Читать книгу Czarny pryzmat - Brent Weeks - Страница 7
Rozdział 2
ОглавлениеGavin Guile obrzucił zaspanym wzrokiem dokumenty, które wsunięto pod jego drzwi, i zastanawiał się, za co tym razem karze go Karris. Jego komnaty zajmowały połowę ostatniego piętra Chromerii, ale wypełniające całe ściany okna przyciemniono, żeby mógł spać, o ile w ogóle kładł się spać. Pieczęć na liście pulsowała tak delikatnie, że Gavin nie potrafił powiedzieć, jaki kolor w nią wkrzesano. Usiadł na łóżku, żeby lepiej się przyjrzeć, i rozszerzył źrenice, by zebrać tyle światła, ile tylko się da.
Nadfiolet. Ożeż ty...
Ze wszystkich stron wypełniające ściany poczernione okna opadły i pokój zalało obejmujące całe spektrum barw światło, kiedy poranne słońce ukazało się nad horyzontem i dwiema wyspami. Ponieważ miał tak bardzo rozszerzone źrenice, magia zalała Gavina. Było tego za wiele, żeby nad tym zapanować.
Światło buchnęło z niego we wszystkie strony, przechodząc przez niego w kolejnych falach zaczynając, począwszy od nadfioletu. Ostatnia była podczerwień, która obmyła jego skórę jak płomień. Wyskoczył z łóżka w jednej chwili zlany potem. Ponieważ okna były otwarte i zimny wiatr letniego poranka szalał w komnacie, natychmiast zmarzł. Gavin krzyknął i wskoczył z powrotem do łóżka.
Jego zbolały okrzyk musiał być wystarczająco głośny, żeby Karris go usłyszała i zorientowała się, że brutalna pobudka się udała, ponieważ Gavin wychwycił jej charakterystyczny śmiech. Nie była nadfioletowa, więc musiała poprosić przyjaciela o pomoc w jej małym figlu. Szybki strzał nadfioletowym luksynem w przełączniki wystarczył, żeby okna się zamknęły, a filtry stłumiły światło o połowę. Gavin wyciągnął rękę, żeby strzałem otworzyć drzwi, ale się powstrzymał. Nie zamierzał dać Karris tej satysfakcji. Przydzielono ją Bieli jako dziewczynę na posyłki, co miało rzekomo nauczyć ją pokory i powagi. Jak na razie poniesiono na tym polu spektakularną klęskę, chociaż Biel zawsze prowadziła pokrętną grę. Mimo wszystko Gavin nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu, kiedy wstał i zebrał poskładane papiery, które Karris wcisnęła mu do ręki pod drzwiami.
Podszedł do drzwi. Na małym stoliku na zewnątrz znalazł śniadanie na tacy. Każdego ranka wyglądało tak samo: dwie przysadziste cegiełki chleba i blade wino w pucharku z przezroczystego szkła. Chleb był przaśny i robiono go z pszenicy, jęczmienia, fasoli, soczewicy, prosa i orkiszu. Człowiek mógł żyć na samym takim chlebie. A właściwe żył. Tyle że nie Gavin. Na sam widok bochenków wszystko przewróciło mu się w żołądku. Oczywiście mógłby zamówić inne śniadanie, ale nigdy tego nie robił.
Zabrał tacę do pokoju i położył papiery na stoliku obok chleba. Jeden list był dziwny – zwykła koperta, która nie przypominała prywatnej papeterii Bieli ani oficjalnej białej i sztywnej papeterii używanej w Chromerii. Obrócił list. Biuro pocztowe Chromerii oznakowało list jako otrzymany z „ST, Rekton” – Satrapia Tyrea, miasto Rekton. Nazwa brzmiała znajomo. Może to jedno z miasteczek w pobliżu Strzaskanej Skały? Chociaż w tamtej okolicy było kiedyś wiele miast. Pewnie to błaganie o audiencję, chociaż takie listy powinny zostać odfiltrowane i zajmowano się nimi oddzielnie.
Ale wszystko po kolei. Przełamał bochenek, sprawdzając, czy niczego w środku nie ukryto. Zadowolony wyjął buteleczkę z błękitnym barwnikiem, którą trzymał w szufladzie, i wlał go odrobinę do wina. Zakręcił pucharkiem, żeby wymieszać płyny, i podniósł na wysokość granitowo błękitnego nieba na obrazie, który trzymał na ścianie dla porównania.
Oczywiście udało mu się znakomicie. Robił to już od prawie sześciu tysięcy poranków. Prawie szesnastu lat. Kawał czasu jak na trzydziestotrzyletniego mężczyznę. Rozlał wino na połówki przełamanego chleba, sprawiając, że stał się błękitny... i nieszkodliwy. Raz w tygodniu Gavin przygotowywał błękitny ser albo owoc, ale to wymagało więcej czasu.
Otworzył list z Tyrei.
Umieram, Gavinie. Najwyższy czas, żebyś poznał swojego syna, Kipa.
Lina.
Syna? Nie mam...
Nagle ścisnęło go w gardle, a pierś przeszył mu ból, jakby serce odmówiło posłuszeństwa, niezależnie od tego, co mówili konsyliarze. Po prostu proszę się rozluźnić, powtarzali. Jesteś młody i silny jak tur. Nie mówili „weź się w garść”. Masz mnóstwo przyjaciół, wrogowie boją się ciebie i nie masz żadnych rywali. Jesteś Pryzmatem. Czego się boisz? Od lat nikt tak do niego nie mówił. Czasem żałował, że już tak nie mówią.
Na Orholama, list nie był zapieczętowany.
Gavin podszedł do przeszklonego balkonu, nieświadomie sprawdzając swoje krzesanie, jak to robił każdego ranka. Spojrzał na rękę, rozszczepiając światło słoneczne na składowe kolory, co tylko on potrafił, napełniając każdy palec kolejnymi kolorami, zaczynając od tego poniżej widzialnego widma i kończąc na tym, który poza nie wykraczał: podczerwień, czerwień, oranż, żółć, zieleń, błękit i nadfiolet. Poczuł szarpnięcie, gdy krzesał niebieski? Sprawdził drugi raz, zerkając na słońce.
Nie, nadal rozszczepienie światła przychodziło mu z łatwością i przebiegało bezbłędnie. Wypuścił luksyn, pozwalając, by każdy kolor ześlizgnął się spod paznokci i rozwiał jak dym, uwalniając znajomy bukiet żywicznych woni.
Odwrócił się ku słońcu – jego ciepło na twarzy było jak pieszczota matki. Gavin otworzył oczy i wciągnął ciepłą, kojącą czerwień. Wciągał i wypuszczał w rytm ciężkich oddechów, które próbował uspokoić. Potem wypuścił czerwień i sięgnął w głęboki, lodowaty błękit. Miał wrażenie, że kolor zamraża mu oczy. Jak zawsze, błękit przynosił klarowność, spokój, porządek. Szkoda, że nie plan działania – do tego jednak Gavin miał za mało informacji. Wypuścił kolory. Nadal świetnie sobie radził. Nadal zostało mu co najmniej pięć z jego siedmiu lat. Mnóstwo czasu. Pięć lat, pięć wielkich celów.
No dobrze, może nie tak wielkich.
Jego poprzednicy w ciągu ostatnich czterystu lat – poza tymi, których zamordowano lub którzy zmarli z innych przyczyn – służyli dokładnie siedem, czternaście albo dwadzieścia jeden lat od chwili zostania Pryzmatami. Gavin przekroczył już czternaście lat. Więc zostało mu mnóstwo czasu. Nie istniał żaden powód, żeby okazał się wyjątkiem. A przynamniej nie było ich za wiele.
Wziął drugi list. Złamał pieczęć Bieli – stara wiedźma wszystko pieczętowała, chociaż zajmowała drugą połowę piętra i Karris osobiście doręczała wszystkie wiadomości od niej. Jednakże upierała się, że wszystko musi być na swoim miejscu i wszystko należy stosownie wykonać. Od razu widać, że wychował ją Błękit.
List od Bieli brzmiał:
Mój drogi Lordzie Pryzmacie, o ile nie wolisz powitać uczniów, którzy przybędą później tego ranka, dotrzymaj mi, proszę, towarzystwa na dachu.
Patrząc poza budynki Chromerii i miasto, Gavin przyjrzał się kupieckim statkom w zatoce po zawietrznej stronie wyspy Wielkiego Jaspisu. Podniszczony ataski slup wchodził właśnie do portu i płynął prosto do pirsu.
Powitać nowych uczniów. Niewiarygodne. Nie chodziło o to, że jest za dobry, żeby witać nowych uczniów... Nie, właśnie o to chodziło. On, Biel i Spektrum powinni się wzajemnie równoważyć. Jednakże, chociaż Spektrum bało się najbardziej jego, prawda była taka, że stara wiedźma częściej stawiała na swoim niż Gavin i wszystkie siedem Kolorów razem wzięte. Tego ranka na pewno chciała znowu poeksperymentować na nim i jeśli wolał uniknąć czegoś równie uciążliwego jak nauczanie, to lepiej, żeby udał się na szczyt wieży.
Gavin związał rude włosy w kucyk i włożył szaty, które naszykowała mu osobista niewolnica: koszulę w kolorze kości słoniowej, dobrze skrojone spodnie z czarnej wełny z przydużym wysadzanym klejnotami pasem, wysokie buty zdobione srebrem i czarną pelerynę z surowym wzorem ze staroilytańskich run wyhaftowanych srebrną nicią. Pryzmat należał do wszystkich satrapii, więc Gavin starał się uhonorować tradycje wszystkich ziem, nawet tych, które zrodziły głównie piratów i heretyków.
Wahał się chwilę, a potem otworzył szufladę i wyciągnął parę ilytańskich pistoletów. To była najnowocześniejsza broń palna, jaką Gavin widział – jak to zwykle bywa w przypadku wyrobów z Ilyty. Mechanizm zapalający był o wiele solidniejszy od zamka kołowego i nazywano go zamkiem skałkowym. Każdy pistolet miał długie ostrze pod lufą i specjalne mocowanie z osłoną, więc kiedy wsuwał je za pas na plecach, trzymały się pewnie i pod kątem, żeby się na nie nie nadział siadając. Ilytanie pomyśleli o wszystkim.
No i oczywiście pistolety niepokoiły Czarną Gwardię Bieli. Gavin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Kiedy odwrócił się do drzwi i znowu zobaczył obraz, uśmiech mu zrzedł.
Podszedł z powrotem do stołu z niebieskim chlebem. Złapał za wygładzony od ciągłego dotykania brzeg obrazu i pociągnął. Obraz bezszelestnie odchylił się, odsłaniając otwór wąskiej rynny.
Nie było w niej nic groźnego. Była za mała, żeby wspiął się nią człowiek, nawet gdyby przezwyciężył wszelkie inne trudności. To mógł być zsyp do pralni. Gavinowi jednak przypominał czeluść piekielną, jakby sama wieczna noc otwierała się przed nim na oścież. Wrzucił do rynny jeden kawałek chleba i poczekał. Rozległo się głuche uderzenie, kiedy chleb zatrzymał się na pierwszej śluzie, ciche syknięcie, kiedy się otworzyła, a potem zamknęła, cichszy stukot o następną śluzę i wreszcie kilka chwil później ostatnie uderzenie. Każda ze śluz nadal działała. Wszystko wyglądało normalnie. Bezpiecznie. Zdarzały się błędy w ciągu lat, ale tym razem nikt nie musiał umierać. Nie było powodu do paranoi. Prawie warknął, gdy pchnął obraz, z hukiem zasłaniając otwór.