Читать книгу Peaky Blinders. Prawdziwa historia słynnych gangów Birminghamu - Carl Chinn - Страница 9
Uliczna lojalność
ОглавлениеJednak gangi uliczne Birminghamu nie pojawiły się na początku lat siedemdziesiątych znikąd, a ponadto istniały inne przyczyny eskalacji przemocy, nie tylko brak terenów rekreacyjnych. Sięgały one lat czterdziestych i obejmowały wrogość robotniczej młodzieży do nowo sformowanej policji i podejmowanej przez nią kontroli zachowań publicznych. W biedniejszych dzielnicach dochodziła do tego lojalność wobec własnej ulicy. Ulica była salonem i placem zabaw ludzi ubogich, których łączyły ze sobą więzi pokrewieństwa, wspólnotowe życie i podobne doświadczenia. W kraju, w którym ludziom biednym tak wiele odmawiano, ulica należała do nich.
Napisane przez Jerry’ego White’a studium Campbell Bunk, najbrutalniejszej ulicy północnego Londynu, dotyczy wprawdzie lat międzywojennych, lecz daje pewien pogląd na mechanizmy funkcjonowania emocjonalnej „przynależności do ulicznej wspólnoty”, która była typowa również dla poprzedniego stulecia. Autor zauważył, że w „The Bunk” najważniejsze zbiorowe doświadczenie koncentrowało się na samej ulicy, a realizowało poprzez „jej kulturę popularną, relacje z sąsiadami, jej autowizerunek wobec mniej lub bardziej wrogiego świata”. To wspólne doświadczenie znajdowało swój wyraz w mentalności, wyznawanych wartościach, światopoglądach i działaniach32.
Biedne rodziny były głęboko wrośnięte w swoją ulicę: pochodziły z niej, a ona do nich należała i vice versa. W ubogich dzielnicach miasta ulice zyskiwały osobowość, niejako ucieleśniając cechy charakteru cenione przez ludzi biednych, takie jak twardość i bojowość, a przede wszystkim bezpretensjonalność i swojskość. O mieszkańcach konkretnej ulicy osoby spoza tego obszaru mówiły wyłącznie jako o jednej wspólnocie, niepodzielnej i budzącej strach w tych, którzy do niej nie należeli. Innymi słowy, twardymi nie byli poszczególni ludzie z Garrison Lane, lecz cała Garrison Lane. Poczucie lojalności wobec własnej ulicy podsycała endogamia i matrylokalność. Innymi słowy, ludzie ubodzy częściej poślubiali kogoś z tej samej lub pobliskiej ulicy, a żona z reguły wolała mieszkać blisko matki. Zjawiska te cementowały więzi rodzinne do tego stopnia, że w dzielnicy Bordesley funkcjonowało następujące powiedzenie: na St Andrew’s Road „kopniesz jednego, a wszyscy zaczną kuleć”.
W wielu młodych ludziach poczucie przynależności do własnej ulicy podsycało dumę z ich sprawności fizycznej i męskości, a pośrednio twardości swojej ulicy. Mogło to prowadzić i prowadziło do walk z mieszkańcami innych „twardych” ulic, czego dowody znajdziemy w intrygujących wspomnieniach Dyke’a Wilkinsona z lat czterdziestych XIX wieku. Wilkinson urodził się w 1835 roku i od dziewiątego roku życia mieszkał w prowadzonej przez ojca karczmie Dog and Partridge. W 1912 roku wspominał:
Moim jedynym placem zabaw była wspólna ulica. Setki razy ja i banda chłopaków bawiliśmy się w pitch back (wersja palanta), fox and dowdy (wersja berka), bear and tender33 i inne zabawy na środku skrzyżowania Constitution Hill i Livery Street — w miejscu dzisiaj tłocznym od elektrycznych tramwajów, dorożek i przeróżnych pojazdów — na oczach dziesiątków ludzi, w tym policjanta. Stosunkowo niewinne zabawy urozmaicaliśmy ulicznymi bójkami, a mianowicie jedna grupa chłopców napadała na drugą, z innej okolicy, co często miało całkiem poważne następstwa. Myślę, że nigdy nie było takich nieprzejednanych wojowników, jak chłopaki z Birminghamu w tamtych czasach34.
Lojalność uliczna nastoletnich chłopców jeszcze przez dekady XX wieku w istotny sposób wpływała na życie uboższej klasy robotniczej. Donald Phillips do ósmego roku życia żył na ulicy w Bull Ring, dzielnicy związanej z gangami ulicznymi z połowy XIX wieku.
Wszystkie dzieci od mniej więcej szóstego roku życia do dorosłości (która w latach dwudziestych oznaczała z grubsza czternaście lat) musiały należeć do gangu ulicznego. Wojny między rywalizującymi ze sobą ulicami trzeba było doświadczyć, aby w nią uwierzyć. Co jakiś czas jedna ulica zmawiała się i robiła wypad na terytorium wroga, uzbrojona w kije, kamienie, butelki i inne poręczne przedmioty. Ogłaszano alarm i każdy małolat z zaatakowanej ulicy wybiegał z domu, desperacko chwytając za wszelkie możliwe środki odwetowe. Broń stanowiły: sznur do wieszania prania, odpady budowlane, bruk — prawie wszystko mogło posłużyć jako sprzęt bojowy. Regularne bitwy, które wybuchały w takich sytuacjach, z pewnością budziły przerażenie wielu dorosłych i rodziców. Nieodmiennie kończyły się znaczącymi uszkodzeniami mienia i ciała. Nadal mam po tamtych czasach liczne blizny, między innymi tę po rozcięciu brwi kawałkiem szkła. Guz na czole po rzuconym z niewielkiej odległości kamieniu zniknął — niewykluczone jednak, że skutki pozostały! Potyczki z reguły kończyły się przybyciem na miejsce zdarzenia policji. Po fakcie małolaty dostawały oczywiście w skórę od rodziców, aczkolwiek burdy często prowadziły również do walk między dorosłymi, jeśli jakiś nieszczęśnik mocno ucierpiał i jego rodzice, zarówno ojcowie, jak i matki, szukali odwetu35.
Mój stryjeczny dziadek George Wood był twardym człowiekiem, który podczas drugiej wojny światowej walczył jako sierżant w drugim batalionie SAS. Urodził się w 1915 roku i dorastał przy Whitehouse Street w Aston — w okolicy, w której w latach osiemdziesiątych XIX wieku funkcjonował znany slogging gang. Usłyszałem od niego:
Walczyliśmy w dzieciństwie z innymi ulicami: Avenue Road, Chester Street, Holland Road, Rocky Lane. Byliśmy największymi kogutami pierdolonej północy, Whitehouse Street. Oprócz mnie był Dougie Ayres, Jackie Hunt, Herbert Mortiboy, Bobby Steel i wielu innych. Ludzie patrzyli, jak walczymy na pięści. Wiedzieli, że nie robimy sobie krzywdy. Jak ktoś zaliczył glebę, to odpadał. Nigdy nie widziałem żadnego kopania. Kiedy ktoś się bił, miał wokół siebie wianuszek ludzi, gliniarze mieszali się do tego tylko wtedy, kiedy komuś stała się krzywda36.
Po drugiej stronie miasta, w Sparkbrook, podobne wspomnienia miał Fredy Franklin: „Małolaty walczyły ze sobą kijami, sztachetami i czym tam jeszcze. Jedna ulica przeciwko drugiej. Urządzaliśmy bitwy”. Pochodził z Chesterton Road, ale „The Studs, chłopaki ze Studley Street, przychodzili uzbrojeni w tyki czy widły ogrodowe. I się naparzali. Studs na pewno w tym brylowali”37. Mój ojciec, Alfred „Buck” Chinn, dorastał w latach trzydziestych przy Studley Street i podkreślał, że było „bardzo, bardzo ciężko, i człowiek musiał się ciągle sprawdzać”. Tata wspominał sytuację tuż sprzed drugiej wojny światowej, kiedy miał siedem albo osiem lat:
Doszło do dużej bitwy — przynajmniej mnie jako dziecku wydawała się bardzo duża — między Studley Street i Queen Street. Nigdy nie zapomnę gościa z Queen Street, który przy mnie wyglądał jak olbrzym, bo byłem jeszcze małym dzieckiem. Mieli sztachety i miotły, zaczęła się bitwa i w ruch poszły też pokrywy od kubłów na śmieci. Od jednej, małej iskry wybuchła wielka bitwa38.
Była to jedyna taka bitwa zapamiętana przez mojego tatę, ale kiedy trochę podrósł, uczestniczył w bójkach jeden na jeden z innymi wyrostkami: „Biliśmy się na poważnie, zawsze walczyliśmy na pięści”. Uczciwa walka na pięści, która w latach międzywojennych uchodziła za normę, dalece odbiegała od walk z użyciem broni toczonych przez sloggers i peaky blinders. Przyjęty był też mniej agresywny stosunek nastolatków z klasy robotniczej wobec policji. Objawiał się znaczącym spadkiem liczby napaści na funkcjonariuszy w okresie 1915–1930, co odzwierciedlało „istotny regres chuligaństwa”. Liczba wyroków za ten czyn zmniejszyła się z 240 na milion mieszkańców w 1920 roku do 96 w 1934 roku39.
Mniej wojowniczą postawę młodzieży z klasy robotniczej wobec policji zilustrował też Syd Hetherington, który urodził się w 1919 roku i wychowywał na osiedlu domków szeregowych Holborn Hill w dzielnicy Nechells.
W społecznościach bardzo biednych ludzi obowiązywała osobliwa moralność. Oszukiwanie władzy, reprezentowanej przez rząd czy dużą firmę, było w pewnych granicach dopuszczalne, surowo piętnowano natomiast okradanie lub dręczenie osób z tej samej grupy społecznej. Wśród bawiących się ze sobą dzieci istniało zatem niepisane prawo, że uszkodzenie mienia sąsiada trzeba wynagrodzić. Wybite podczas zabawy okno natychmiast wstawiano za pieniądze zebrane pośród jej uczestników, natomiast kiedy doszło do rozbicia latarni ulicznej, na chwilę przerywano tylko grę, żeby sprawdzić, czy nikt — zwłaszcza posterunkowi — tego nie zauważył. Z policją generalnie łączyły nas stosunki przyjaznych antagonistów, to znaczy jej zadaniem było powstrzymywanie nas od rozgrywek w krykieta i piłkę nożną na ulicach, a naszym zadaniem było nie dać się złapać. Toczyliśmy z nimi swoistą grę, a sprawiedliwość wymierzano na miejscu za pomocą mocnego szarpnięcia za ucho. Gorzej było w sytuacjach, kiedy posterunkowy postanowił odprowadzić delikwenta do domu, bo chociaż rodzic z reguły sztorcował policjantów za zawracanie głowy takimi błahymi wykroczeniami, to natychmiast po wyjściu funkcjonariusza dziecko dostawało w skórę za sprowadzenie do domu policji40.