Читать книгу Czarny pryzmat - Brent Weeks - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеKip czołgał się w ciemnościach w stronę pola bitwy. Mgła przygniatała, zamazywała dźwięki, rozpraszała światło gwiazd. Chociaż dorośli stronili od tego miejsca, a dzieciom zabroniono tu przychodzić, bawił się tu setki razy. Za dnia. Tej nocy przyświecał mu bardziej ponury cel.
Kiedy dotarł na wierzchołek wzgórza, wstał i podciągnął spodnie. Rzeka w tyle szumiała – a może to wojownicy szemrali w jej toni, martwi od szesnastu lat. Wyprostował się, ignorując własną wyobraźnię. Mgła sprawiała, że czuł się zawieszony, wyjęty poza bieg czasu. Jednakże, nawet jeśli nic na to nie wskazywało, słońce już nadchodziło. A zanim wstanie, Kip chciał już być na drugim krańcu pola bitwy – jeszcze nigdy nie zapędził się w swoich poszukiwaniach tak daleko.
Nawet Ramir nie przyszedłby tutaj nocą. Wszyscy wiedzieli, że Strzaskana Skała jest nawiedzona. Ram jednak nie musiał nakarmić rodziny. Jego matka nie przepuszczała na mgiełkę wszystkich zarobków.
Zaciskając rękę na małym nożyku za paskiem, Kip ruszył. Nie tylko niespokojni umarli mogli go wciągnąć w wieczną noc. Widziano tu buszujące nocą stado ogromnych pekari o okrutnych kłach i ostrych racicach. Byłaby porządna kolacja, gdyby mieć muszkiet z zamkiem lontowym, stalowe nerwy i bystre oko, ale odkąd w Wojnie Pryzmatów zginęli wszyscy mężczyźni z miasteczka, niewielu zaryzykowałoby życie dla kawałka bekonu. Z dawnego Rektonu został tylko cień. Alkadesa wolała, żeby nikt z mieszczan nie ryzykował życia. Poza tym, Kip nie miał muszkietu.
Poza tym, pekari nie były jedynymi stworzeniami włóczącymi się tu po nocy. Puma albo złoty niedźwiedź też pewnie nie wzgardziłyby tłuściutkim Kipem.
Niskie wycie rozdarło mgłę i ciemność, sięgając kilkaset kroków w głąb bitewnego pola. Kip zamarł. Och, zatem wilki też tu były. Jak mógł zapomnieć o wilkach?
Na zew odpowiedział drugi wilk, a potem kolejne. Upiorny dźwięk, prawdziwy głos dziczy. Człowiek nic na to nie mógł poradzić, że słysząc go, zamierał. To był ten rodzaj piękna, przez które robi się w gacie.
Oblizując usta Kip znowu ruszył. Miał niejasne wrażenie, że ktoś go śledzi. Podkrada się. Zerknął przez ramię. Niczego nie zobaczył. No jasne. Matka zawsze powtarzała, że Kip ma zbyt bujną wyobraźnię. Po prostu idź, Kip. Masz dokąd dojść. Zwierzęta bardziej boją się ciebie i tak dalej. Poza tym, wiadomo, że zawsze wydaje się, że wycie rozlega się o wiele bliżej, niż to jest w rzeczywistości, stara sztuczka. Wilki pewnie zwoływały się wiele mil stąd.
Przed Wojną Pryzmatów rozciągały się tutaj wspaniałe ziemie uprawne. Tuż nad Umbrą, ziemia dobra pod figi, winogrona, gruszki, jeżyny i szparagi – rosło na niej dosłownie wszystko. A chociaż minęło szesnaście lat od rozstrzygającej bitwy – nastąpiła rok przed urodzeniem Kipa – to równina wciąż była rozdarta i pokaleczona. Spalone belki ze starych domostw i stodół nadal wystawały z ziemi. Ostały się głębokie bruzdy i kratery po pociskach armatnich. Wypełnione teraz kłębiącą się mgłą przypominały jeziora, tunele, pułapki. Bezdenne. Niezgłębione.
Większość magii, którą posłużono się w bitwie, prędzej czy później rozpadła się pod wpływem wielu lat nasłonecznienia, ale tu i ówdzie nadal lśniły połamane włócznie z zielonego luksynu. Twarde żółte odłamki potrafiły przebić nawet najsolidniejszą skórę buta.
Rabusie już dawno temu zebrali wszystko co wartościowe – broń, zbroje i luksyn – ale z każdym rokiem, w miarę upływu pór roku i po kolejnych deszczach coraz więcej tajemnic wychodziło na światło dzienne. To, co Kip miał nadzieję znaleźć, było najlepiej widoczne właśnie w pierwszych promieniach świtu.
Wilki przestały wyć. Nie było nic gorszego od tego mrożącego krew w żyłach dźwięku, ale dzięki niemu Kip przynajmniej wiedział, gdzie wilki się czają. A teraz... Kip przełknął gulę narastającą w gardle.
Kiedy wszedł w dolinę cienia między dwoma wysokimi sztucznymi wzgórzami – pozostałościami po dwóch ogromnych stosach pogrzebowych, na których spalono dziesiątki tysięcy – dostrzegł coś we mgle. Serce podeszło mu do gardła. Zarys kolczego kaptura. Błysk oczu rozglądających się w ciemności.
I zaraz potem wszystko zniknęło w kłębiących się oparach.
Duch. Dobry Orholamie. Jakiś duch czuwał przy swoim grobie.
Kip, to może mieć swoje dobre strony. Może wilki boją się duchów?
Zdał sobie sprawę, że zatrzymał się i wpatruje się w ciemność. Ruchy, tłumoku.
Ruszył, trzymając się nisko. Może i był duży, ale szczycił się tym, że lekko stąpał. Oderwał wzrok od wzgórza – nadal nie było widać ducha, człowieka, czy co to było. Znowu miał wrażenie, że ktoś go śledzi. Zerknął za siebie. Nic.
Stukot – jakby ktoś upuścił kamyk. I ruch dostrzeżony kątem oka. Kip zerknął w górę wzgórza. Zgrzyt, iskra, uderzenie krzemienia o stal.
Mgła rozświetliła się na krótką chwilę i Kip dostrzegł kilka szczegółów. To nie duch, ale żołnierz, który krzesał iskrę, próbując zapalić lont. Lont się zajął, zalewając twarz żołnierza czerwoną poświatą i zapalając mu światełka w oczach. Mężczyzna przymocował lont do kurka zamka lontowego i obrócił się, rozglądając się w ciemnościach.
Przed chwilą patrzył na płomyk na loncie – który teraz jarzył się jak węgielek – i pewnie nic nie widział w mroku, bo omiótł wzrokiem Kipa, niczego nie dostrzegając.
Obrócił się znowu, gwałtownie, ogarnięty paranoją.
– Jak u diabła mam cokolwiek zobaczyć? Zasrane wilki.
Bardzo, bardzo ostrożnie Kip zaczął się przesuwać. Musiał zanurzyć się głębiej w mgłę i ciemność, zanim oczy żołnierza przywykną do ciemności, jeśli jednak narobi hałasu, mężczyzna może strzelić na oślep. Kip szedł cichutko na palcach, mimo obolałych pleców, przekonany, że w każdej chwili może przeszyć go ołowiana kulka.
A jednak mu się udało. Sto kroków, więcej. I nikt nie wrzasnął. Nie rozległ się strzał wśród nocy. Dalej. Kolejne dwieście kroków i Kip zobaczył światło po lewej. Ognisko. Płonęło tak słabo, że wyglądało teraz jak garstka węgielków. Kip starał się nie patrzeć wprost na nie, żeby nie przyzwyczajać oczu do światła. W pobliżu nie było namiotu ani posłań, tylko ogień.
Kip wypróbował sztuczkę mistrza Danavisa ułatwiającą widzenie w ciemności. Przestał wytężać wzrok i spróbował patrzeć bardziej kątem oka. To pewnie tylko nierówność gruntu. Podszedł bliżej.
Dwóch mężczyzn leżało na zimnej ziemi. Jeden był żołnierzem. Kip wiele razy widział matkę nieprzytomną. Natychmiast się zorientował, że ten człowiek nie stracił przytomności. Leżał w nienaturalnej pozie, nigdzie nie było koców, usta miał rozdziawione i gapił się nieruchomo w noc. Obok martwego żołnierza Kip zauważył drugiego mężczyznę – zakutego w łańcuchy, ale żywego. Leżał na boku, z rękami skutymi z tyłu, z czarnym workiem na głowie, ciasno zaciśniętym na szyi.
Więzień żył i dygotał. Nie, płakał. Kip się rozejrzał. Nikogo nie było widać.
– Niech cię diabli, dlaczego tego nie skończysz? – spytał więzień.
Kip zamarł. Myślał, że podkradł się cicho.
– Tchórz – powiedział więzień. – Pewnie tylko wypełniasz rozkazy, co? Orholam cię ukarze za to, co zamierzasz uczynić z tym małym miasteczkiem.
Kip nie miał pojęcia, o czym mężczyzna mówi.
I najwyraźniej jego milczenie było bardzo wymowne.
– Nie jesteś jednym z nich. – W głosie więźnia pojawiła się nutka nadziei. – Pomóż mi, proszę!
Kip zrobił krok do przodu. Ten człowiek cierpiał. Zaraz jednak się zatrzymał. Spojrzał na martwego żołnierza. Przód jego koszuli przesiąkł krwią. Czy to więzień go zabił? Jak?
– Proszę, zostaw mnie w łańcuchach, jeśli musisz, ale błagam, nie chcę umierać w ciemnościach.
Kip nie podszedł, chociaż czuł, że postępuje okrutnie.
– To ty go zabiłeś?
– Mają mnie stracić o świcie. Uciekłem. Ścigał mnie i zanim umarł, założył mi worek na głowę. Jeśli świt już się zbliża, to zaraz zjawi się jego zastępca.
Kipowi ta historyjka nadal nie składała się w całość. Nikt w Rektonie nie ufał przemaszerowującym przez te ziemie żołnierzom, a alkadesa powiedziała młodym ludziom z miasteczka, żeby przez jakiś czas omijali szerokim łukiem wszystkich zbrojnych. Podobno nowy satrapa Garadul ogłosił swoją niezależność od Chromerii. Teraz był królem Garadulem, jak oznajmił, ale oczekiwał, że miasteczko dostarczy mu tylu samo co zwykle młodych poborowych. Alkadesa powiedziała jego przedstawicielowi, że skoro już nie jest satrapą, nie ma prawa zabierać młodzieży do swojego wojska. Król czy satrapa, Garadul z pewnością nie ucieszył się z tej odpowiedzi, ale Rekton był za mały, żeby zawracać sobie nim głowę. Mimo to, rozsądek kazał unikać jego żołnierzy, dopóki sprawa nie ucichnie.
Z drugiej strony fakt, że w tej chwili Rekton nie dogadywał się najlepiej z satrapą, nie oznaczał, że więzień od razu stawał się przyjacielem Kipa.
– Więc jesteś przestępcą?
– Na sześć cieni do Dnia Słońca. – Mężczyzna westchnął. Nadzieja znikała z jego głosu. – Posłuchaj, chłopcze... Jesteś dzieckiem, prawda? Mówisz jak dzieciak. Dzisiaj umrę. Nie mogę uciec. Prawdę mówiąc, nie chcę. Już dość się nauciekałem. Tym razem będę walczył.
– Nie rozumiem.
– Zrozumiesz. Zdejmij mi kaptur.
Chociaż Kipa dręczyły jakaś niejasne wątpliwości, rozwiązał supeł na szyi mężczyzny i ściągnął mu kaptur.
W pierwszej chwili nie miał pojęcia, o czym więzień mówił. Mężczyzna usiadł z rękami nadal spętanymi z tyłu. Miał może ze trzydzieści lat, był Tyrejczykiem jak Kip, ale miał jaśniejszą cerę, włosy raczej kędzierzawe niż skręcone, a członki szczupłe i muskularne. I wtedy Kip zobaczył jego oczy.
Mężczyźni i kobiety potrafiący okiełznać światło i stworzyć luksyn – krzesiciele – zawsze mieli niezwykłe oczy. Odrobina osadu z koloru, który krzesali, odkładała się w ich oczach. W miarę upływu czasu zabarwiała całą tęczówkę na czerwono, niebiesko, czy jaki był kolor danej osoby. Więzień był zielonym krzesicielem. Zieleń jednak, zamiast układać się w postaci halo wewnątrz tęczówki, roztrzaskała się jak misa, która spadła na ziemię. Drobne zielone odłamki błyszczały nawet w białkach oczu. Kip zdusił okrzyk i odsunął się, wzdragając.
– Błagam! – powiedział mężczyzna. – Błagam, szaleństwo mnie nie dopadło. Nie skrzywdzę cię.
– Jesteś kolorakiem.
– Więc teraz wiesz, dlaczego uciekłem z Chromerii.
Ponieważ w Chromerii zabijano koloraki, jak farmer zabija ukochanego psa, który złapie wściekliznę.
Niewiele brakowało, żeby Kip uciekł, ale więzień nie wykonał żadnego zagrażającego mu ruchu. Poza tym, nadal było ciemno. Nawet koloraki potrzebowały światła do krzesania. Mgła jednak wydawała się jaśniejsza, a szarość zaczynała muskać horyzont. To szaleństwo rozmawiać z wariatem, ale może nie aż tak wielkie. A przynajmniej do świtu.
Kolorak przyglądał się dziwnie Kipowi.
– Niebieskie oczy.
Roześmiał się.
Kip się skrzywił. Nienawidził swoich niebieskich oczu. Co innego, kiedy jest się cudzoziemcem, jak mistrz Danavis, który też miał niebieskie oczy. U niego prezentowały się dobrze. Za to Kip wyglądał jak dziwadło.
– Jak się nazywasz? – spytał kolorak.
Kip przełknął ślinę, myśląc, że pewnie powinien uciec.
– Och, na miłość Orholama, myślisz, że rzucę na ciebie urok, korzystając z twojego imienia? Co za ignorancja panuje w tym zaścianku? Nie tak działa chromaturgia...
– Kip.
Kolorak wyszczerzył zęby.
– Kip. No dobrze, Kip, zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego ugrzęzłeś w tej dziurze? Miałeś uczucie, że jesteś kimś specjalnym?
Kip nie odpowiedział. Dwa razy „tak”.
– A wiesz, dlaczego czujesz, że jest ci pisane coś wspanialszego?
– Dlaczego? – spytał Kip głosem cichym i pełnym nadziei.
– Bo jesteś aroganckim małym wypierdkiem. – Kolorak parsknął śmiechem.
Kip nie powinien dać się tak podejść. Matka mówiła mu gorsze rzeczy. A jednak potrzebował chwili, żeby przełknąć obrazę. Drobna porażka.
– Spal się w piekle, tchórzu – odparł. – Nawet nie potrafisz uciekać. Dałeś się złapać żołnierzom w podkutych butach.
Kolorak roześmiał się jeszcze głośniej.
– Och, oni mnie wcale nie złapali. Oni mnie zwerbowali.
Kto by zwerbował szaleńca?
– Nie wiedzieli, że jesteś...
– Pewnie, że wiedzieli.
Kip poczuł nieprzyjemny ciężar w żołądku, gdy ogarnął go strach.
– Powiedziałeś coś o moim mieście. Wcześniej. Co oni planują?
– Wiesz, Orholam ma poczucie humoru. Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Jesteś sierotą?
– Nie, mam matkę. – Kip natychmiast pożałował, że powiedział więźniowi nawet tyle.
– Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że istnieje proroctwo na twój temat?
– To nie było zabawne i za pierwszym razem – żachnął się Kip. – Co się stanie z moim miastem?
Zbliżał się świt i Kip nie zamierzał tu zostawać. Nie dość, że zjawi się wtedy zmiennik żołnierza, to w dodatku Kip nie miał pojęcia, co kolorak zrobi, kiedy już będzie miał światło.
– Wiesz, nie bez powodu jestem tutaj. Nie tutaj-tutaj. Nie w sensie „dlaczego w ogóle istnieję?”. I nie w Tyrei. Tylko w łańcuchach.
– Co?
– W szaleństwie jest moc. Oczywiście... – Urwał i zaśmiał się do własnych myśli. Otrząsnął się. – Posłuchaj, ten żołnierz ma klucz w kieszeni na piersi. Nie mogłem go wyjąć, nie z... – Potrząsnął rękami skutymi z tyłu.
– A dlaczego miałbym ci pomóc?
– Dla kilku prostych odpowiedzi przed świtem.
Szalony i sprytny. Po prostu cudownie.
– Najpierw chcę usłyszeć jedną.
– Strzelaj.
– Jakie mają plany w związku z Rektonem?
– Ogień.
– Co? – spytał Kip.
– Przepraszam, chciałeś jedną odpowiedź.
– To nie odpowiedź!
– Zamierzają zrównać z ziemią twoją wioskę. Uczynić z niej przykład, żeby nikt więcej nie przeciwstawił się królowi Garadulowi. Oczywiście, inne wioski też postawiły się królowi. Jego bunt przeciwko Chromerii nie wszystkim przypadł do gustu. Na każde miasto marzące o zemście na Pryzmacie przypada jedno takie, które nie chce mieć nic wspólnego z wojną. Twoją wioskę wybrano z rozmysłem. A mnie ruszyło sumienie i sprzeciwiłem się. Padło kilka słów. Uderzyłem zwierzchnika. Nie do końca z własnej winy. Przecież wiedzą, że my, zieloni, nie przestrzegamy zasad i nie szanujemy hierarchii. Zwłaszcza kiedy pęknie nam halo. – Kolorak wzruszył ramionami. – Masz, prostą odpowiedź. Myślę, że zasłużyłem na klucz, co?
To było zbyt wiele informacji, żeby przetrawić je od razu – pęknięte halo? – ale odpowiedź rzeczywiście okazała się prosta. Kip podszedł do martwego mężczyzny. Skóra trupa była blada w narastającym świetle. Weź się w garść, Kip. Zapytaj o to, o co trzeba.
Widział, że świt już nadchodzi. Upiorne kształty wynurzały się z nocy. Wielkie bliźniacze kopce Strzaskanej Skały rysowały się jako fragment pozbawionego gwiazd nieba.
O co powinienem zapytać?
Wahał się, nie chcąc dotknąć martwego człowieka. Przykląkł.
– Dlaczego moje miasto?
Grzebał w kieszeni trupa, starając się nie dotknąć jego skóry. Znalazł dwa klucze.
– Chcą odzyskać coś, co należy do króla. Nie wiem co. Tylko tyle podsłuchałem.
– A co takiego ma Rekton, czego mógłby chcieć król?
– Nie Rekton. Ty.
Kip potrzebował chwili. Dotknął piersi.
– Ja? Ja osobiście? Ja niczego nie mam!
Kolorak wyszczerzył zęby w uśmiechu szaleńca, ale Kip uznał, że tylko udaje.
– Więc to tragiczny błąd. Ich błąd, a twoja tragedia.
– Co? Myślisz, że kłamię?! – spytał Kip. – Myślisz, że kręciłbym się po nocy, szukając luksynu, gdybym miał wybór?
– Naprawdę nic mnie to nie obchodzi. Dasz mi tu ten klucz czy mam bardzo grzecznie poprosić?
Podanie mu kluczy to błąd. Kip to wiedział. Kolorak był niezrównoważony psychicznie. Był niebezpieczny. Sam się do tego przyznał. Dotrzymał jednak słowa. Czy Kip mógł złamać swoje?
Otworzył kajdany, a potem kłódkę na łańcuchach. Odsunął się ostrożnie jak od dzikiego zwierzęcia. Kolorak udał, że tego nie zauważył, roztarł tylko ręce i się przeciągnął. Podszedł do strażnika i przetrząsnął mu kieszenie. Wyjął zielone okulary z pękniętym jednym szkłem.
– Mógłbyś pójść ze mną – powiedział Kip. – Jeśli powiedziałeś prawdę...
– Jak myślisz, jak blisko podszedłbym do twojego miasteczka, zanim ktoś wybiegłby z muszkietem? Poza tym, kiedy wzejdzie słońce... jestem gotów to zakończyć. – Kolorak odetchnął głęboko, patrząc na horyzont. – Powiedz mi, Kip, jeżeli przez całe życie robiło się złe rzeczy, ale umrze się, robiąc coś dobrego, to myślisz, że zadośćuczyni się całemu złu?
– Nie – odparł szczerze Kip, zanim zdążył się ugryźć w język.
– Ja też tak myślę.
– Ale to lepsze niż nic. Orholam jest miłosierny.
– Ciekawe, czy też tak powiesz po tym, co zrobią z twoim miasteczkiem.
Kip chciał zadać jeszcze kilka pytań, ale wszystko działo się tak szybko, że nie potrafił poskładać tego w całość.
W świetle jutrzenki zobaczył, co kryło się we mgle i ciemności. Setki namiotów rozstawionych z wojskową precyzją. Żołnierze. Mnóstwo żołnierzy. Kiedy Kip tak stał, niecałe dwieście kroków od najbliższego namiotu, równina zaczęła migotać. Iskierki zapłonęły, gdy potłuczony luksyn rozbłysnął jak gwiazdy rozrzucone na ziemi, odpowiadające siostrom na niebie.
Po to właśnie tu przyszedł. Zwykle, kiedy krzesiciel wypuszczał luksyn, ten po prostu rozpadał się niezależnie od tego, jakiego był koloru. Jednakże podczas bitwy panował chaos i brało w niej udział wielu krzesicieli, a część zapieczętowanej magii została zasypana i ukryta przed słońcem, które by ją zniszczyło. Niedawny deszcz odsłonił nowe pokłady.
Kip przeniósł wzrok z mrugającego luksynu na czterech żołnierzy i mężczyznę w jaskrawoczerwonej pelerynie i czerwonych okularach, którzy wyszli z obozu i zmierzali w ich kierunku.
– A tak przy okazji, nazywam się Gaspar. Gaspar Elos. – Kolorak nie patrzył na Kipa.
– Co?
– Nie jestem jakimś tam krzesicielem. Mój ojciec mnie kochał. Miałem plany. Dziewczynę. Życie.
– Nie ro...
– Zrozumiesz.
Kolorak założył zielone okulary. Pasowały idealnie, przylegały ściśle do twarzy, a soczewki zachodziły na skronie tak, że jakkolwiek spojrzał, zawsze patrzył przez zielony filtr.
– A teraz zmiataj stąd – dodał.
Kiedy słońce musnęło horyzont, Gaspar westchnął. Zupełnie jakby Kip przestał istnieć. Kolorak przypominał chłopcu matkę przy pierwszych wdechach mgiełki. Między skrzącymi się iskierkami ciemniejszej zieleni w białkach oczu Gaspara wirowały kropelki jak zielona krew, która uderza w wodę, najpierw się rozpraszając, a potem barwiąc wszystko. Szmaragdowa zieleń luksynu rozdymała się w jego oczach, gęstniała, aż stała się lita i wtedy się rozprzestrzeniła. Poprzez policzki aż po linię włosów, a potem w dół do szyi, kontrastując mocno z resztą ciała, kiedy wreszcie wypełnił paznokcie rąk, które wyglądały zupełnie jakby pomalowano je krzykliwym jadeitem.
Gaspar zaczął się śmiać. To był niski, irracjonalny rechot. Bezlitosny. Szalony. Tym razem nie udawał.
Kip rzucił się do ucieczki.
Dobiegł na kopiec pogrzebowy, gdzie wcześniej widział wartownika, pilnując, żeby trzymać się z dala od wojska. Musiał dotrzeć do mistrza Danavisa. On będzie wiedział, co robić.
Teraz na wzgórzu nie było wartownika. Kip odwrócił się w chwili odpowiedniej, by zobaczyć przemianę Gaspara. Zielony luksyn rozlał się z jego rąk na ciało, pokrywając każdy skrawek czymś, co przypominało skorupę, olbrzymią zbroję. Kip nie widział żołnierzy ani czerwonego krzesiciela zbliżających się do Gaspara, ale dostrzegł ognisty pocisk wielkości głowy mknący w kierunku koloraka. Pocisk trafił go w pierś i wybuchł, spowijając wszystko w płomieniach.
Gaspar przebił się przez ogień, a płonący czerwony luksyn przywarł do jego zielonej zbroi. Wyglądał wspaniale, przerażająco i potężnie. Pobiegł żołnierzom na spotkanie z wyzywającym okrzykiem i zniknął Kipowi z oczu.
Kip uciekł, a cynobrowe słońce podpaliło mgłę.