Читать книгу Z mgły zrodzony - Brandon Sanderson - Страница 9

1

Оглавление

Z nieba spadał popiół.

Vin obserwowała, jak puszyste płatki unoszą się w powietrzu. Leniwie. Beztrosko. Swobodnie. Kłębki sadzy spadały jak czarny śnieg, zasypując ciemne miasto Luthadel. Wirowały wokół murów, unosząc się na wietrze i tańcząc w małych wirach nad kocimi łbami. Wydawały się takie beztroskie. Jakie to uczucie?

Vin siedziała skulona w jednym z otworów obserwacyjnych – ukrytej alkowie, wbudowanej w mur budynku. Można było obserwować z niej ulice i w porę dostrzec zagrożenie. Vin nie miała warty, otwór był jednym z niewielu miejsc, gdzie mogła być sama.

A Vin lubiła samotność. „Kiedy jesteś sam, nikt nie może Cię zdradzić”. Słowa Reena. Brat nauczył ją tak wielu rzeczy, a potem poparł je czynem, jak to zawsze obiecywał . „Tylko tak się nauczysz, Vin. Każdy cię zdradzi. Każdy”.

Popiół padał dalej. Czasem Vin wyobrażała sobie, że jest jak ten popiół, albo jak wiatr, albo wręcz jak mgła. Czymś bezmyślnym, co po prostu istnieje, nie myśli, nie martwi się, nie cierpi. Wtedy byłaby... wolna.

Opodal rozległo się szuranie, a potem drzwi w głębi alkowy otwarły się.

– Vin! – zawołał Ulef, wsadzając głowę do środka. – Jesteś! Camon szuka cię od pół godziny.

Właśnie dlatego się tu schowałam.

– Powinnaś się ruszyć – rzekł Ulef. – Zaraz się zacznie robota.

Ulef był młodym chłopcem. Miłym na swój sposób i naiwnym. Oczywiście, o ile można nazwać naiwnym kogoś, kto wychował się w tym światku. Ale to nie znaczyło, że i on jej nie zdradzi. Zdrada nie miała nic wspólnego z przyjaźnią. Na ulicy życie było ciężkie, więc jeśli złodziej skaa nie chciał być złapany i powieszony, musiał myśleć praktycznie.

A bezwzględność była jednym z najpraktyczniejszych uczuć. Kolejne powiedzonko Reena.

– No i co? – zapytał Ulef. – Powinnaś iść. Camon jest wściekły.

A kiedy nie jest? – pomyślała Vin. Skinęła głową i wygramoliła się z ciasnej, ale bezpiecznej niszy. Wyminęła Ulefa i wyskoczyła na korytarz, a potem do zrujnowanej spiżarni. Pomieszczenie było jednym z wielu na zapleczu sklepu, który stanowił fasadę dla ich kryjówki. Jaskinia szajki znajdowała się w pełnej tuneli kamiennej pieczarze pod budynkiem.

Wyszła tylnymi drzwiami. Ulef wlókł się za nią. Zadanie miało być wykonane o kilka przecznic dalej, w bogatszej części miasta. Było dość skomplikowane – właściwie jedno z bardziej skomplikowanych, z jakimi się spotkała Vin. Gdyby uznać, że Camon nie zostanie złapany, to może być naprawdę intratna robota. Jeśli zostanie schwytany... Cóż, oszukiwanie szlachty i obligatorów to bardzo niebezpieczne zajęcie – ale z pewnością lepsze niż praca w kuźni czy fabryce włókienniczej.

Wyszła z alejki, kierując się ku ciemnej, otoczonej kamienicami uliczce w jednym z licznych slumsów skaa w mieście. Skaa, zbyt chorzy, by pracować, leżeli skuleni po kątach i kanałach, obsypywani lekkim popiołem. Vin opuściła głowę i włożyła kaptur, aby uchronić się przed wciąż opadającymi płatkami.

Wolna. Nie, nigdy nie będę wolna. Reen już się o to postarał, kiedy odchodził.

***

– Jesteś! – Camon uniósł krótki, gruby palec i dźgnął nim w kierunku jej twarzy. – Gdzie byłaś?

Vin nie pozwoliła, by bunt i nienawiść pojawiły się w jej spojrzeniu. Po prostu spuściła wzrok, pokazując Camonowi to, co chciał zobaczyć. Były inne sposoby okazania siły. Tej lekcji nauczyła się samodzielnie.

Camon warknął cicho, po czym uderzył ją w twarz. Siła tego ciosu rzuciła Vin na ścianę, policzek zapłonął bólem. Oparła się o drewno, ale zniosła karę w milczeniu. To tylko kolejny siniak. Była dość silna, żeby o tym nie myśleć. To nie pierwszy raz.

– Słuchaj – syknął Camon. – To ważna robota. Warta tysiąca skrzyńców, warta tysiąc razy więcej niż ty. Nie dopuszczę, żebyś ją schrzaniła. Rozumiesz?

Vin skinęła głową.

Camon obserwował ją przez chwilę, z zaczerwienioną z gniewu pulchną twarzą. Wreszcie odwrócił wzrok, mamrocząc pod nosem.

Coś go zdenerwowało. Coś innego, niż tylko Vin. Może słyszał o buncie skaa daleko na północy, o kilka dni drogi stąd. Jeden z lordów na prowincji, niejaki Themos Tresting, został podobno zamordowany, a jego posiadłość spalono do gołej ziemi. Takie zamieszki źle wpływały na interesy, sprawiały, że arystokracja była czujniejsza, mniej naiwna. A to z kolei bardzo poważnie zmniejszało zyski Camona.

Szuka kogoś, żeby się wyładować, pomyślała Vin. Zawsze robi się nerwowy przed robotą.

Spojrzała na Camona, zlizując krew z wargi. Musiała okazać nieco swej pewności siebie, bo spojrzał na nią kątem oka i znowu sposępniał. Podniósł rękę, jakby chciał ją znowu uderzyć.

Użyła odrobiny Szczęścia.

Wykorzystała naprawdę odrobinkę: potrzebowała reszty do pracy. Skierowała je na Camona, uspokajając jego zdenerwowanie. Przywódca się zawahał – nieświadom dotknięcia Vin, czuł jednak jego skutki. Stał tak przez chwilę, po czym westchnął i odwrócił się ze spuszczoną głową.

Otarła usta, patrząc, jak odchodzi. Szef złodziei wydawał się bardzo przekonujący w swoim stroju szlachcica. Był to najbogatszy strój, jaki Vin widziała – biała koszula, na niej ciemnozielona kamizelka z grawerowanymi złotymi guzikami. Czarny surdut był długi, według najnowszej mody, a na głowie Camona spoczywał czarny kapelusz. Jego palce lśniły od pierścieni, miał nawet długą laskę pojedynkową. Doprawdy, Camon doskonale udawał szlachcica – kiedy przychodziło do odtwarzania jakiejś roli, niewielu złodziei mogło się z nim równać. Oczywiście, o ile potrafił zapanować nad swoją złością.

Samo pomieszczenie robiło znacznie skromniejsze wrażenie. Vin wstała, a tymczasem Camon łajał innych członków szajki. Wynajęli jeden z apartamentów na górnym piętrze lokalnego hotelu. Niezbyt luksusowy – ale o to właśnie chodziło. Camon miał odegrać rolę niejakiego „lorda Jedue”, szlachcica zaściankowego, który popadł w ciężkie problemy finansowe i przybył do Luthadelu, by starać się o ostatnie desperackie kontrakty.

Główny salon został przekształcony w coś w rodzaju pokoju przesłuchań, z wielkim biurkiem, za którym zasiadał Camon, i o ścianach udekorowanych tanimi obrazkami. Obok biurka stali dwaj mężczyźni, odziani w oficjalne liberie służby. Mieli odgrywać rolę służących Camona.

– Co to za hałasy? – zapytał mężczyzna, który właśnie wszedł do pokoju.

Był wysoki, ubrany w prostą szarą koszulę i parę spodni, z wąskim mieczem przy pasie. Theron był drugim przywódcą – akurat ta robota była przygotowana przez niego. To on wprowadził Camona jako partnera – potrzebował kogoś, kto odegrałby rolę lorda Jedue, a wszyscy wiedzieli, że Camon jest jednym z najlepszych.

Camon podniósł wzrok.

– Hm? Hałasy? Och, tylko drobny problem z dyscypliną. Nie przejmuj się tym, Theronie. – Camon podkreślił swe słowa niedbałym ruchem dłoni, nie bez kozery doskonale odgrywał role arystokratów. Był tak arogancki, że mógł śmiało pochodzić z jednego z Wielkich Domów.

Theron zmrużył oczy. Vin wiedziała, co prawdopodobnie myśli. Zastanawiał się, na ile ryzykowne będzie wbicie noża w tłuste plecy Camona, skoro tylko przestanie być potrzebny. Wreszcie wysoki mężczyzna odwrócił wzrok od Camona i spojrzał na Vin.

– A to kto?

– Członek mojej drużyny – odparł Camon.

– Myślałem, że nie potrzebujemy nikogo innego.

– A jej owszem – odparł. – Nie zwracaj na nią uwagi. Moja część zadania to nie twój interes.

Theron przyglądał się Vin, widocznie zauważając jej zakrwawioną wargę. Odwróciła wzrok, ale czuła jego spojrzenie, błądzące po całym jej ciele. Miała na sobie zwykłą białą koszulę i ubranie robocze. Nie wyglądała szczególnie atrakcyjnie – wymięta, z młodzieńczą twarzą, nikt by jej pewnie nie dał tych szesnastu lat. Mimo to są mężczyźni, którzy lubią takie kobiety.

Zastanawiała się, czy nie użyć na niego odrobiny Szczęścia, ale w końcu się odwrócił.

– Obligator zaraz tu będzie – rzekł. – Jesteście gotowi?

Camon wywrócił oczyma i usadowił się za biurkiem.

– Wszystko jest w idealnym porządku. Zostaw mnie, Theron! Wracaj do siebie i czekaj.

Theron zmarszczył brwi, ale okręcił się na pięcie i wyszedł, mamrocząc coś pod nosem.

Vin rozejrzała się po pokoju, przyglądając się kolejno wystrojowi, służbie i atmosferze. Wreszcie podeszła do biurka Camona. Przywódca siedział, przeglądając stos papierów – widocznie usiłował się zdecydować, które z nich pozostawić na blacie.

– Camonie – odezwała się Vin – służba wygląda za dobrze.

Camon zmarszczył brwi i spojrzał na nią.

– Co tam mamroczesz?

– Służący – powtórzyła Vin, wciąż mówiąc przyciszonym głosem. – Lord Jedue ma być zdesperowany. Ma bogate stroje, które zostały mu z dobrych czasów, ale nie mógłby sobie pozwolić na tak bogatą służbę. Wziąłby skaa.

Camon spojrzał na nią gniewnie, ale się zamyślił. Fizycznie między szlachtą i skaa była niewielka różnica. Służący, których wybrał Camon, byli jednak odziani jak pośledniejsi arystokraci – wolno im było nosić kolorowe kamizelki i stali przed nim nieco zbyt pewni siebie.

– Obligator musi myśleć, że jesteś bliski nędzy – rzekła Vin. – Możesz zamiast tego wypełnić pokój skaa.

– Co wiesz? – Camon spojrzał na nią koso.

– Wystarczy. – Natychmiast pożałowała tego słowa, bo zabrzmiało zbyt butnie.

Camon uniósł pokrytą klejnotami dłoń i Vin przygotowała się na kolejny policzek. Nie mogła sobie pozwolić na wykorzystanie jeszcze odrobiny swego Szczęścia. I tak niewiele jej go pozostało.

Ale Camon nie uderzył jej. Westchnął tylko i położył pulchną dłoń na jej ramieniu.

– Czemu ciągle musisz mnie prowokować, Vin? Wiesz, jakie długi pozostawił twój brat, kiedy uciekł. Zdajesz sobie sprawę, że ktoś mniej miłosierny ode mnie sprzedałby cię do burdelu dawno temu? Jak by ci się to podobało służyć szlachcicowi w łóżku, dopóki mu się nie znudzisz, zanim skaże cię na śmierć?

Vin spojrzała na swoje stopy.

Uścisk Camona zacieśnił się, jego palce wbiły się w jej skórę w miejscu, gdzie szyja przechodziła w ramię, i dziewczyna mimowolnie jęknęła z bólu. Uśmiechnął się, widząc jej reakcję.

– Doprawdy, nie wiem, po co cię trzymam, Vin – rzekł, jeszcze mocniej zaciskając chwyt. – Powinienem był pozbyć się ciebie wiele miesięcy temu, kiedy twój brat mnie zdradził. Chyba mam za miękkie serce.

Puścił ją wreszcie, po czym wskazał miejsce pod ścianą pokoju, obok wielkiej rośliny w doniczce. Posłuchała, ustawiając się tak, by dobrze widzieć cały pokój. Zaledwie Camon odwrócił wzrok, potarła ramię.

To tylko ból. Potrafię sobie poradzić z bólem.

Camon siedział przez chwilę. A potem, jak się tego spodziewała, skinął na służących.

– Wy dwaj! – rozkazał. – Jesteście za dostatnio ubrani. Idźcie przebrać się w coś, aby wyglądać bardziej na służących skaa, i sprowadźcie tu jeszcze z sześciu ludzi, kiedy będziecie wracać.

Wkrótce pomieszczenie wypełniło się zgodnie z sugestią Vin. Obligator przybył niedługo potem.

Vin obserwowała, jak prelan Laird dumnie wkracza do pokoju. Był ogolony na zero, jak wszyscy obligatorzy, i miał na sobie ciemnoszarą szatę. Tatuaże Zakonu wokół oczu identyfikowały go jako prelana, starszego urzędnika w Kantonie Zakonu. Za jego plecami tłoczył się rząd pośledniejszych obligatorów, o znacznie mniej skomplikowanych tatuażach wokół oczu.

Camon wstał na widok prelana, okazując szacunek – gest, który nawet najwyższy z arystokratów Wielkiego Domu uznawał za stosowny wobec obligatora rangi Lairda. Laird nie odpowiedział tym samym, lecz podszedł do biurka i zajął miejsce naprzeciw Camona. Jeden z członków szajki, odgrywający rolę służącego, podbiegł i podsunął obligatorowi tacę z chłodnym winem i owocami.

Laird wybrał sobie owoc, pozwalając, by służący stał z tacą obok niego niczym mebel.

– Lord Jedue – rzekł wreszcie. – Cieszę się, że mamy okazję się spotkać.

– Ja również, wasza miłość – odparł Camon.

– Możesz mi zatem wyjaśnić, dlaczego nie byłeś w stanie przybyć do budynku Kantonu, zamiast żądać, abym to ja zjawił się tutaj?

– To moje kolana, wasza miłość – odrzekł Camon. – Lekarze zalecają, bym podróżował możliwie jak najmniej.

A ty bałeś się, że wylądujesz w twierdzy Zakonu, pomyślała Vin.

– Rozumiem – odparł Laird. – Niefortunna przypadłość dla człowieka, który zajmuje się transportem.

– Nie muszę sam wyruszać w podróże, wasza miłość – odrzekł Camon, skłaniając głowę. – Tylko je organizuję.

Dobrze, pomyślała Vin. Camon, pamiętaj, masz pozostać służalczy. Musisz się wydawać zdesperowany.

Vin potrzebowała powodzenia tej akcji. Camon groził jej, bił ją, ale uważał za szczęśliwy amulet. Nie była pewna, czy zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego wszystkie jego plany łatwiej było zrealizować w jej obecności, ale chyba jednak potrafił skojarzyć fakty. Dzięki temu była cenna – a Reen zawsze mówił, że nieodzowni najdłużej pozostają przy życiu.

– Rozumiem – powtórzył Laird. – Cóż, obawiam się, że nasze spotkanie odbyło się zbyt późno. Kanton Finansów już przegłosował twoją ofertę.

– Tak szybko?! – zawołał ze szczerym zdumieniem Camon.

– Tak – odparł Laird, pociągając łyk wina, ale wciąż nie odprawiając sługi. – Zdecydowaliśmy, że nie przyjmiemy twojego kontraktu.

Camon siedział przez chwilę jak skamieniały.

– Przykro mi to słyszeć, wasza miłość.

Laird przyszedł spotkać się z tobą, pomyślała Vin. Więc wciąż istnieje pole do negocjacji.

– Istotnie – ciągnął Camon – to doprawdy niefortunne, ponieważ zamierzałem złożyć wam jeszcze lepszą ofertę.

Laird uniósł tatuowaną brew.

– Wątpię, czy to coś zmieni. W Radzie znajduje się frakcja, która uważa, że Kanton będzie lepiej obsłużony, jeśli wybierze bardziej stabilną firmę transportową do przewozu naszych ludzi.

– A to by był poważny błąd – odparł gładko Camon. – Bądźmy szczerzy, wasza miłość. Obaj wiemy, że ten kontrakt to ostatnia szansa Rodu Jedue. Teraz, kiedy straciliśmy kontrakt z Farwanem, nie możemy już sobie pozwolić na wysyłanie łodzi aż do Luthadelu. Bez patronatu Zakonu mój ród jest zrujnowany finansowo.

– Przyznam, że to nie ma wielkiego wpływu na moją decyzję, wasza lordowska mość – odparł obligator.

– Doprawdy? – odparował Camon. – Wasza miłość, proszę sobie zadać to pytanie: kto będzie wam lepiej służył? Czy ród, który ma tuziny kontraktów, pomiędzy które musi dzielić swoją uwagę, czy taki, który wasz kontrakt uważa za swą ostatnią nadzieję? Kanton Finansów nie znajdzie bardziej spolegliwego partnera, niż desperat. Niech to moje łodzie sprowadzają z północy waszych akolitów, niech moi żołnierze ich eskortują, a nie będziecie rozczarowani.

Dobrze, pomyślała Vin.

– Cóż... rozumiem – odparł obligator, nieco zaniepokojony.

– Chętnie przyznam wam przedłużony kontrakt, za stałą cenę ryczałtową pięćdziesięciu skrzyńców na głowę i podróż, wasza miłość. Twoi akolici mogą teraz podróżować do woli naszymi łodziami i zawsze będą mieli niezbędną eskortę.

Obligator uniósł brew.

– To połowa poprzedniej ceny.

– Przecież mówiłem, że jesteśmy zdesperowani – odparł Camon. – Mój ród chce utrzymać łodzie w ruchu. Pięćdziesiąt skrzyńców to dla nas żaden zysk, ale to nie ma znaczenia. Kiedy kontrakt z Zakonem przywróci nam stabilność, będziemy mogli znaleźć inne kontrakty, by napełnić swoje skarbce.

Laird się zamyślił. Oferta była istotnie bajeczna – w normalnych warunkach wydawałaby się wręcz podejrzana. Jednakże z zachowania Camona było widać, że jego ród jest na granicy zapaści finansowej. Drugi przywódca, Theron, pracował przez pięć lat, budując, oszukując i kombinując, aby dojść do tego momentu. Zakon byłby szalony, gdyby nie rozważył takiej oferty.

Laird też zdawał sobie z tego sprawę. Stalowy Zakon nie był silny wyłącznie biurokracją i władzą prawną Ostatniego Imperium – sam również stanowił coś w rodzaju arystokratycznego rodu. Im więcej miał bogactw, tym lepsze były jego własne kontrakty handlowe, tym lepsze punkty nacisku różne Kantony Zakonu miały między sobą – i w relacjach z arystokratycznymi rodami.

Było jednak widać, że Laird wciąż się waha, Vin widziała to w jego spojrzeniu, doskonale znała ten podejrzliwy wzrok. Nie da się złapać na ten kontrakt.

Teraz moja kolej, pomyślała.

Użyła Szczęścia na Lairdzie. Sięgnęła ku niemu bardzo ostrożnie – nie była pewna, co właściwie robi, albo dlaczego. Jednak dotyk ten był całkiem instynktowny, wyszkolony przez wiele lat subtelnych ćwiczeń. Miała zaledwie dziesięć lat, kiedy się zorientowała, że inni ludzie nie potrafią robić tego, co ona.

Delikatnie naparła na uczucia Lairda, stłumiła je. Stał się mniej podejrzliwy, mniej przestraszony. Posłuszny. Jego obawy rozpłynęły się, Vin ujrzała, jak w jego oczach pojawia się spokojne uczucie kontroli.

Wciąż jednak wydawał się nieco niepewny. Vin naparła mocniej. Prelan przechylił głowę z zamyśloną miną. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale znów natarła na niego, desperacko rzucając na szalę ostatnie uncje Szczęścia.

Laird zawahał się znowu.

– Doskonale – rzekł. – Przedstawię Radzie twoją nową ofertę. Może jednak uda nam się dojść do porozumienia.

Z mgły zrodzony

Подняться наверх