Читать книгу Czarny pryzmat - Brent Weeks - Страница 13

Rozdział 8

Оглавление

Kip gapił się na ciało Isy. Kiedy zobaczyła żołnierzy zabijających Rama, obejrzała się na niego. Szukała bezpiecznego miejsca, ochrony. Spojrzała na niego i wiedziała, że on nie zdoła jej ocalić.

Jakiś dźwięk i nagła pustka obok niego sprawiły, że Kip oderwał wzrok od Isy. Sanson biegł w stronę wioski. Sanson nie był bystry, ale zawsze był praktyczny. Nigdy w życiu nie zrobił niczego równie durnego. Kip jednak nie potrafił go winić. Nigdy nie widzieli też, jak ktoś umiera.

Niestety, nie było szansy, żeby żołnierze nie dostrzegli Sansona i teraz on też musiał umrzeć. Chyba że Kip coś zrobi.

Stał tu wystarczająco długo, nic nie robiąc, podczas gdy jego przyjaciele ginęli. Teraz coś zrobił. Pobiegł. W przeciwną stronę.

Kip nie cierpiał biegać. Kiedy biegł Ram, to jakby patrzeć na ogara, który goni łanię – same smukłe, twarde mięśnie i płynna siła. Kiedy biegła Isa, to jakby widzieć uciekającą łanię – sama gracja i zaskakująca prędkość. Kip biegł jak dojna krowa człapiąca do obory z pastwiska. Za to nikt się go nie spodziewał.

Dotarł do ciała Rama i rozpędził się na dobre, kiedy usłyszał pierwszy krzyk. Wpadł na skarpę nad rzeką, prawie nie zwalniając. Kiedy już udało mu się rozruszać swoją masę, sporo trzeba było, żeby go zatrzymać.

Uschnięte drzewo z pniem wznoszącym się na wysokość łydki, schowanym niemal całkiem w wysokiej trawie, to było właśnie takie „sporo”. Kip uderzył golenią w drzewo i poleciał do przodu. Przeszorował twarzą po ziemi i przekoziołkował z rozpędu. Z bólu miał przed oczami tylko czerń i czerwień. Przez sekundę myślał, że zwymiotuje, a potem dostał zawrotów głowy. Spojrzał w dół, spodziewając się zobaczyć kość wystającą mu z nogi. Nic takiego. Mięczak.

Łzy popłynęły mu po twarzy. Ręce znowu krwawiły, paznokcie miał zdarte. Słyszał krzyk mężczyzn na moście. Stracili go na chwilę z oczu, ale teraz zbliżali się jeźdźcy. Nie ubiegł więcej niż pięćdziesiąt kroków. Trawa sięgała mu ledwie do kolan. Jeźdźcy mogą go zobaczyć w każdej chwili, a wtedy umrze. Jak Isa.

Słaniając się, wstał mimo płonącej z bólu łydki i łez zamazujących mu widok. Nienawidził siebie. Płakał, bo się przewrócił. Bo był niezdarny. Bo był słaby.

Jeźdźcy wrzasnęli, kiedy tylko wstał. Kip widział już wcześniej konnych króla Garadula przejeżdżających przez miasto, ale nigdy w pełnym uzbrojeniu. Kiedy jechali przez Rekton, zbroje mieli zawsze schowane. Rekton nie był wystarczająco duży, żeby warto było się popisywać. Dwaj jeźdźcy galopujący w stronę Kipa należeli do podrzędnego oddziału kawalerii. Ledwie było ich stać na własne kuce, broń i zbroję; służyli tylko w porze suchej. Amatorzy, mający nadzieję wrócić do domu przed żniwami, z łupami wojennymi i stekiem kłamstw. Obaj mieli na sobie zbroje z paru płyt i kolczugi, lżejsze i tańsze od pełnej zbroi płytowej, jakie nosili lordowie i Lustrzana Gwardia króla Garadula. Były zrobione z sześciu wąskich pasm cienkich, nachodzących na siebie płyt z przodu i nitowanej, najzwyklejsze kolczugi tworzącej plecy i rękawy. Każdy nosił toep, okrągły hełm ze szpikulcem i sępimi piórami, a także czepiec kolczy, chroniący szyję i podwajający grubość zbroi na górnej części piersi. Nie mieli lanc, tylko vechevorale – sierpowato zakrzywione miecze o rękojeści długiej jak przy toporze i jednosiecznej półksiężycowatej klindze z ostrzem po wewnętrznej stronie łuku. Jeźdźcy przepychali się, żeby lepiej się ustawić, śmiali się i zakładali, który skosi dzieciaka.

Śmiech przeważył. Poddać się i zginąć to jedno, ale dać się zamordować jakimś rozchichotanym kretynom to coś całkiem innego. Jednak nie było już czasu. Jeźdźcy przeszli w pełen galop, tratując delikatną, promiennie zieloną trawę, żeby zaraz tak samo stratować Kipa. W końcu rozdzielili się, jeden przełożył vechevoral do lewej ręki, żeby mogli jednocześnie zaatakować chłopca.

Kip rzucił się i skoczył, postanowiwszy sobie, że zmaże pięścią chociaż jeden z tych durnych uśmieszków. Skok kiepsko mu wyszedł i w dodatku Kip za bardzo się z nim pośpieszył, jednak kiedy jego ciało wzniosło się na spotkanie broni, wypełniła go promienna zieleń. Poczuł zalewającą go energię. Kilkanaście źdźbeł trawy wykiełkowało z jego pięści, przebijając skórę, gdy wziął zamach. W miarę jak wylewało się z niego zielone światło, źdźbła pogrubiały na szerokość oszczepów na odyńca i stały się prawdziwymi ostrzami. Cisnął nimi w powietrze, a sam poleciał do tyłu, z powrotem na ziemię. Kilkanaście jaskrawo jadeitowych włóczni uderzyło tępymi końcami w ziemię wokół niego.

Jeźdźcy nie mieli dość czasu, żeby ściągnąć wodze, zanim wpadli na ścianę włóczni. Vechevorale wyleciały im z rąk, gdy konie wpadły na ostrza i oderwały się od ziemi uniesione przez wbite pod kątem włócznie. Siłą rozpędu połamały pierwszy rząd włóczni, ale zaraz odkryły, że dalej jest ich więcej. Jeźdźcy wylecieli z siodeł na czekające już zielone włócznie. Lżejszy nadział się i zatrzymał pięć stóp nad ziemią. Cięższy połamał drzewca i padł płasko na plecy obok Kipa.

Przez długą, idiotyczną chwilę Kip nie miał pojęcia, co się stało. Usłyszał krzyk z mostu:

– Krzesiciel! Zielony krzesiciel!

Spojrzał na ręce. Promienna zieleń powoli ściekała z jego zakrwawionych palców – i miała dokładnie taki sam odcień jak trawa i włócznie. Miał pocięte kostki dłoni, nadgarstki i opuszki, jakby coś wyrwało mu się spod skóry. Powietrze wypełnił zapach żywicy i cedru.

Trochę go zamroczyło. Ktoś klął cicho, zrozpaczonym głosem. Kip się odwrócił.

To żołnierz, który leżał na ziemi obok niego i się wykrwawiał. Kip nie miał pojęcia, że tamten jeszcze żyje. Przeszyły go cztery włócznie, ale teraz znikały, uginając się pod własnym ciężarem, migocząc, jakby na jakimś niepostrzegalnym poziomie gotowały się i rozpadały w nicość. Żołnierz zassał powietrze. To sprawiło, że dwie włócznie w jego piersi się przesunęły. Mężczyzna jęknął i zaklął. Włócznie powoli znikały, zostawiając tylko kredowy, zielony pył, mieszający się z krwią. Mimo kolczego kaptura, który przekrzywił się i zasłonił część twarzy mężczyzny, Kip widział blask jego ciemnych oczu, błyszczących od łez.

Przez kilka chwil Kip czuł, że coś go łączy z żołnierzem. Zieleń była jednością, wzrostem, dzikością i pełnią. Kiedy jednak spłynęła mu z palców, a wielkie włócznie pochyliły się jak więdnące kwiaty, znowu poczuł, że jest sam. Przerażony. Drobniejszy jeździec, który zawisł nad ziemią, upadł teraz z głuchym łoskotem i brzękiem kolczugi. Włócznie zamigotały, rozproszyły się i rozwiały jak ciężki pył.

Kip usłyszał płacz – to był większy jeździec, który nadal przeklinał. Wziął głębszy wdech i gwałtownie zakaszlał, pryskając krwią poprzez kolczugę na twarzy. Obrócił się na brzuch i więcej krwi wypłynęło spod pękniętego toepa.

Kip się odwrócił. Spojrzał w stronę mostu. Królewscy żołnierze zniknęli. Kip zgadywał tylko, że uznali, że jakiś wyszkolony krzesiciel zjawił się chłopcu na pomoc. Może poczekają do zmroku, żeby go ściągać, a może mieli własnego krzesiciela w obozie. Tak czy inaczej, Kip wolał uciec, i to szybko.

Odwrócił się na nogach jak z waty, z piekącymi palcami, i ogłupiały z rozpaczy i wyczerpania ruszył chwiejnym krokiem do gaju pomarańczowego.

Czarny pryzmat

Подняться наверх