Читать книгу Czarny pryzmat - Brent Weeks - Страница 8
Rozdział 3
ОглавлениеTrzy uderzenia. Trzy syknięcia. Trzy bramy oddzielające go od wolności. Zsyp splunął rozerwanym bochenkiem chleba prosto w twarz więźnia. Mężczyzna złapał go, prawie nie patrząc. Wiedział, że chleb jest niebieski – niebieski jak nieruchomy błękit głębokiego jeziora wczesnym rankiem, kiedy noc nadal zagarnia dla siebie niebo, a bryza nie śmie musnąć tafli wody. Wykrzesanie takiego błękitu nieskażonego żadnym innym kolorem było trudne. Gorzej, krzesanie go sprawiało, że więzień czuł się znużony, beznamiętny, spokojny, w harmonii nawet z tym miejscem. A dziś potrzebował żaru nienawiści. Dzisiaj ucieknie.
Po tylu latach tutaj czasem nawet nie dostrzegał koloru, jakby się obudził w świecie namalowanym w odcieniach szarości. Pierwszy rok był najgorszy. Jego oczy tak przyzwyczajone do niuansów, tak znakomite w analizie każdego spektrum, zaczęły go zwodzić. Kolory mu się przywidywały. Próbował krzesać z tych kolorów narzędzia, które pozwoliłby mu uciec z więzienia. Jednakże wyobraźnia nie wystarczała do magii, potrzebne było światło. Prawdziwe światło. Był Pryzmatem, zatem każdy kolor byłby dobry, począwszy od tych powyżej fioletu, a skończywszy na tych poniżej czerwieni. Gromadził nawet ciepło własnego ciała, nasączał tą podczerwienią oczy i ciskał nią w nużące, niebieskie ściany.
Oczywiście, ściany utwardzono, zabezpieczając przeciwko takim żałośnie małym ilościom ciepła. Wykrzesał kiedyś błękitny sztylet i podciął sobie żyły w nadgarstku. Kiedy tylko krew spadała na podłogę, natychmiast traciła kolor. Następnym razem zebrał własną krew w dłoniach i spróbował wykrzesać czerwień, ale nie mógł zebrać wystarczająco dużo koloru, skoro jedyne światło w celi było niebieskie. Krwawienie na chleb też nie podziałało. Naturalny brąz wypieku zawsze był zafarbowany na niebiesko, więc dodanie czerwieni dawało w efekcie ciemny, fioletowawy brąz. Kolor, z którego nie da się krzesać. Rzecz jasna. Brat pomyślał o wszystkim. Jak zawsze.
Więzień usiadł obok zsypu i zaczął jeść. Cela miała kształt spłaszczonej piłki: ściany i sufit tworzyły idealną sferę, a podłoga również się zakrzywiała, chociaż nieco słabiej. Ściany jarzyły się wewnętrznym światłem, a każda powierzchnia emitowała ten sam kolor. Jedynym cieniem w celi był sam więzień. Były tu tylko dwa otwory: powyżej, od zsypu, z którego wypadało jedzenie i stale płynął strumyczek wody, który musiał lizać, jeśli chciał się napić, oraz odpływ poniżej na jego nieczystości.
Nie miał żadnych przyrządów, żadnych narzędzi poza dłońmi i wolą, zawsze jego wolą. Dzięki tej woli mógł wykrzesać z błękitu co tylko zechciał, chociaż wszystko rozpadało się, kiedy tylko to wypuścił, zostawiając jedynie pył i słabą – na poły żywiczną, na poły mineralną – woń.
Jednak dzisiejszy dzień to pierwszy dzień jego zemsty, pierwszy dzień wolności. Ta próba się powiedzie – właściwie to nawet nie pozwalał sobie myśleć o tym jak o „próbie” – więc miał sporo do zrobienia. Wszystko trzeba było wykonać we właściwym porządku. Nie pamiętał już, czy zawsze był taki, czy nasiąkał błękitem tak długo, że kolor zmienił go do szpiku kości.
Ukląkł obok jedynej charakterystyczne cechy celi, której nie stworzył jego brat. Pojedyncze, płytkie zagłębienie w podłodze. Misa. Najpierw wydrapywał misę rękami, wcierając zjadliwe oleje z opuszków palców w skałę tak długo, jak tylko się ważył. Tkanka tworząca blizny nie wytwarzała olejów, więc musiał przestać, zanim starłby palce do żywego. Skrobał dwoma paznokciami bruzdę między nosem i policzkiem, a dwoma innymi za uchem, zbierając więcej olejów. Z każdego skrawka ciała, skąd mógł zebrać oleje, zeskrobywał je i wcierał w nieckę. Zmiana nie była znacząca, ale z biegiem lat niecka stała się głęboka na palec do drugiego stawu. Jego strażnik więzienny wprawił wysysające kolory piekliszcza w podłogę tak, że tworzyły siatkę. Cokolwiek rozlało się wystarczająco daleko, żeby przeciąć jedną z linii, niemal natychmiast traciło kolor. Jednakże piekliszcze było niewiarygodnie drogie. Jak głęboko sięgało?
Jeśli siatka zagłębiała się w posadzkę na grubość tylko paru kciuków, to pewnego dnia jego odarte palce mogą tam sięgnąć. A wtedy wolność będzie już na wyciągnięcie ręki. Jeśli jednak jego brat wykorzystał dość piekliszcza, żeby krzyżujące się linie sięgały na stopę w głąb skały, to ścierał palce przez niemal sześć tysięcy dni na darmo. Umrze tutaj. Pewnego dnia jego brat zejdzie na dół, zobaczy małą nieckę – jedyny ślad, jaki więzień zostawi po sobie na tym świecie – i się roześmieje. Na myśl o tym śmiechu rozlegającym się echem w jego uszach, poczuł w piersi małą iskierkę gniewu. Rozdmuchał ją, pławiąc się w jej cieple. To był ogień wystarczający, żeby pomóc mu się ruszyć, wystarczający, żeby odeprzeć kojący, osłabiający błękit.
Skończył i oddał mocz do niecki. I patrzył.
Przez chwilę przefiltrowane przez żółć uryny przeklęte niebieskie światło zamieniło się w zieleń. Zaparło mu dech. Chwila przeciągała się, podczas gdy zieleń pozostawała zielona... i została zielona! Na Orholama, udało mu się. Zszedł wystarczająco głęboko. Przebił się przez piekliszcze!
A potem zieleń zniknęła. Jak co dzień, po dokładnie tych samych dwóch sekundach. Krzyknął sfrustrowany, ale nawet jego frustracja była słaba, a krzyk bardziej pozwolił mu upewnić się, że nie stracił słuchu, niż wyrażał wściekłość.
Następne zadanie doprowadzało go do szaleństwa. Uklęknął obok wgłębienia. Przez brata zamieniał się w zwierzę. W psa bawiącego się własnym gównem. Jednakże to uczycie było zbyt stare, przeżywane zbyt wiele razy, żeby dać mu prawdziwe ciepło. Po sześciu tysiącach dni był zbyt upodlony, żeby oburzać się własnym upodleniem. Zanurzył obie dłonie w moczu i zaczął go wcierać w skałę, jak wcierał oleje. Nawet pozbawiona koloru uryna nadal była uryną. Nadal miała kwaśny odczyn. Powinna szybciej przegryźć się przez piekliszcze niż oleje ze skóry.
Albo mogła zneutralizować oleje. Być może w ten sposób coraz bardziej oddalał od siebie dzień ucieczki. Nie wiedział. To właśnie doprowadzało go do szaleństwa, a nie zanurzanie palców w ciepłym moczu.
Wybrał mocz z niecki i osuszył ją zwitkiem niebieskich szmat – ubraniami i poduszką teraz cuchnącymi moczem. Śmierdziały od tak dawna, że już mu to nie przeszkadzało. To już nie miało znaczenia. Ważne było, żeby misa wyschła do jutra, by mógł znowu spróbować.
Kolejny dzień, kolejna porażka. Jutro znowu spróbuje z podczerwienią. Minęło już trochę czasu. Doszedł do siebie po ostatniej próbie. Powinien być wystarczająco silny. Chociaż tego jednego nauczył go brat – pokazał mu, jaki on, więzień, jest silny. Może właśnie z tego powodu najbardziej nienawidził Gavina. Jednak jego nienawiść była równie zimna jak jego cela.