Читать книгу Droga Cienia - Brent Weeks - Страница 9
4
ОглавлениеDwóch mięśniaków strzegących podziemnej komnaty Dziewiątki obrzuciło Durzo kwaśnym spojrzeniem. Byli bliźniakami i dwoma największymi facetami w Sa’kagé. Każdy miał wytatuowaną błyskawicę na czole.
– Broń? – zapytał jeden z nich.
– Szmaja – powitał go Durzo, odpinając miecz, wyjmując trzy sztylety, strzałki przymocowane do nadgarstka i kilka szklanych kulek, które nosił przy drugiej ręce.
– Ja jestem Szmaja – odparł drugi, obszukując Blinta.
– Byłbyś tak łaskaw przestać? Obaj wiemy, że gdybym chciał kogoś zabić, zrobiłbym to z bronią albo bez.
Szmaja zarumienił się.
– A może tak huknę tym ślicznym mieczem...
– Szmaja chciał powiedzieć, że może byś tak udał, że nie stanowisz zagrożenia, a my będziemy udawać, że to dzięki nam – wtrącił się Bernerd. – To czysta formalność, Blint. Jak kiedy kogoś pytasz, jak się masz, ale wcale nie interesuje cię odpowiedź.
– Ja nie pytam.
– Przykro mi z powodu Vondy – powiedział Bernerd.
Durzo zamarł, jakby wbito mu w brzuch lancę.
– Serio – zapewnił go zwalisty mężczyzna. Przytrzymał mu drzwi. Zerknął na brata.
Durzo wiedział, że powinien rzucić jakąś ciętą, ostrą albo zabawną odpowiedź, ale język miał jak z ołowiu.
– Ehm, panie Blint? – odezwał się Bernerd.
Durzo otrząsnął się i wszedł do pokoju spotkań Dziewiątki, nie podnosząc wzroku.
To miejsce miało wzbudzać lęk. Wyrzeźbiona w czarnym szkliwie wulkanicznym platforma dominowała w pomieszczeniu. Na tym podwyższeniu stało dziewięć krzeseł. Dziesiąte znajdowało się ponad nimi jak tron. Przed krzesłami była tylko pusta podłoga. Ci, których odpytywała Dziewiątka, stali.
Komnata miała kształt wąskiego prostokąta, ale była przestronna. Sufit znajdował się tak wysoko, że ginął w ciemnościach. Przez to przesłuchiwani mieli wrażenie, że odpytuje się ich w samym piekle. Fakt, że krzesła, ściany, a nawet podłogę ozdobiono rzeźbami małych, wrzeszczących gargulców, smoków i ludzi, nie działał łagodząco.
Jednak Durzo wszedł ze spokojem bywalca. Noc nie kryła dla niego żadnych strachów. Cienie powitały jego spojrzenie, niczego przed nim nie chowając. Przynajmniej tyle mu zostało.
Cała Dziewiątka oprócz Mamy K nosiła kaptury, chociaż większość wiedziała, że nie ukryje swojej tożsamości przed Durzo. Ponad nimi siedział na tronie Shinga – Pon Dradin. Był cichy i nieruchomy, jak zawsze.
– Szona nie szyje? – zapytał Corbin Fishill.
Był mocnym, przystojnym mężczyzną, słynącym z okrucieństwa, zwłaszcza wobec dzieci w gildiach, którymi zarządzał.
Śmiechy, które mogło sprowokować jego seplenienie, jakoś zgasły pod wpływem złośliwości, która wiecznie malowała się na jego twarzy.
– Sprawy nie wyglądają tak, jak oczekiwaliście – odparł Durzo.
Zdał krótki raport. Król wkrótce umrze, a mężczyźni, którzy mogli – jak się obawiało Sa’kagé – zająć jego miejsce, nie będą rościć pretensji do tronu. To oznacza, że tron przypadnie Aleine’owi Gunderowi, który jest za słaby, aby ośmielić się wejść w drogę Sa’kagé.
– Sugerowałbym, żebyśmy przekonali księcia, by awansował generała Agona na lorda generała – powiedział Durzo. – Agon zadba, żeby diuk nie skonsolidował wszystkich sił, a jeśli Khalidor wykona najmniejszy ruch...
Drobniutki człowieczek, niegdyś handlarz niewolników, przerwał mu:
– O ile uznajemy twoją... niechęć wobec Khalidoru, panie Blint, nie będziemy trwonić naszego kapitału politycznego na jakiegoś generała.
– Nie musimy – wtrąciła się Mama K.
Pani Rozkoszy nadal była piękna, chociaż minęły lata od czasów, kiedy była najznamienitszą kurtyzaną miasta.
– Możemy dostać, co chcemy, udając, że prosił o to kto inny.
Wszyscy zaczęli słuchać.
– Książę był skłonny kupić generała za pomocą strategicznego małżeństwa. Więc powiedzmy mu, że cena Agona jest inna: polityczny awans. Generał nigdy się nie dowie, a książę raczej o to nie zapyta.
– A to da nam punkt wyjścia do ponownego otwarcia kwestii niewolnictwa – dodał handlarz niewolnikami.
– Niech mnie szlag, jeśli znowu wrócimy do handlu niewolnikami – odezwał się ktoś inny.
To był wielki mężczyzna, który się roztył, o mocnej szczęce, małych oczkach i pobliźnionych pięściach, pasujących do szefa mięśniaków Sa’kagé.
– Ta rosmowa mosze poczekać. Durzo nie musi być pszy tym – wtrącił się Corbin Fishill. Spojrzał spod ciężkich powiek na Blinta. – Nie sabiłeś dzisiaj.
Pozostawił to stwierdzenie w zawieszeniu, bez dalszego komentarza.
Durzo spojrzał na niego.
– Nadal potrafisz sabijać?
Słowa są bezużyteczne w przypadku takiego człowieka jak Corbin Fishill. On mówił językiem pięści. Durzo podszedł do niego. Corbin nawet się nie wzdrygnął, nie odwrócił się, kiedy Durzo podszedł do platformy, chociaż niektórzy z Dziewiątki zaczęli się denerwować. Blint dojrzał napinające się mięśnie pod aksamitnymi spodniami Fishilla.
Corbin kopnął siepacza w twarz, ale ten już się przesunął. Durzo wbił igłę głęboko w łydkę Corbina i się odsunął.
Zaraz potem rozległ się dzwonek i do komnaty wparował Bernerd ze Szmają. Blint skrzyżował ręce i nie wykonał nawet jednego ruchu, żeby się bronić.
Był wysoki, ale cała jego masa to były smukłe mięśnie i ścięgna. Szmaja szarżował jak koń bojowy. Durzo tylko wyciągnął ręce przed siebie, nawet nie zacisnął pięści. A kiedy Szmaja wpadł na niego, stała się rzecz niemożliwa – bieg Szmai zakończył się w jednej chwili.
Pierwsza zatrzymała się jego twarz, gdy Szmaja walnął nosem w otwartą dłoń Durzo. Reszta ciała uniosła się równolegle do ziemi, a potem grzmotnęła na kamienną posadzkę.
– Doszcz tego! – krzyknął Corbin Fishill.
Bernerd z poślizgiem wyhamował przed Durzo i zaraz przyklęknął koło brata. Szmaja jęczał. Jego krwawiący nos wpasował się akurat w pysk wyrzeźbionego w kamiennej podłodze szczura.
Krzywiąc się, Corbin wyciągnął igłę z łydki.
– Co to?
– Chcesz wiedzieć, czy nadal potrafię zabijać? – Durzo położył małą fiolkę przed mięśniakiem. – Jeśli ta igła była zatruta, tu masz antidotum. Ale jeśli nie, odtrutka cię zabije. Wypij albo nie.
– Wypij, Corbin – powiedział Pon Dradin. Shinga odezwał się po raz pierwszy od wejścia Durzo. – Wiesz, Blint, byłbyś lepszym siepaczem, gdybyś nie wiedział, że jesteś najlepszy. A jesteś. Jednak nadal przyjmujesz rozkazy ode mnie. Następnym razem, kiedy tkniesz kogoś z mojej Dziewiątki, poniesiesz konsekwencje. A teraz wynoś się stąd.
* * *
Z tunelem było coś nie tak. Merkuriusz chodził już wcześniej tunelami i nawet jeśli nie przepadał za wędrowaniem w odpychającej ciemności z pomocą samego dotyku, to był w stanie to zrobić. Tunel zaczął się jak każdy inny: szorstka powierzchnia, zakręty, i, rzecz jasna, ciemność. Ale w miarę jak zagłębiał się bardziej w ziemię, ściany stawały się prostsze, podłoga gładsza. Ten tunel był ważny.
Ale to tylko ciekawostka, jeszcze nic złego. Coś, co naprawdę nie pasowało Merkuriuszowi, znajdowało się teraz krok przed nim. Przysiadł na piętach, odpoczywając i się zastanawiając. Nie usiadł. Siada się tylko wtedy, kiedy się wie, że przed niczym nie będziesz uciekać.
Nie wyczuł żadnej zmiany w zapachach, chociaż powietrze tu w dole było ciężkie i gęste jak kleik. Gdy mrużył oczy, wydawało mu się, że coś widzi, ale był pewien, że to tylko efekt zaciskania powiek. Znowu wyciągnął rękę. Czy powietrze zrobiło się tu chłodniejsze?
A potem był prawie pewien, że powietrze się poruszyło. Nagle przeraził się. Blint przeszedł tędy dwadzieścia minut temu. Nie niósł ze sobą pochodni. Merkuriusz nie pomyślał o tym wtedy, a teraz przypomniały mu się różne opowieści.
Delikatny podmuch kwaśnego powietrza owiał mu policzek. Niewiele brakowało, a Merkuriusz puściłby się biegiem, ale nie wiedział, w którą stronę może bezpiecznie uciekać. Nie miał czym się bronić. Pięść Gildii trzymał całą broń. Kolejny podmuch musnął jego drugi policzek. Powietrze pachniało... Czosnkiem?
– Istnieją sekrety na tym świecie, dzieciaku. Takie sekrety jak magiczne alarmy i tożsamość Dziewiątki. Jeśli zrobisz następny krok, poznasz jeden z nich. A potem znajdzie cię dwóch milutkich mięśniaków, którzy otrzymali rozkaz zabicia każdego intruza.
– Pan Blint? – Merkuriusz rozglądał się w ciemnościach.
– Następnym razem, jak będziesz kogoś śledził, nie rób tego tak ukradkowo. Wtedy wyglądasz bardziej podejrzanie.
Cokolwiek miał na myśli, nie brzmiało to dobrze.
– Panie Blint?
Usłyszał śmiech oddalający się tunelem.
Merkuriusz skoczył na równe nogi, czując, że nadzieja wymyka mu się wraz z tym gasnącym śmiechem. Pobiegł tunelem w ciemności.
– Poczekaj!
Nie było odpowiedzi. Merkuriusz przyspieszył. Zaczepił stopą o kamień i padł jak długi, zdzierając skórę z kolan i rąk na kamiennej podłodze.
– Panie Blint, proszę zaczekać! Muszę zostać pana uczniem. Panie Blint, proszę!
Głos rozległ się tuż nad nim, chociaż kiedy Merkuriusz się rozejrzał, niczego nie zobaczył.
– Nie biorę uczniów. Wracaj do domu, mały.
– Ale ja jestem inny! Zrobię wszystko. Mam pieniądze!
Nie było odpowiedzi. Blint zniknął.
Cisza bolała, pulsowała rozcięciami na kolanach i dłoniach Merkuriusza. Nie miał na to co zaradzić. Chciał się rozpłakać, ale zarazem czuł, że płaczą tylko małe dzieci.
Merkuriusz wrócił na terytorium Czarnego Smoka, kiedy niebo jaśniało. Różne kwartały Nor otrząsały się z pijackiej drzemki. Piekarze wstawali, terminatorzy u kowala rozpalali ogień w kuźni, szczury gildyjne, dziwki, mięśniaki i pajęczarze szli spać, a kieszonkowcy, oszuści, szulerzy i reszta tych, co pracowali za dnia, jeszcze spała.
Zwykle zapachy Nor koiły. Nieodmiennie w powietrzu wisiał zapach zagród dla bydła, przetykany smrodem ludzkich nieczystości płynących szerokimi rynsztokami przy każdej ulicy i jeszcze gorszym smrodem rzeki Plith, zapach gnijącej roślinności na płyciznach i zalewiskach leniwej rzeki, nieco mniej kwaśny aromat oceanu. Jeśli szczęśliwie powiała akurat bryza, smród śpiących żebraków, którzy nigdy się nie myli i potrafili zaatakować szczura bez żadnego powodu poza wściekłością na cały świat. Po raz pierwszy dla Merkuriusza te zapachy zamiast oznaczać dom, kojarzyły się tylko z brudem. Odrzucenie i rozpacz to odory unoszące się z każdej zatęchłej ruiny i dziury z szambem w Norach.
Opuszczony młyn, w którym kiedyś łuskano ryż, nie był tylko pustym budynkiem, w którym sypiała gildia. To był symbol. Młyny na zachodnim wybrzeżu plądrowali tylko desperaci, gotowi przebić się przez wszystkich mięśniaków najętych przez właścicieli. Gdziekolwiek się nie spojrzało, było widać upadek i zniszczenie, i Merkuriusz stanowił część tego świata.
Kiedy wrócił do domu gildii, skinął głową do czujki i wsunął się do środka, nie siląc się nawet na dyskrecję. W gildii przyzwyczajono się do dzieci, które wstają w nocy wysikać się, więc nikt nie pomyśli, że był gdzieś dalej. Gdyby spróbował zakraść się z powrotem, tylko zwróciłby na siebie uwagę.
Może o to chodziło z tą ukradkowością.
Kładąc się na swoje zwykłe miejsce obok okna, wsunął się między Laleczkę i Jarla. Bywało tu zimno, ale podłoga była gładka, a w deskach nie było za wiele drzazg. Szturchnął przyjaciela.
– Jay-Oh, wiesz, co to znaczy ukradkowo?
Jarl tylko przetoczył się na drugi bok, pomrukując. Merkuriusz szturchnął go raz jeszcze, ale przyjaciel nawet nie drgnął. Pewnie ma za sobą długą noc.
Jak wszystkie szczury z gildii, Merkuriusz, Jarl i Laleczka spali blisko siebie, żeby im było cieplej. Zwykle Laleczka lądowała pośrodku, bo była mała i łatwo marzła, ale dziś wieczór Jarl i Laleczka nie leżeli blisko siebie.
Laleczka przysunęła się i objęła Merkuriusza, ściskając go mocno, a Merkuriusz ucieszył się z jej ciepła. Zmartwienie gryzło go w głębi duszy jak szczur, ale był za bardzo zmęczony. Zasnął.