochę więcej atium.
Dockson zmarszczył brwi.
– Już?
Kelsier przytaknął.
– Większość zużyłem, wykupując kontrakt OreSeura, a ostatki na plantacji Trestinga.
Tresting. Szlachcic, który w zeszłym tygodniu został zamordowany we własnym domu. A co Kelsier miał z tym wspólnego? I co wcześniej powiedział na temat atium? Mówił, że Ostatni Imperator kontrolował szlachtę, utrzymując monopol na ten metal.
Dockson poskrobał się po zarośniętym policzku.
– Atium nie jest takie łatwe do zdobycia, Kell. Ostatnio potrzebowałeś ośmiu miesięcy planowania, żeby skraść sobie ten ostatni kawałek.
– Dlatego że chciałeś być delikatny – odparł Kelsier.
Dockson zmierzył go spojrzeniem pełnym obawy. Kelsier tylko uśmiechnął się szerzej i wreszcie Dockson wywrócił oczami z westchnieniem. Potem spojrzał na Vin.
– Nie spróbowałaś wina.
Pokręciła głową.
Po chwili pomyślała, że powinna coś odpowiedzieć:
– Nie lubię pić niczego, czego sama nie przygotowywałam.
Kelsier zachichotał.
– Przypomina mi Venta.
– Venta? – prychnął Dockson. – Dziewczyna ma lekką paranoję, ale nie aż taką. Przysięgam, ten facet był tak nerwowy, że mógł wyskoczyć ze skóry na odgłos bicia własnego serca.
Obaj mężczyźni parsknęli śmiechem. Vin jednak poczuła się tylko bardziej zakłopotana ich przyjaznym zachowaniem. Czego ode mnie oczekują? Że mam być jakimś czeladnikiem, czy coś?
– No dobrze – zagaił Dockson. – Może zatem powiesz mi, jak planujesz zdobyć sobie trochę atium?
Kelsier otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale na schodach rozległy się nagle kroki. Ktoś schodził do kryjówki. Dickson i Kelsier obejrzeli się. Vin, oczywiście usadowiła się tak, żeby mieć na oku oba wejścia do sali, nie musząc się poruszać.
Vin spodziewała się, że przybysz okaże się jednym z członków gangu Camona, wysłanego, by sprawdzić, czy Kelsier opuścił już kryjówkę. Dlatego była bardzo zaskoczona, kiedy drzwi otwarły się i pojawiło się w nich kwaśne, sękate oblicze człowieka zwanego Clubsem.
Kelsier uśmiechnął się z błyskiem w oku.
Nie jest zaskoczony. Zadowolony, ale nie zaskoczony, pomyślała.
– Clubs – rzekł przywódca.
Clubs stał w drzwiach, obrzucając pozostałych spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Wreszcie pokuśtykał w kierunku baru. Za nim szedł chudy, niezgrabnie wyglądający chłopak.
Podał Clubsowi krzesło i przystawił do stołu Kelsiera. Clubs usiadł ciężko, mamrocząc coś pod nosem. Wreszcie spojrzał na Kelsiera, mrużąc powieki i marszcząc nos.
– Uspokajacz sobie poszedł?
– Breeze? – zapytał Kelsier. – Tak, poszedł.
Clubs stęknął i spojrzał zezem na butelkę wina.
– Częstuj się – rzekł Kelsier.
Clubs skinął na chłopaka, który poszedł natychmiast do baru po szklankę, po czym spojrzał znów na Kelsiera.
– Musiałem być pewien – rzekł. – Nigdy sobie nie ufam, kiedy w okolicy jest Uspokajacz, zwłaszcza taki jak on.
– Jesteś Dymiarzem, Clubs – zauważył Kelsier. – Nie mógł ci wiele zrobić.
Clubs wzruszył ramionami.
– Nie lubię Uspokajaczy. To nie jest tylko allomancja... tacy ludzie... nie możesz im ufać, że właśnie tobą nie manipulują, kiedy są w pobliżu. Miedź czy nie miedź.
– Nie polegałbym na czymś takim, aby zdobyć sobie twoją lojalność – zaoponował Kelsier.
– Tak słyszałem – rzekł Clubs. Chłopak nalał mu wina. – Ale musiałem być pewien. Musiałem przemyśleć to sobie bez Breeze’a. – Skrzywił się, choć Vin nie bardzo wiedziała dlaczego, po czym wziął szklankę i łyknął połowę jej zawartości.
– Dobre wino – mruknął. Znów spojrzał na Kelsiera. – Więc Czeluście naprawdę doprowadziły cię do obłędu, hę?
– Tak – odparł śmiertelnie poważnie Kelsier.
Clubs uśmiechnął się.
– Chcesz to naprawdę przeprowadzić? Tę tak zwaną robotę.
Kelsier skinął głową.
Clubs wypił resztkę wina.
– No to masz Dymiarza. Nie za pieniądze. Jeśli mówisz poważnie o obaleniu rządu, to ja w to wchodzę.
Kelsier się uśmiechnął.
– I nie uśmiechaj się do mnie – warknął Clubs. – Nienawidzę tego.
– Gdzieżbym śmiał.
– Dobra. – Dockson dolał sobie wina. – To rozwiązuje kwestię Dymiarza.
– I tak nic to nie da – odparł Clubs. – Przegracie. Całe moje życie ukrywałem Mglistych przed Ostatnim Imperatorem i jego obligatorami. W końcu ich wyłapał.
– Więc po co chcesz nam pomagać? – zapytał Dockson.
– Po prostu chcę – odparł tamten, wstając. – Imperator dopadnie mnie wcześniej czy później. Przynajmniej będę mógł napluć mu w twarz, zanim odejdę. Obalenie ostatniego Imperium... – Uśmiechnął się. – To ma swój styl. Idziemy, mały. Musimy przygotować warsztat dla gości.
Vin obserwowała, jak odchodzą. Clubs, kulejąc, wyszedł za próg, chłopak zamknął za nim drzwi. Dopiero wtedy spojrzała na Kelsiera.
– Wiedziałeś, że on wróci.
Wzruszył ramionami, wstał i się przeciągnął.
– Miałem na to nadzieję. Ludzi przyciąga wizjonerstwo. To, co proponuję... cóż, nie jest to coś, od czego by się chciało wymigać... nie wtedy, kiedy jest się znudzonym staruszkiem, którego życie ogólnie irytuje. A teraz, Vin, przypuszczam, że twoja szajka zajmuje cały budynek?
– Tak. – Kiwnęła głową. – Sklep na górze to przykrywka.
– Dobrze – rzekł Kelsier, sprawdzając swój zegarek kieszonkowy, po czym podał go Docksonowi. – Powiedz swoim przyjaciołom, że mogą dostać kryjówkę z powrotem. Mgły już chyba wychodzą.
– A my? – zapytał Dockson.
– A my na dach. Tak jak powiedziałem, potrzebuję trochę atium.
***
Za dnia Luthadel był poczerniałym miastem, zżartym przez sadzę i czerwone światło słoneczne. Było twarde, charakterystyczne i przytłaczające.
W nocy jednak nadchodziły mgły, łagodząc kontury i wiele ukrywając. Potężne twierdze arystokracji stawały się upiornymi, majaczącymi w górze cieniami. Ulice były we mgle węższe, nawet duże deptaki wyglądały jak samotne, niebezpieczne zaułki. Nawet szlachta i złodzieje niechętnie i lękliwie opuszczali domy w nocy – trzeba było odwagi, by zanurzyć się w tę złowieszczą, mglistą ciszę. Czarne miasto nocą było miejscem dla desperatów i szaleńców, to była kraina wirującej tajemnicy i dziwnych istot.
Dziwnych istot, takich jak ja, pomyślał Kelsier. Stał na gzymsie, który prowadził wzdłuż krawędzi płaskiego dachu kryjówki. Pogrążone w mroku budynki wznosiły się w noc wokół niego, a mgły sprawiały, że wszystko się poruszało i falowało. Z niektórych okien padały słabe promyki światła, ale te maleńkie paciorki jasności były skulonymi, przerażonymi stworzonkami.
Po dachu przetoczył się podmuch zimnego wiatru, unosząc mgły, ocierając się o wilgotny od rosy policzek Kelsiera. Dawniej – zanim jeszcze wszystko poszło nie tak – zawsze przed zadaniem wychodził na dach, próbując spojrzeć na miasto. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że tej nocy wrócił do tego starego zwyczaju, dopóki nie spojrzał w bok, spodziewając się, że jak zwykle zobaczy tam Mare.
Zamiast niej ujrzał jednak tylko mgłę. Pustkę. Milczenie. Mgła zajęła jej miejsce. Nieudolnie.
Westchnął i się odwrócił. Vin i Dockson stali za nim na dachu. Oboje wydawali się zaniepokojeni, że stoją we mgle, ale jakoś radzili sobie z lękiem. W podziemiu nie zajdzie się daleko, jeśli nie nauczy się tolerować mgły.
Kelsier nauczył się znacznie więcej, niż ją „tolerować”. Przebywał w niej w ciągu ostatnich lat tak często, że zaczynał lepiej czuć się w nocy, w maskujących objęciach mgieł, aniżeli w dzień.
– Kell – rzekł Dockson. – Musisz tak stać na gzymsie? Nasze plany są może nieco szalone, ale nie chciałbym, aby wraz z tobą rozbryznęły się na bruku.
Wciąż nie umie myśleć o mnie jako o Zrodzonym z Mgły, pomyślał Kelsier. Trzeba im wszystkim trochę czasu, by się do tego przyzwyczaili.
Wiele lat temu stał się najbardziej osławionym szefem szajki złodziejskiej w Luthadelu i dokonał tego nie będąc nawet allomantą. Mare była Cynowym Okiem, ale on i Dockson... byli zwykłymi ludźmi. Jeden mieszaniec bez mocy, drugi zbiegły skaa z plantacji. Razem rzucili na kolana Wysokie Rody, okradając najpotężniejszych ludzi w Ostatnim Imperium.
Teraz Kelsier był czymś więcej. O wiele więcej. Kiedyś śnił o Allomancji, marząc o mocy takiej, jaką miała Mare. Ona umarła, nim się Załamał, nabierając mocy. Nigdy nie zobaczy, co Kelsier potrafi z nią zrobić.
Przedtem arystokracja bała się go. Trzeba było zasadzki zastawionej przez samego Ostatniego Imperatora, żeby go schwytać. Teraz... całe Ostatnie Imperium zadrży, zanim z nim skończy.
Jeszcze raz rozejrzał się po mieście, wdychając mgłę, po czym zeskoczył z gzymsu i dołączył do Docksona i Vin. Nie mieli ze sobą latarni – światło gwiazd rozproszone przez mgły zwykle wystarczyło.
Kelsier zdjął kaftan i kamizelkę i podał je Docksonowi, po czym wyciągnął ze spodni koszulę.
– Dobrze – rzekł. – Od kogo powinienem zacząć?
Dockson zmarszczył brwi.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – Dockson westchnął. – Niedawno napadnięto na rody Urbain i Teniert, choć nie z powodu atium.
– Który z domów jest teraz najsilniejszy? – zapytał Kelsier, przykucając, aby rozwiązać sznurki plecaka, który spoczywał u stóp Docksona. – Kogo nikomu nie przyszłoby do głowy zaatakować?
Dockson się zamyślił.
– Venture – rzekł wreszcie. – Od kilku lat trzymają się na samym szczycie. Mają w gotowości kilkuset ludzi, a lokalna szlachta rodu obejmuje co najmniej dwa tuziny Mglistych.
Kelsier skinął głową.
– Doskonale, więc tam się wybiorę. Z pewnością mają atium. – Otwarł plecak, wyjął z niego ciemnoszary płaszcz, uszyty z setek długich, wstęgowatych pasków. Były przeszyte na ramionach i w poprzek piersi, ale większość zwisała luźno, jak nakładające się na siebie pióra.
Kiedy Kelsier go włożył, paski materiału zaczęły się kręcić i zwijać.
Dockson zaczerpnął tchu.
– Nigdy nie byłem tak blisko kogoś, kto to nosi...
– Co to jest? – zapytała Vin, a jej cichy, stłumiony przez mgłę głos, zabrzmiał niemal upiornie.
– Płaszcz Zrodzonego z Mgły – rzekł Dockson. – Wszyscy je noszą... To jest jak znak członkostwa w ich klubie.
– Jest tak pofarbowany i skrojony, by ukrywać postać we mgle – wyjaśnił Kelsier. – I ostrzega strażników miejskich i innych Zrodzonych, aby noszącej go osobie dali spokój . – Okręcił się i płaszcz zafalował. – Chyba mi w nim do twarzy.
Dockson wywrócił oczyma.
– Dobrze. – Kelsier zaśmiał się, pochylając się, by wyjąć z plecaka pas z materiału. – Dom Venture. Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć?
– Podobno lord Venture ma sejf w gabinecie – rzekł Dockson. – I tam zapewne trzyma swój zapas atium. Gabinet znajduje się na drugim piętrze, trzy pokoje w głąb od południowego balkonu. Uważaj. W domu Venture oprócz normalnych żołnierzy i Mglistych jest około tuzina mgłobójców.
Kelsier skinął głową i zawiązał pas – nie miał klamry, ale był wyposażony w dwie małe pochwy. Wyjął z worka dwa szklane sztylety, sprawdził, czy nie są wyszczerbione, i wsunął je do pochew. Zdjął buty i pończochy. Wraz z butami znikł ostatni kawałek metalu, jaki miał na sobie, z wyjątkiem sakiewki z monetami i trzech fiolek z metalami przy pasie. Wybrał największą, wychylił jej zawartość i podał Docksonowi pustą buteleczkę.
– To tyle? – zapytał.
Dockson skinął głową.
– Życzę szczęścia.
Zza jego ramienia Vin bacznie obserwowała przygotowania Kelsiera. Ta mała, cicha istota kryła w sobie siłę, którą uznał za imponującą. Była paranoiczką, to fakt, ale na pewno nie była nieśmiała.
Będziesz miała swoją szansę, mała, pomyślał. Ale nie dzisiaj.
– Dobrze – rzekł, wyciągając monetę z sakiewki i zrzucając ją z dachu budynku. – Spotkamy się w sklepie Clubsa za jakiś czas.
Dockson skinął głową.
Kelsier odwrócił się i wrócił na gzyms dachu. Skoczył w dół z budynku.
Palił stal, drugi z podstawowych allomanckich metali. Wokół niego tańczyła mgła i rozpostarła się sieć przejrzystych niebieskich linii, widocznych tylko dla jego oczu. Linie były bardzo blade – oznaczało to, że źródła, które wskazywały, były niewielkie: zawiasy, gwoździe, inne drobiazgi. Rodzaj metalu nie miał znaczenia. Palenie żelaza lub stali zawsze będzie wskazywać niebieskimi promieniami wszelkie rodzaje metalu, o ile są dość bliskie i duże, by je zauważyć.
Kelsier wybrał linię, która wskazywała wprost pod niego, w kierunku monety. Paląc stal, Odepchnął monetę.
Jego spadek zatrzymał się natychmiast, został wyrzucony w powietrze wzdłuż niebieskiej linii w przeciwnym kierunku. Sięgnął w bok, wybrał haczyk okna, obok którego przelatywał i Odepchnął się od niego, kierując się w bok. Ostrożne odbicie się przeniosło go w górę, ponad dachem budynku znajdującego się dokładnie po drugiej stronie ulicy, naprzeciw kryjówki Vin.
Wylądował, przycupnął, po czym pobiegł wzdłuż szczytu dachu. Zatrzymał się w ciemności po drugiej stronie, wbijając wzrok w wirujące powietrze. Palił cynę, czuł, jak eksploduje życiem w jego piersi, wyostrzając mu zmysły. Nagle mgła wydała się mniej gęsta. Nie, to nie noc wokół niego się rozjaśniła, lecz po prostu zwiększyła się jego zdolność postrzegania. W dali, ku północy, z trudem rozróżniał ogromną budowlę. Twierdza Venture.
Kelsier pozostawił cynę płonącą. Paliła się powoli, nie musiał się obawiać, że jej zabraknie. Stał tak, a mgły delikatnie otulały jego ciało. Wirowały i kręciły się, tworząc lekki, ledwie dostrzegalny prąd wokół niego. Znały go, traktowały jak swojego, wyczuwały allomancję.
Skoczył. Odpychając się od metalowego komina za plecami, wykonał długi poziomy skok. W locie rzucił kolejną monetę. Maleńki kawałek metalu poleciał w ciemność i mgłę. Odepchnął się od monety, nim ta uderzyła w ziemię, swoim ciężarem popchnął ją w dół, aż uderzyła o kamienie. Skoro tylko dotknęła bruku, Odpychanie Kelsiera wyniosło go w górę, zmieniając drugą połowę skoku w zgrabny łuk.
Wylądował na kolejnym spiczastym drewnianym dachu. Odpychanie Stali i Przyciąganie Żelaza były pierwszymi rzeczami, których nauczył go Gemmel. „Kiedy Odpychasz coś, to jakbyś napierał na to swoim ciężarem” mówił mu stary wariat. „Nie możesz zmienić tego, ile ważysz – jesteś allomantą, nie jakimś mistykiem z północy. Nie Przyciągaj nic, co waży mniej od ciebie, chyba że chcesz, aby przyleciało do ciebie jak kamień, i nie Odpychaj niczego cięższego od siebie, chyba że chcesz zostać popchnięty w przeciwnym kierunku”.
Kelsier podrapał blizny i otulił się ciasno mgielnym płaszczem. Przycupnął na dachu, słoje drewna wbijały się w bose palce stóp. Często żałował, że palenie cyny wzmacnia wszystkie jego zmysły... a przynajmniej nie musiało tego robić jednocześnie. Potrzebował lepszego wzroku, by widzieć w ciemności, umiał też dobrze wykorzystać lepszy słuch. Jednakże płonąca cyna sprawiała, że noc wydawała się jeszcze zimniejsza, a stopy wyczuwały każdy kamyk i pofałdowanie drewna, którego dotykały.
Twierdza Venture wznosiła się przed nim. W porównaniu z mrocznym miastem wyglądała, jakby płonęła światłem. Arystokracja żyła inaczej niż zwykli ludzie – mogła sobie pozwolić na kupno, a nawet rozrzutne używanie oleju i świec, co oznaczało, że nie muszą uginać się pod kaprysami pory roku czy słońca.
Twierdza była majestatyczna – tyle było widać po architekturze. Wprawdzie otaczał ją wysoki mur obronny, lecz sama twierdza była bardziej konstrukcją artystyczną niż fortyfikacją. Z boków wystawały krzepkie przypory, pozostawiając miejsce dla misternych okien i delikatnych iglic. Lśniące witrażowe okna rozciągały się wzdłuż boków prostokątnego budynku, całe rozjarzone blaskiem oświetlały otaczające mgły feerią barw.
Kelsier palił żelazo, rozpalał mocno, by znaleźć w mroku większe jego fragmenty. Był za daleko, by używać tak małych przedmiotów jak monety czy zawiasy. Potrzebował lepszego zakotwienia, żeby przebyć tę odległość.
Większość błękitnych linii była blada. Kelsier zaznaczył kilka, poruszając się powoli w górę i przed siebie – pewnie była to para strażników stojących na dachu. Kelsier wyczuwał zapewne ich napierśniki i broń. Pomimo allomanckich rozważań, większość szlachty nadal zbroiła swoich żołnierzy w metal. Mgliści, którzy mogli Odpychać lub Przyciągać metale, byli nieliczni, a pełni Zrodzeni z Mgły jeszcze rzadsi. Wielu lordów uznało zatem za niepraktyczne pozostawianie żołnierzy i gwardii bezbronnych, aby ustrzec się tak niewielkiego zagrożenia.
Większość szlachciców miała inne sposoby, by się uporać z allomantami. Kelsier się uśmiechnął. Dockson powiedział, że lord Venture prowadził oddział mgłobójców: jeśli to prawda, spotka się z nimi jeszcze przed świtem. Na razie zignorował żołnierzy, koncentrując się na ciągłej linii błękitu wskazującej na wysmukły dach twierdzy. Widocznie była pokryta arkuszami brązu lub miedzi. Kelsier rozpalił żelazo, zaczerpnął głęboko tchu i Pociągnął linię.
Nagłym szarpnięciem wzniósł się w powietrze.
Nie przestawał palić żelaza, wciągając się w kierunku twierdzy z ogromną szybkością. Krążyły plotki, że Zrodzeni z Mgły umieją latać, ale była to wielka przesada. Odpychanie i Przyciąganie metali zazwyczaj mniej przypominało latanie niż spadanie – tyle że w odwrotną stronę. Allomanta musiał Pociągać mocno, żeby uzyskać właściwy rozpęd, a to sprawiało, że leciał w kierunku swej kotwicy z oszałamiającą szybkością.
Kelsier wystrzelił w kierunku twierdzy, ciągnąc za sobą wirującą smugę mgły. Bez trudu wyminął mur obronny otaczający twierdzę, ale jego ciało i tak powoli kierowało się ku ziemi. Znowu ten przeklęty ciężar, ściągał go w dół. Nawet najszybsza strzała, lecąc, zawsze zdążała ku ziemi.
Działanie ciężaru w dół oznaczało, że zamiast wylądować na dachu, zakreślił łuk. Zbliżył się do ściany twierdzy kilkanaście stóp poniżej poziomu dachu, wciąż lecąc z przerażającą szybkością.
Zaczerpnął głęboko tchu i zaczął palić cynę z ołowiem, wykorzystując ją do zwiększenia siły fizycznej mniej więcej w ten sam sposób, jak czysta cyna wyostrzała jego zmysły. Obrócił się w powietrzu i uderzył w mur stopami. Nawet jego wzmocnione muskuły zaprotestowały przeciwko takiemu traktowaniu, ale udało mu się zatrzymać, nie łamiąc sobie kości. Natychmiast zwolnił uchwyt dachu, rzucił monetę i Odepchnął się od niej, kiedy zaczął spadać. Wyciągnął rękę, szukając źródła metalu nad sobą – jednej z drucianych ram witrażowego okna – i Pociągnął.
Moneta uderzyła o ziemię i nagle Kelsier był już w stanie utrzymać swój ciężar. Rzucił się w górę, Odpychając monetę i jednocześnie Pociągając okno. A potem, wygaszając oba metale, pozwolił, by rozpęd zaniósł go przez ostatnie kilka stóp w ciemną mgłę. Jego płaszcz łopotał cicho, kiedy przysiadł na krawędzi górnego chodnika dla strażników twierdzy, przewinął się ponad kamienną poręczą i łagodnie wylądował na gzymsie.
O trzy kroki od niego stał zaskoczony strażnik. Kelsier dopadł go w sekundę, wyskakując wysoko w górę i Pociągając lekko za napierśnik tamtego. Strażnik zachwiał się, a Kelsier wyrwał z pochwy jeden ze szklanych sztyletów, pozwalając, aby Pociąganie Żelaza rzuciło nim o przeciwnika. Wylądował stopami na piersi tamtego, przykucnął i ciął z siłą wspomaganą stopem cyny z ołowiem.
Strażnik upadł z poderżniętym gardłem, a Kelsier zwinnie wylądował obok niego, nasłuchując, czy nie rozlegnie się alarm. Wokół panowała cisza.
Kelsier pozostawił charczącego, dogorywającego strażnika. Był to zapewne jakiś pomniejszy szlachcic. Wróg. Gdyby to był nawet żołnierz skaa – zawsze chętny wydać towarzyszy za kilka monet – Kelsier tym chętniej pomógłby mu odejść ze świata.
Odepchnął się od napierśnika rannego, wskoczył na kamienny chodnik, a z niego na dach. Brąz był pod jego stopami zimny i śliski. Pobiegł w kierunku południowej części budynku, szukając balkonu, o którym wspomniał Dockson. Nie martwił się, że mogą go zauważyć; jednym celem tego wypadu było zdobycie nieco atium, dziesiątego i najpotężniejszego z ogólnie znanych metali allomantycznych. Drugim jego celem wzniecenie zamętu.
Bez trudu znalazł balkon. Szeroki, długi, prawdopodobnie pełnił rolę tarasu, gdzie mogły odpoczywać niewielkie grupki ludzi. W tej chwili jednak panowała na nim cisza – balkon był pusty, jeśli nie liczyć dwóch strażników. Kelsier przycupnął cicho w szarej mgle ponad balkonem; zwinięty szary płaszcz osłaniał jego postać. Dwaj strażnicy poniżej rozmawiali.
Czas nieco pohałasować.
Kelsier zeskoczył na gzyms wprost pomiędzy strażników. Paląc stop cyny z ołowiem, by wzmocnić ciało, sięgnął i silnym Pchnięciem Stali uderzył jednocześnie obu mężczyzn. Ponieważ znajdował się pośrodku, jego Pchnięcie rzuciło strażników w przeciwne strony. Mężczyźni krzyknęli z zaskoczenia, kiedy nagła siła rzuciła ich w tył i przelecieli przez balustradę balkonu w ciemną przepaść.
Kelsier otwarł szeroko drzwi balkonowe, pozwalając, aby wraz z nim wtargnęła do środka fala mgły, długimi mackami zagarniając ciemne pomieszczenie.
Trzeci pokój, pomyślał Kelsier. Drugi pokój był pustym, przypominającym szklarnię studiem. Niskie klomby były porośnięte krzewami, a wokół ścian rosły niewielkie drzewka, jedna ze ścian była ogromnym oknem, aby zapewnić dość światła słonecznego roślinom. Choć było ciemno, Kelsier wiedział, że rośliny będą miały nieco inne kolory niż zwykły brąz – niektóre będą białe, inne czerwonawe, a może niektóre nawet bladożółte. Rośliny, które nie były brązowe, stanowiły rzadkość hodowaną jedynie przez arystokrację.
Kelsier ruszył szybko przez studio. Zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami, zauważając światło padające przez szczeliny. Wygasił cynę, by wzmocniony wzrok nie doznał porażenia na widok oświetlonego pomieszczenia, i otwarł szeroko drzwi.
Wszedł do środka, mrugając od zbyt mocnego światła, ze szklanymi sztyletami w dłoniach. Pokój jednak był pusty – było widać, że to gabinet, bo na każdej ścianie płonęła latarnia umieszczona pomiędzy regałami z książkami, a w kącie stało biurko.
Kelsier schował noże, paląc stal i szukając źródeł metalu. W kącie pokoju był duży sejf – zbyt duży i oczywisty. I rzeczywiście, drugie źródło metalu zalśniło z wnętrza wschodniej ściany. Kelsier podszedł, dotykając dłońmi tynku. Podobnie jak wiele innych ścian w twierdzach szlacheckich, i ta była pokryta delikatnym freskiem. Dziwne stwory wylegiwały się pod czerwonym słońcem. Fałszywa część ściany stanowiła kwadrat o boku około dwóch stóp i umieszczono ją tak, by szczeliny kryły się we fresku.
Zawsze jest kolejny sekret, pomyślał Kelsier. Nie marnował czasu na zastanawianie się, jak otworzyć tę konstrukcję. Po prostu spalał stal – sięgnął do wnętrza i pociągnął za słabe źródło metalu, które, jak uznał, powinno być mechanizmem zamykającym skrytkę. Początkowo stawiało opór, przyciągając go do ściany, ale zapalił cynę z ołowiem i szarpnął mocniej. Zamek prysł i panel się odchylił, ukazując mały sejf wpuszczony w ścianę.
Kelsier się uśmiechnął. Wyglądał na dość mały, by mógł go unieść mężczyzna wspomagany cyną z ołowiem, o ile zdoła go wyrwać ze ściany.
Skoczył w górę. Odpychając Żelazo sejfu, wylądował stopami na ścianie, stając okrakiem nad wyrwanym panelem. Rozpalił cynę z ołowiem. Poczuł przypływ siły w nogach i zapalił stal, Pociągając sejf. Napiął się, stękając cicho z wysiłku. Była to próba, co ustąpi pierwsze – sejf czy jego nogi.
Sejf poruszył się w swoim gnieździe. Kelsier Pociągnął mocniej, jego mięśnie zaprotestowały. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle sejf zadrżał i wyrwał się ze ściany. Mężczyzna upadł w tył, paląc stal i Odpychając sejf, aby zejść mu z drogi. Z czoła ściekały mu krople potu, gdy sejf z łomotem runął na drewnianą podłogę, wzbijając deszcz odłamków.
Do gabinetu wpadło dwóch przerażonych strażników.
– Najwyższy czas – zauważył Kelsier, unosząc dłoń i Przyciągając miecz jednego ze strażników.
Broń wyrwała się z pochwy, okręciła w powietrzu i ruszyła w stronę Kelsiera sztychem do przodu. Zgasił żelazo, odstąpił na bok i chwycił miecz za rękojeść w chwili, kiedy broń przelatywała obok niego.
– Zrodzony! – wykrzyknął strażnik.
Kelsier uśmiechnął się i skoczył w przód.
Strażnik wyjął sztylet. Kelsier Pchnął go, wyrywając broń z dłoni mężczyzny, po czym ciął, oddzielając głowę strażnika od reszty ciała. Drugi strażnik zaklął, szarpiąc rzemienie napierśnika.
Kelsier Pchnął swój miecz, zanim jeszcze skończył zamach. Ostrze wyskoczyło mu z ręki i świsnęło wprost w stronę drugiego strażnika. Zbroja tamtego upadła na ziemię – uniemożliwiając Kelsierowi Odepchnięcie jej – w tym samym momencie, kiedy ciało pierwszego ze strażników dotknęło podłogi. Chwilę potem miecz Kelsiera wbił się w nieosłoniętą pierś drugiego strażnika.
Mężczyzna potknął się i upadł.
Kelsier odwrócił się od ciał. Jego płaszcz zaszeleścił gwałtownie. Gniew Kelsiera nie był teraz tak zacięty, jak w dniu, kiedy zabił lorda Trestinga. Czuł go jednak przez cały czas – w swędzeniu blizn i wciąż dźwięczących w pamięci krzykach ukochanej kobiety. W opinii Kelsiera każdy człowiek, który popierał Ostatnie Imperium, tym samym tracił prawo do życia.
Rozpalił cynę z ołowiem, wzmacniając ciało, po czym przykucnął i podniósł sejf. Zachwiał się pod jego ciężarem, ale odzyskał równowagę i zaczął się cofać w kierunku balkonu. Może sejf zawierał atium, a może nie – nie miał teraz jednak czasu zastanawiać się nad innymi możliwościami.
Znajdował się w połowie oranżerii, kiedy usłyszał kroki. Obejrzał się i stwierdził, że gabinet wypełnia się ludzkimi postaciami. Każda miała na sobie szarą, luźną szatę, a w ręku zamiast miecza trzymała laskę i tarczę. Mgłobójcy.
Rzucił sejf na ziemię. Mgłobójcy nie byli allomantami, ale byli przeszkoleni, by walczyć ze Zrodzonymi z Mgły i Dziećmi Mgły. Nie mieli na sobie ani grama metalu i z pewnością byli przygotowani na jego sztuczki.
Kelsier odstąpił, przeciągając się z uśmiechem. Ośmiu mężczyzn otoczyło go kręgiem, poruszając się bezszelestnie i precyzyjnie.
To zaczyna być interesujące.
Mgłobójcy zaatakowali, wpadając po dwóch do oranżerii. Kelsier wyciągnął sztylety, uchylając się przed atakiem i tnąc w pierś pierwszym. Jednak mgłobójca odskoczył i zmusił Kelsiera do cofnięcia się, wymachując mu laską przed nosem.
Kelsier rozpalił cynę z ołowiem, pozwalając, by wzmocnione nogi przeniosły go potężnym skokiem z powrotem. Jedną ręką wyrwał garść monet i Pchnął je w przeciwników. Metalowe tarcze wystrzeliły ze świstem z jego rąk i poleciały w kierunku mgłobójców, lecz ci byli przygotowani – unieśli tarcze i monety odbiły się od drewna. Poleciały drzazgi, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Kelsier obserwował kolejnych mgłobójców, którzy weszli do pokoju i ruszyli w jego kierunku. Nie mogli liczyć na dłuższą walkę – ich taktyka będzie polegała na tym, żeby rzucić się na niego i mieć nadzieję na szybkie zakończenie walki, a co najmniej zatrzymanie go, dopóki nie zbudzą się allomanci i nie przygotują do walki. Lądując, spojrzał na sejf.
Nie może uciec bez niego. On też musi szybko zakończyć walkę. Paląc cynę z ołowiem, skoczył w przód, świsnął na próbę sztyletem, ale nie był w stanie przedrzeć się przez obronę tamtego. Zaledwie na czas uchylił się, żeby mgłobójca nie rozwalił mu głowy ciosem laski.
Trzech mgłobójców skoczyło za jego plecy, odcinając mu drogę ucieczki na balkon. Wspaniale, pomyślał Kelsier, starając się mieć na oku wszystkich ośmiu naraz. Ruszyli na niego ostrożnie i precyzyjnie, działając w grupie.
Kelsier zacisnął zęby i znów rozpalił cynę z ołowiem. Kończyła się. Cyna z ołowiem spalała się najszybciej z ośmiu podstawowych metali.
Nie ma czasu na to, żeby się teraz zastanawiać. Ludzie za jego plecami atakowali i Kelsier musiał uskoczyć im z drogi, Pociągając za sejf, aby przenieść się na środek pokoju. Odepchnął się natychmiast, kiedy tylko znalazł się obok niego, wyskakując w powietrze wysoko, lecz na skos. Zwinął się w kłębek, przekoziołkował nad głowami dwóch atakujących i wylądował na podłodze obok pięknie utrzymanego klombu z drzewkami. Obrócił się, paląc cynę z ołowiem i unosząc rękę w obronie przed ciosem, którego się spodziewał.
Laska spadła na rękę. Przedramię eksplodowało bólem, ale wzmocniona cyną z ołowiem kość wytrzymała. Kelsier szedł dalej, wysuwając w przód drugą rękę, by wbić sztylet w pierś napastnika.
Mężczyzna, zaskoczony, cofnął się, wyrywając tym ruchem sztylet z dłoni Kelsiera. Drugi mgłobójca zaatakował, ale Kelsier przykucnął, po czym sięgnął w dół wolną ręką, namacał i wyrwał zza pasa sakiewkę z monetami. Mgłobójca przygotowywał się do zablokowania ostatniego sztyletu Kelsiera, lecz ten niespodziewanie użył drugiej ręki i wbił worek z monetami w tarczę tamtego.
Wepchnął monety w jej środek.
Mgłobójca krzyknął, gdy potężna siła Pchnięcia Stali odrzuciła go w tył. Kelsier rozpalił stal. Pchając tak mocno, że sam również został odrzucony w tył – uskakując z drogi dwójce kolejnych napastników, którzy próbowali go zaatakować. Kelsier i jego wróg oderwali się od siebie z ogromną siłą, ciśnięci w przeciwne strony. Kelsier zderzył się ze ścianą, ale Pchał nadal, rozpłaszczając swego przeciwnika – sakiewkę, tarczę i całą resztę – na jednym z ogromnych okien oranżerii.
Szkło pękło na milion kawałków, światło latarni z gabinetu zamigotało na odłamkach. Zdesperowana twarz mgłobójcy znikła w ciemności, a mgła – cicha i złowróżbna – zaczęła przesączać się przez strzaskane okna.
Pozostałych sześciu ludzi zbliżało się bezlitośnie i Kelsier musiał zignorować ból w ramieniu, żeby umknąć przed dwoma ciosami. Odskoczył z drogi, trącając małe drzewko, ale wtedy zaatakował trzeci, wbijając laskę w bok Kelsiera.
Atak rzucił go na klomb z drzewami. Kelsier potknął się, po czym upadł w pobliżu wyjścia, upuszczając sztylet. Jęknął z bólu, przetoczył się na kolana, trzymając za obolały bok. Innemu człowiekowi ten cios połamałby żebra, nawet Kelsier mógł liczyć na potężnego siniaka.
Sześciu ludzi ruszyło w przód, rozstawiając się, by znów go otoczyć. W oczach zaczęło mu się ćmić z bólu i zmęczenia. Zacisnął zęby, sięgnął do pasa i wyjął kolejną fiolkę metali. Przełknął zawartość jednym łykiem, uzupełniając cynę z ołowiem, po czym zapalił samą cynę. Światło omal go nie oślepiło, a ból w ramieniu i boku zdał się nagle ostrzejszy, lecz przypływ informacji z wyostrzonych zmysłów rozjaśnił mu w głowie.
Sześciu mgłobójców ruszało do natychmiastowego, skoordynowanego ataku.
Kelsier wysunął dłoń w bok, paląc żelazo i szukając najbliższego źródła metalu. Był nim gruby, srebrny przycisk do papieru na biurku w gabinecie. Kelsier podrzucił go w dłoni, po czym odwrócił się, wyciągając rękę w kierunku zbliżających się napastników i przyjął postawę obronną.
– No dobra – warknął.
Rozpalił ogień i eksplodował siłą. Prostokątna sztabka wyleciała mu z rąk i ze świstem przecięła powietrze. Pierwszy z mgłobójców podniósł tarczę, lecz poruszał się zbyt wolno. Sztabka uderzyła go w ramię z nieprzyjemnym chrupnięciem i mężczyzna upadł z krzykiem.
Kelsier skoczył w bok, unikając zamachu laską i ustawiając się tak, by mgłobójca znalazł się pomiędzy nim a jego powalonym kompanem. Znów zapalił żelazo, Przyciągając sztabkę do siebie. I znów metal ze świstem przeciął powietrze, uderzając tamtego w czaszkę. Odbił się i poleciał dalej, a człowiek osunął się na ziemię.
Jeden z pozostałych zaklął i rzucił się do ataku. Kelsier Pchnął wciąż lecącą sztabkę, odpychając ją od siebie i od atakującego z podniesioną tarczą mgłobójcy. Kelsier usłyszał, jak sztabka uderzyła w ziemię przed nim, i sięgnął w górę – paląc cynę z ołowiem – zaciskając rękę na lasce tamtego w pół ciosu.
Mgłobójca stęknął, walcząc z odzyskanymi siłami Kelsiera. Ten nawet nie zawracał sobie głowy wyrywaniem mu laski z dłoni – Pociągnął mocno za sztabkę za swoimi plecami, kierując ją z przerażającą szybkością między własne łopatki, i wykorzystał rozpęd, żeby obrócić mgłobójcę wokół siebie – wprost na tor lotu sztabki.
Mężczyzna upadł.
Paląc cynę z ołowiem Kelsier zaparł się, oczekując na kolejne ataki. Jak się należało spodziewać, pierwszy cios padł mu na barki. Upadł na kolana, słysząc trzask drewna, ale zapalona cyna pozwalała mu zachować przytomność. Ból i światło wirowały mu w mózgu. Pociągnął sztabkę – wyrywając ją z pleców umierającego – i odstąpił na bok, pozwalając, aby zaimprowizowana broń przeleciała obok.
Dwaj najbliżsi niego mgłobójcy przycupnęli ostrożnie. Sztabka uderzyła w tarczę jednego, ale Kelsier nie Odpychał dalej, żeby samemu nie stracić równowagi. Zamiast tego zapalił żelazo, ściągając sztabkę ku sobie. Uchylił się, zgasił żelazo i poczuł pęd powietrza przelatującego obok pocisku. Rozległ się trzask, kiedy sztabka uderzyła mężczyznę, który zakradał się od tyłu.
Kelsier okręcił się, paląc to żelazo, to stal, żeby posłać sztabkę ku dwóm pozostałym napastnikom. Odskoczyli, ale Kelsier szarpnął sztabkę, rzucając ją na ziemię tuz przed sobą. Mężczyźni patrzyli na nią czujnie, tymczasem Kelsier cofnął się i skoczył, Odpychając się stalą od sztabki i przelatując nad ich głowami. Mgłobójcy zakleli. Kelsier, lądując, Pociągnął znowu sztabkę, uderzając nią jednego z nich w tył głowy.
Mgłobójca upadł. Sztabka okręciła się kilka razy w ciemności i Kelsier chwycił ją w locie, czując jej zimną, śliską od krwi powierzchnię. Mgła z rozbitego okna pełzała u jego stóp, owijając mu się wokół kostek. Opuścił rękę, kierując ją wprost na ostatniego mgłobójcę.
Gdzieś w głębi pokoju rozległ się jęk rannego.
Ostatni mgłobójca cofnął się, rzucił broń i uciekł. Kelsier uśmiechnął się, opuszczając dłoń.
Nagle jakaś siła wyrwała sztabkę z jego dłoni. Kawałek metalu przeleciał przez pokój, rozbijając kolejne okno. Kelsier zaklął i obejrzał się, widząc, jak druga, większa grupa ludzi wpada do gabinetu. Ci mieli na sobie arystokratyczne stroje. Allomanci.
Kilku uniosło ręce i w kierunku Kelsiera poleciał grad monet. Rozpalił stal, odepchnął monety z drogi. Szyby leciały z okien, od drewna odpryskiwały drzazgi, kiedy monety rozleciały się po całym pokoju. Kelsier poczuł szarpnięcie paska, kiedy wyrwano mu ostatnią fiolkę z metalami, Pociągając ją w kierunku drugiego pokoju. Kilku krzepkich ludzi rzuciło się ku niemu w przysiadzie, uchylając się przed świszczącymi monetami. Zabijaki – Mgliści, którzy podobnie jak Ham, umieli palić cynę z ołowiem.
Czas się zbierać, pomyślał Kelsier, odpychając kolejną falę monet i zaciskając zęby z bólu, jaki promieniował z jego boku i ramienia. Obejrzał się – miał kilka chwil, ale nie zdąży na balkon. W czasie, gdy Mgliści zbliżali się do niego, zdążył jedynie zaczerpnąć głęboko tchu i rzucić się w stronę jednego z rozbitych okien. Skoczył w mrok, obracając się w powietrzu i mocno Pociągając za upuszczony sejf.
Szarpnęło nim, zawisł przy ścianie budynku, jakby wisząc na linie przyczepionej do sejfu. Poczuł, jak sejf przesuwa się, trąc o podłogę oranżerii, ściągany ciężarem Kelsiera, który uderzył o ścianę budynku, ale ciągnął dalej, chwytając się górnej framugi okna. Napiął mięśnie, stojąc do góry nogami w obramowaniu okna i Ciągnął sejf.
Sejf pojawił się na krawędzi wyższego piętra. Zachwiał się, po czym wypadł z okna i zaczął lecieć wprost na Kelsiera. Ten uśmiechnął się, gasząc żelazo i odpychając się nogami od budynku, rzucił się w mgłę, chwytając kątem oka widok gniewnej twarzy spoglądającej z wybitego okna.
Kelsier Pociągał ostrożnie za sejf, przemieszczając się w powietrzu. Mgły otaczały go, wijąc się, utrudniając mu widzenie, sprawiając, że czuł się tak, jakby w ogóle nie leciał, lecz wisiał pośrodku nicości.
Dotarł do sejfu, po czym okręcił się w powietrzu i Odepchnął od niego, wyrzucając się w górę.
Sejf uderzył w bruk tuż pod nim. Kelsier delikatnie Pchnął, zwalniając własny spadek, aż wreszcie zatrzymał się w powietrzu kilka stóp nad ziemią. Przez chwilę wisiał we mgle, a wstęgi płaszcza zwijały się i powiewały na wietrze.
Sejf rozbił się przy upadku. Kelsier rozchylił jego pogięte drzwiczki, łowiąc wzmocnionymi cyną uszami krzyki alarmu w budynku. Wewnątrz sejfu znalazł niewielką sakiewkę pełną klejnotów i kilka akredytyw na dziesięć tysięcy skrzyńców każdą. Wsadził je do kieszeni. Macał wnętrze sejfu, nagle ogarnięty uczuciem zawodu, że wszystko na nic, cała nocna praca. Dopiero po chwili jego palce natrafiły na mały woreczek na samym dnie.
Wyjął go i otworzył, odsłaniając kilka ciemnych, podobnych do paciorków kawałków metalu. Atium. Blizny zapłonęły, umysł wypełniły mu wspomnienia pobytu w Czeluściach.
Zamknął woreczek i wstał. Z rozbawieniem zauważył na bruku opodal poskręcaną postać – zmiażdżone upadkiem szczątki mgłobójcy, którego wyrzucił przez okno. Podszedł i szarpnięciem Pociągnięcia Stali odzyskał swoją sakiewkę z monetami.
Nie, to nie była zmarnowana noc. Nawet, gdyby nie znalazł atium, każda noc, która kończyłaby się śmiercią kilku szlachciców, winna być uznana za dobrze wykorzystaną. Przynajmniej zdaniem Kelsiera.
Chwycił sakiewkę jedną ręką, a worek z atium drugą. Wciąż palił cynę z ołowiem – bez siły, jaką dawała jego ciału, prawdopodobnie zemdlałby z bólu i ran – i ruszył w noc, kierując się w stronę sklepu Clubsa.