Читать книгу Czarny pryzmat - Brent Weeks - Страница 14
Rozdział 9
ОглавлениеGavin Guile śmignął obok klas i koszar, spadając. Wiedział, że wiele osób podbiegnie do okna, żeby zobaczyć, co będzie potem. A zważywszy, że był to pierwszy dzień nauki krzesania dla szaraków, Gavin miał szansę stać się idealną ilustracją jednej z podstawowych lekcji, jakich uczył każdy preceptor.
Preceptor zapalał świecę i kazał uczniom opisać, co się dzieje. To zawsze dawało preceptorom okazję, żeby się poznęcać nad zdumionymi dziećmi, które nieodmiennie mówiły „Pali się”. „Ale co macie na myśli, mówiąc pali się?”. „No, że się pali...”. Wszystko zmierzało do stwierdzenia, że każdy ogień zaczyna się od czegoś namacalnego, a kończy się, gdy nie pozostaje prawie nic namacalnego. Kiedy pali się świeca, gdzie podziewa się łój? Zamienia się w moc, którą odbieramy jako światło i ciepło, a zostawia po sobie pewien osad – ile, to zależy od tego, jak dobrze spala się świeca.
Magia była czymś odwrotnym. Zaczynała się od mocy – światła lub ciepła – a jej wyraz zawsze przybierał materialną formę. Tworzysz luksyn. Możesz go dotknąć, chwycić – albo dać się pochwycić jemu.
W połowie drogi w dół Gavin wykrzesał niebieski czepiec i uprząż z zimnego błękitu nieba z odrobiną zieleni dla większej elastyczności. Czepiec rozwinął się gwałtownie i spowolnił upadek. Kiedy Gavin znajdował się kilka kroków nad ziemią, wypuścił w dół gwałtowny podmuch podczerwieni, który spowolnił go tak, że wylądował na ulicy lekko jak piórko. Czepiec rozpadł się w niebieski pył, zielony żwirek i zapach żywicy, kredy i cedru. Gavin ruszył zamaszystym krokiem do portu.
Znalazł ją w ciągu kwadransa – sama dopiero co zjawiła się w porcie, z torbą przewieszoną przez ramię. Zdjęła mundur Czarnogwardzisty, ale nadal miała na sobie spodnie. Karris wkładała sukienkę tylko raz w roku, na Bal Światłowładców, kiedy tego wymagano. Udało jej się też jakimś cudem ufarbować włosy niemal na czarno, nie będzie więc za bardzo wyróżniać się w Tyrei.
Oczywiście, nie sposób się nie wyróżniać, kiedy ma się takie oczy – jak szmaragdowe niebo usiane rubinowymi gwiazdami. Karris była zielono-czerwoną dichromatką, bez mała polichromatką. Tego „bez mała” nienawidziła przez całe życie. Jej czerwony łuk sięgał tak daleko w podczerwień, że potrafiła krzesać ogień, ale nie potrafiła krzesać trwałego podczerwonego luksynu. Oblała egzamin. Dwa razy. Nie miało znaczenia, że potrafiła wykrzesać więcej podczerwieni niż większość podczerwonych krzesicieli ani że była najszybszym krzesicielem, jakiego Gavin kiedykolwiek widział. Nie była polichromatką.
Z drugiej strony, polichromaci byli zbyt cenni, żeby przyjmować ich do Czarnej Gwardii.
– Karris! – zawołał, biegnąc, żeby ją dogonić.
Zatrzymała się i poczekała na niego nieco zdziwiona.
– Lordzie Pryzmacie – powitała go, jak zawsze poprawna w miejscach publicznych.
Bez wątpienia nie przeczytała jeszcze listu.
Zrównał się z nią.
– Zatem – zaczął. – Tyrea.
– Sama paszcza Siedmiu Satrapii.
Pięć lat, pięć wielkich celów, Gavinie. Wyznaczył sobie cele, kiedy tylko został Pryzmatem, żeby skupić na czymś innym myśli. Siedem celów na każde siedem lat. A pierwszy brzmiał – nieodmiennie od lat – powiedzieć Karris całą prawdę. Prawdę, która mogła wszystko zniszczyć. Co zrobiłem? Dlaczego? I czemu zerwałem nasze zaręczyny piętnaście lat temu.
I za to możesz gnić w niebieskim piekle wieczność, bracie.
– Ważna misja – powiedział.
Wzruszyła ramionami.
– Jak to jest, że ważne misje nigdy nie prowadzą mnie do Ruthgaru albo Krwawej Puszczy?
Zaśmiał się. Ruthgar to najbardziej cywilizowany i najzamożniejszy kraj w Siedmiu Satrapiach i oczywiście jako zielona krzesicielka Karris doskonale czułaby się na Zielonych Równinach. Z kolei sama wywodziła się z Krwawej Puszczy, a nie miała okazji wędrować wśród tamtejszych drzew od lat młodzieńczych.
– Więc może skrócimy tę podróż? Mogę cię tam zabrać łodzią.
– Do Tyrei?! To po drugiej stronie morza!
– To po drodze do koloraka, z którym mam coś do załatwienia.
Poza tym mogę już nie mieć zbyt wielu okazji, żeby znaleźć się blisko ciebie.
Skrzywiła się.
– Mam wrażenie, że ostatnio pojawiło się sporo koloraków.
– Zawsze ma się takie wrażenie. Pamiętasz zeszłe lato, kiedy pojawiło się sześciu w sześć dni, a potem nic przez trzy miesiące?
– Chyba tak. Jakiego rodzaju? – spytała.
Jak większość krzesicieli, szczególnie oburzały ją koloraki jej własnego koloru.
– Niebieski.
– Ach. Więc domyślam się, że zaraz ruszasz. – Karris wiedziała, że Gavin serdecznie nienawidzi niebieskich koloraków. – Czekaj, polujesz na niebieskiego koloraka... w Tyrei? – zdziwiła się, odwracając się i patrząc na niego swoimi niesamowitymi zielonymi oczami z czerwonymi plamkami.
– A dokładnie w okolicy Ru.
Odchrząknął.
Roześmiała się. Miała trzydzieści dwa lata i zmarszczki ledwie rysowały się na jej twarzy – niestety, większość z powodu trosk, nie od uśmiechów – ale nadal miała te same dołeczki. To było niesprawiedliwe. Po wielu latach znajomości uroda kobiety nie powinna już przeszywać mężczyzny na wskroś tak, że nie mógł złapać powietrza. Zwłaszcza kiedy nigdy nie mógł tej kobiety mieć.
– Tyrea leży tysiące mil od Ru!
– Najwyżej kilkaset. I jeśli przestaniesz marnować światło dzienne na spory ze mną, to może zdołam nas przetransportować na miejsce przed zmrokiem.
– Gavin, to niemożliwe. Nawet dla ciebie. A gdyby nawet to było możliwe, nie mogłabym cię prosić...
– Nie prosiłaś. Sam się zgłosiłem. A teraz powiedz mi, naprawdę wolisz spędzić dwa tygodnie na korwecie? Niebo jest czyste, ale wiesz, jak niespodziewanie nadciągają sztormy. Słyszałem, że ostatnio, kiedy żeglowałaś, zrobiłaś się tak zielona, że mogłaś krzesać z własnej skóry.
– Gavinie...
– Ważna misja, co?
– Biel cię za to zabije. Wiesz, ma już wrzód, który nazwała twoim imieniem. Naprawdę.
– Jestem Pryzmatem. Muszą płynąć z tego jakieś korzyści. I lubię wiosłować.
– Jesteś niemożliwy – poddała się.
– Wszyscy mamy jakieś talenty.