Читать книгу Zapach ciemności. Tom 2 The dark duet - C.J. Roberts - Страница 9
Cztery
ОглавлениеDzień 6:
Rozglądam się po pokoju i czuję się rozczarowana brakiem ciemności i sterylności. Wcześniej zawsze tak sobie wyobrażałam salę przesłuchań: lustro weneckie, porysowany metalowy stół, mocna żarówka świecąca mi prosto w twarz, przez którą strasznie się pocę. Zamiast tego pomieszczenie przypomina bardziej klasę przedszkolną z rysunkami dzieci i hasłami motywacyjnymi przyklejonymi na kolorowym bristolu do ścian. Siedzę na plastikowym krześle, gapiąc się na agenta Reeda po drugiej stronie okrągłego stołu ze sklejki.
– Dobra – stwierdza Reed i wzdycha. – Najpierw ustalmy właściwą chronologię. Po porwaniu spędzasz około trzech tygodni zamknięta w ciemnym pokoju, w nieznanym ci mieście. Uciekasz od mężczyzny zwanego Calebem i niemal natychmiast trafiasz w ręce niejakiego Małego i jego motocyklowego gangu, a oni żądają za ciebie okupu. Kontaktujesz się ze swoją koleżanką, Nicole Freedman, i prosisz o zdobycie pieniędzy w kwocie stu tysięcy dolarów oraz spotkanie z Małym w Chihuahua w Meksyku, żeby wykupić cię z rąk porywaczy. Nie docierasz jednak na miejsce, ponieważ zostajesz uratowana przez rzeczonego Caleba. Nad ranem dowiadujesz się, że porwał i uwięził dwoje ludzi w ich własnym domu. Zostawia ich żywych, ale kradnie im samochód i razem jedziecie do Zacatecas. Tam spędzasz około trzech miesięcy.
Na dłuższą chwilę zapada cisza, jakby agent spodziewał się, że powiem coś nowego, zaskakującego. Niestety rozczaruje się. Musi zacząć spodziewać się rozczarowań.
– Czy wszystko się zgadza? – pyta.
– Za każdym razem, kiedy wymawiasz jego imię, wyglądasz, jakbyś chciał splunąć – stwierdzam beznamiętnym tonem.
– Moje odczucia są nieistotne – stwierdza Reed.
– Dla mnie są istotne.
Reed kręci głową i najwyraźniej nie może się powstrzymać przed wtrąceniem swoich trzech groszy.
– To porywacz, panno Ruiz, a do tego morderca i gwałciciel. On cię nie uratował. On cię ponownie złapał. Istnieje ogromna różnica między jednym a drugim. Zastanawiałaś się, czy nie cierpisz przypadkiem na syndrom sztokholmski? Jeśli nie, to nie wiem, co skłania cię ku temu, by go bronić.
Oczy zachodzą mi mgłą.
– Faktycznie wiele można o nim powiedzieć – mówię chrapliwym głosem, a moje usta drżą pod wpływem siły mojego smutku. – Ale z pewnością nie wszystko znalazło się w twoim pieprzonym raporcie. – Mrugam, a potem rzucam w stronę agenta Reeda groźne spojrzenie. – To motocykliści próbowali mnie zgwałcić. To ci bandyci prawie pobili mnie na śmierć! Gdyby Caleb ich nie powstrzymał, pewnie już bym nie żyła.
– Czy to nie on ich zabił? – dopytuje Reed.
Biorę głęboki wdech i odchylam się na krześle, ocierając łzy z twarzy.
– A skąd mam wiedzieć? – Wzruszam ramionami. – Przecież byłam nieprzytomna.
– Nie próbuję bronić tych mężczyzn po tym, co ci zrobili. Zwłaszcza jeśli faktycznie stało się to tak, jak opowiadałaś.
– Sugerujesz, że mogło być inaczej?
Reed wzdycha zniecierpliwiony.
– Tego nie powiedziałem. Interesuje mnie tylko i wyłącznie prawda. – Na dłuższą chwilę zapada cisza, oboje w tym czasie próbujemy na nowo odzyskać panowanie nad sobą. – Wspomniałaś o aukcji. Na kiedy jest zaplanowana?
– Caleb powiedział, że odbędzie się mniej więcej za tydzień.
– A gdzie?
– Nie wiem. Gdzieś w Pakistanie.
Reed szybko atakuje mnie kolejnymi pytaniami. Nie mam innego wyjścia, jak odpowiadać na nie równie szybko. Nie chcę, by moje milczenie uznał za odpowiedź. A tym bardziej nie chcę, by chwilę zawahania uznał za moment knucia kłamstwa. Choć knuję.
– Czyli zdaniem Caleba i Muhammada Rafiqa, niejaki Demitri Balk, znany też jako Vladek Rostrovich, powinien pojawić się na aukcji?
– Na to wygląda – odpowiadam powoli.
– Czy Rafiq też tam będzie?
– Niby skąd mam wiedzieć?
– Czy Caleb tam będzie?
– Caleb nie żyje! – Walę pięścią w stół. – Ile razy mam to powtarzać?
Reed odchyla się na krześle, nieprzekonany.
– Jak zginął?
– Już mówiłam!
– Powiedz jeszcze raz.
– Pierdol się!
– Czyją krew miałaś na ubraniach, gdy cię aresztowano?
– Jego.
– Jak się tam dostała?
Pochyla się w moją stronę.
– Mówiłam! Umarł w moich ramionach, do cholery.
– Bardzo to romantyczne. Kto go zabił?
Skaczę na równe nogi i odrzucam krzesło do tyłu, trafiając w inny stolik, z którego spadają przybory do rysowania.
– Przestań mnie o to pytać! Już ci wszystko opowiedziałam.
Reed wstaje szybko i przechodzi na drugą stronę naszego stolika. Nim zdążę w ogóle zareagować, a co dopiero mówić o ucieczce, on już przyciska mnie twarzą do blatu i łapie ręce z tyłu. Czuję zimno kajdanek, gdy zapina je na moich nadgarstkach. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam była prosić o zostanie z nim sam na sam. Nikt nas nie ogląda, więc w razie czego to tylko słowo przeciwko słowu.
Walczę, ale on przytrzymuje mnie bez wysiłku. Wyraźnie widać, że to dla niego nie pierwszyzna. Caleb byłby pod wrażeniem. Ja nie bardzo.
– Odpieprz się, palancie!
Odpowiada mi głosem spokojnym, ale władczym:
– Puszczę cię, gdy się uspokoisz. Nie lubię, gdy ktoś mi grozi, panno Ruiz.
– Ja wcale… – zaczęłam, ale mi przerwał.
– Nie możesz rzucać meblami. Uznaję to za groźbę.
Jestem wściekła! Jednak agent przemawia do mnie z takim spokojem i opanowaniem. Rozumiem, że jeśli nie przestanę się buntować, on może mnie tak trzymać całą wieczność. Kusi mnie, żeby to sprawdzić, ale mimo to rozluźniam napięte mięśnie. Tej walki nie jestem w stanie wygrać.
Reed puszcza mnie stopniowo – im jestem spokojniejsza, tym większy daje mi luz i po chwili jestem już całkiem wolna. Staję obok niego i widzę, że znacznie mnie przewyższa; nie sięgam mu nawet do ramienia, więc muszę odchylić mocno głowę, żeby rzucić mu groźne spojrzenie.
– Jeśli na mnie spluniesz, nie spodoba ci się moja reakcja – powiedział bardzo poważnie, ale dostrzegłam na jego twarzy cień uśmiechu. Caleb.
– A co z tym, o co prosiłam? – szepczę, korzystając z naszej chwilowej bliskości. Nie jestem nawet w połowie tak zraniona jak kiedyś i wiem doskonale, czego tacy mężczyźni jak on, mężczyźni dzierżący władzę, chcą od takich ładnych dziewczyn jak ja. Kołyszę biodrami w jego stronę, udając, że zrobiłam to zupełnie przypadkiem.
Marszczy brwi i patrzy na mnie dziwnie. Powoli kładzie mi ręce na ramionach. Są ciepłe. Zastanawiam się, czy jego usta też. Oblizuję wargę, a on wodzi wzrokiem po moim języku. Przypomina mi. Bardzo mi go przypomina. Minęło już wiele dni, odkąd ktoś dotknął mnie tak, jak bym tego pragnęła.
Delikatnie odsuwa mnie od siebie. Najwyraźniej tylko mu praca w głowie.
– Nie mogę ci obiecać miejsca w Programie Ochrony Świadków – mówi, a potem sięga po krzesło. – To śledztwo przekracza nie tylko granicę między stanami, ale też granice państw. Ministerstwo Sprawiedliwości przygląda się w tej chwili sprawie, a decyzja zależy też od innych skomplikowanych czynników. – Stawia krzesło tam, gdzie chce, a potem patrzy na mnie. – Usiądź.
Spoglądam na nie i podnoszę skute z tyłu ręce, przebierając palcami.
– Zostawiam je. Wybacz, ale ci nie ufam.
Zmuszam się do uśmiechu tylko po to, żeby go wkurzyć.
– Niczego nie podpiszę, dopóki nie dotrzymasz obietnicy. Zawsze mogę powiedzieć, że wszystko zmyśliłam.
Podchodzi bliżej.
– Czy kłamałaś, panno Ruiz?
Jego wzrok palił jak żywy ogień. Gdyby nie fakt, że tak długo przebywałam z Calebem, pewnie zsikałabym się ze strachu jak szczeniaczek. Jednak po Calebie groźby Reeda wydawały się raczej pieszczotami.
– Sia-daj – rozkazuje nieco mniej grzecznie.
Wykonuję powoli jego polecenie, posyłając mu jednocześnie najbardziej zmysłowe spojrzenie, na jakie mnie stać. Przez cały czas nie odwraca wzroku, próbując zachować kontrolę, utrzymać władzę. Powoli się pochylam i spluwam na jego buty. Patrzę na niego, z wilgotnymi ustami, i uśmiecham się.
Jego palce oplatają mój biceps z taką siłą, że aż się krzywię. Podnosi mnie i staję na równych nogach.
– Na dzisiaj starczy. Możesz wrócić do swojego pokoju.
Popycha mnie w stronę drzwi, a ja maszeruję bez ociągania.
Chcę tam wrócić. Jeszcze chwila i całkiem się rozkleję, a nie chcę, żeby Reed był tego świadkiem. Nie chcę, by ktokolwiek był tego świadkiem.
* *
Dzień 7:
Ból w klatce piersiowej nigdy mnie nie opuszcza. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, śni mi się Caleb. We śnie mogę go dotykać. Mogę głaskać jego gładką, muśniętą słońcem skórę. Zawsze jest taki ciepły; ma w sobie tyle gorąca.
Przyciskam nos do jego piersi i wciągam głęboko powietrze. Pojawia się znajoma fala podniecenia; sutki mi twardnieją, a cipka nabiega krwią. Stojąc na palcach, przyciskam usta do jego ust. Nie chce rozchylić dla mnie warg. Chce, żebym o to błagała. Mój Caleb uwielbia, kiedy błagam. Przy nim zawsze mam ku temu jakiś powód. Słyszę swój cichy jęk, a potem ocieram nos o jego nos. Czuję na ustach, że się uśmiecha. Wreszcie wpuszcza mój język między wargi. Mmmm. Mogłabym całe życie opisywać dekadencję ust Caleba. Smakuje jak wszystko, co kiedykolwiek chciałam zjeść. W przeciwieństwie do delikatnego, ciepłego i soczystego kawałka mięsa, wargi Caleba nigdy nie tracą smaku. Ich smak narasta. Pragnę go bardziej z każdym ruchem jego języka w moich ustach. Jęczę głośniej. Błagam rozpaczliwiej. Więcej. Proszę, daj mi więcej.
Słyszę go. Jęczy przy moich ustach. Powoli wdycha i wypuszcza powietrze, gdy się całujemy. Nigdy nie przestaje mnie całować; po prostu wciąż kradnie mi oddech i oddaje nasączony jego esencją. Żyje w nim czyste pożądanie. Powietrze, którym oddycham, powinno pochodzić z jego płuc.
Tak właśnie wyglądają moje sny o Calebie.
To właśnie tracę, budząc się.
* *
Sytuacja jest co najmniej niekomfortowa. Właściwie to raczej nie do zniesienia. Agent Reed jest nieobecny. Doktor Sloan cofnęła jego zaproszenie. Nie mogę powiedzieć, by mnie to martwiło. Z drugiej strony, to oznacza, że zostałam sam na sam z doktor Sloan, a to już powód do niezadowolenia.
Wczoraj przyłapała mnie na płaczu. Przyciskałam zdjęcie Caleba do piersi i kołysałam się.
Lubię się kołysać. Teraz też to robię.
Oczywiście zapytała o fotografię, zapytała o to, co się wydarzyło między mną i agentem Reedem. Nie chciałam odpowiadać – nie mogła mi dać nic w zamian, nie miała żadnych zdjęć, by pomachać mi przed oczami. Odkąd wczoraj znowu zaprowadzono mnie do pokoju, nie odezwałam się ani słowem.
Agent Reed powrócił dziś rano, gotowy do kolejnej rundy czegoś, co nazywa rozmową, a co dla mnie jest raczej przesłuchaniem. Doktor Sloan pojawiła się jakąś godzinę przed nim. Patrzyłam beznamiętnie, jak prosi go, by wyszedł z nią na korytarz. Zrobił to, posyłając mi groźne spojrzenie. Chyba uważa, że na niego kabluję. Właściwie mnie to nie rusza, ponieważ jego wyjście oznacza, że mogę jeszcze przez chwilę się nie odzywać. Doktor Sloan wraca za chwilę, wyraźnie spięta. Cokolwiek sobie powiedzieli, wyraźnie ją poruszyło. Gdybym nie była tak zrozpaczona, może nawet uśmiechnęłabym się.
Teraz jest znacznie spokojniejsza. Zamknęła drzwi do sali, odcinając nas od reszty szpitala, ale nie zaczęła zadawać pytań… jeszcze. Kołyszę się w przód i w tył, siedząc na łóżku i ściskając zdjęcie Caleba. Jest taki piękny. Tak bardzo go kocham.
Doktor Sloan siedzi na krześle w rogu sali, robiąc na drutach coś, co mniej więcej przypomina sweter. Jej dzieło ma dziwaczny wzór – o ile lekarka nie trzyma w domu ośmiornicy, którą lubi przebierać, nie wiem, dla kogo go dzierga. Kilka razy nachodzi mnie ochota, żeby ją zapytać, o co chodzi.
Wreszcie przyłapuje mnie na podglądaniu.
– W ten sposób mam co robić z rękami – wyjaśnia, uśmiechając się smutno. – Często jestem ostatnią osobą, z którą ludzie chcą rozmawiać. Dlatego tylko siedzę i robię na drutach. Znam metodę splatania, ale nie umiem zrobić nic konkretnego. Myślę, że można by to nazwać wolnym dzierganiem. – Śmieje się ze swojego własnego dowcipu.
Absurd.
Przez chwilę nic nie mówi, ale kiedy jestem przekonana, że właśnie zakończyłyśmy tę jednostronną rozmowę, ona wzdycha i kontynuuje wątek.
– Właściwie to nigdy nie miał mnie kto nauczyć robótek. Większość ludzi chyba uczy się tego od matek czy babć, ale ja wychowałam się w rodzinie zastępczej, więc musiałam się sama za to zabrać. Zainteresowałam się drutami kilka lat temu, kiedy koleżanka zasugerowała, żebym znalazła sobie jakieś hobby. Coś niewymagającego myślenia. Należę do tych ludzi, którzy za dużo myślą. Jeśli nie znajdę sposobu na wyłączenie mózgu, ciągle tylko myślę i myślę, i myślę. Głównie o pracy. Mój zawód czasami bywa bardzo niewdzięczny.
Spogląda na mnie i raz jeszcze się uśmiecha.
Przewracam oczami. Kobieta najwyraźniej próbuje zanudzić mnie na śmierć.
– Widzisz, mówiłam. Niewdzięczny.
Na Boga, zamknij się! Pozwól dziwce przeżyć załamanie nerwowe w spokoju!
– Tak mi się to spodobało, że zaczęłam uprawiać też kilka innych hobby.
O Boże. Proszę, nie rób tego.
– Robię własne pluszaki. To znaczy właściwie nie robię ich sama, bo, jak już ustaliłyśmy, niczego nie potrafię wydziergać czy zszyć porządnie, ale lubię kupować pluszaki, a potem rozbierać je i składać z powrotem w jakiś ciekawy sposób. Lubię nazywać to „kreatywnym wypychaniem”.
Zabij mnie. Po prostu mnie zatłucz na śmierć.
– Trochę to chyba masło maślane, bo każde wypychanie powinno być kreatywnym zestawianiem różnych elementów. Mimo to tylko ja używam tej nazwy. To moje małe, prywatne hobby. A czy ty masz jakieś, Olivio?
Spogląda na mnie. Nie mogę się powstrzymać i mrużę oczy. Mogłaby przestać mnie tak nazywać.
– Nie podoba ci się, prawda? Kiedy zwracam się do ciebie w ten sposób?
Niemal niezauważalnie kręcę głową, robiąc to właściwie bezwiednie. Kiedy łapię się na tym, krzywię się i spuszczam wzrok na zdjęcie, na mojego przystojnego Caleba.
Caleb.
Przestań. Przestań o nim myśleć.
Raz jeszcze rozwarstwiam się. Jestem rozdarta między delikatną, sentymentalną dziewczyną, która mimo wszystko kocha Caleba, a logiczną, twardą wersją mnie, zdeterminowaną, by przetrwać – nawet za cenę wyparcia Caleba ze swojego serca.
– Wolałabyś, żebym mówiła na ciebie Livvie? Twoja mama mówi, że wszyscy tak na ciebie wołają.
Łzy napływają mi do oczu, gdy spoglądam na doktor Sloan. Ostrożnie unika kontaktu wzrokowego, skupiając się na kolejnym „rękawie” swojego przedziwnego ubrania.
Wbrew sobie zaczynam zastanawiać się, czy moja matka tu przyjechała. Nie chcę się z nią widzieć, ale… dlaczego nie przyszła mnie odwiedzić? Zdradzają mnie wszyscy, których kocham.
O Boże, Caleb.
Tak, on też. Przestań o nim myśleć.
– Długo z nią wczoraj rozmawiałam. Chciała się z tobą zobaczyć – oznajmiła swobodnym tonem doktor Sloan.
Serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Wzbiera we mnie panika, ale próbuję zdusić ją w zarodku spokojnym oddechem. Ledwo mi się to udaje.
– Ale kiedy wpadłam zapytać, czy czegoś ci trzeba… – Krzywi się i kręci gniewnie głową. Wiem, że myśli o Reedzie. – Pomyślałam, że poczekam, aż sama mi powiesz, co chcesz robić.
Kiwam nieznacznie głową i czuję się zmanipulowana, kiedy widzę, jak ona odpowiada tym samym. Już mi mąci w głowie, a przecież nawet nic nie powiedziałam.
Caleb twierdzi, że zawsze masz wymalowane uczucia na twarzy.
Zamknij się i przestań o nim myśleć. Choć raz bądź mądra i mnie posłuchaj.
Wzdycham. Myślenie o Calebie boli, ale próby zapomnienia o miłości do niego bolą jeszcze bardziej. Nijak nie uniknę cierpienia. Mogę tylko podsycać ten płomień w różny sposób.
– Chciałabyś zobaczyć swoją matkę?
Nie wiem, czy to szczere pytanie czy groźba. Ostrożnie unikam okazania emocji poprzez język ciała czy wyraz twarzy. Chyba działa, bo doktor Sloan wraca do swojego absurdalnego monologu o hobby.
– Wiem, co sobie myślisz.
Nie masz zielonego pojęcia.
– Że jestem śmieszna i mam śmieszne hobby.
No cóż, a może jednak.
– Chociaż zaskoczy cię pewnie fakt, że nie zajmuję się tylko robótkami i pluszakami. Mam też swoją mroczną stronę.
Hmm… śmiem wątpić.
– Kiedy naprawdę dopada mnie frustracja – chichocze – lubię wchodzić na Wikipedię i zmieniać wpisy!
Ta suka… jest dziwna.
– Kiedyś zmyśliłam cały wpis o Bożonarodzeniowej Amebie. Widzisz, kiepski ze mnie cukiernik, a mimo to na święta upiekłam ciasteczka dla ludzi z pracy. Wyszły okropnie niekształtne. Smakowały dobrze, ale nie dało się znaleźć ani jednego okrągłego ciasteczka.
Podniosłam wzrok na jej sweter ośmiornicy. Jestem pewna, że nic, co ta kobieta wykona własnoręcznie, nie powinno być przez ludzi oglądane, a co dopiero konsumowane.
– Dlatego zostawiłam obok ciasteczek wiadomość. Wyjaśniłam w niej, że w niewielkiej wiosce przy K2… Kojarzysz tę wysoką górę, prawda? – Patrzy na mnie, żeby mieć pewność, że nadążam za jej opowieścią.
Kładę się na łóżko i naburmuszona patrzę w sufit. Gdzie ta pielęgniarka z moimi lekami?
– Nakręcili o tym film. Nie o ciasteczkach oczywiście – zaśmiewa się jak głupia z własnego żartu – tylko o górze. Wyobrażasz sobie, co by było, jakby zrobili film o moich ciasteczkach? W każdym razie zmyśliłam historyjkę o wiosce niedaleko K2, gdzie ludzie zamiast w Świętego Mikołaja wierzą w Bożonarodzeniową Amebę. Ta ameba, jak to mikroskopijna ameba, potrafi wślizgnąć się niezauważalnie w czasie Wigilii i zostawić dla wszystkich prezenty. Z wdzięczności mieszkańcy wioski wykładają dla ameby różne ciasteczka o dziwnych kształtach. Ameby mają różne kształty, więc ma to sens.
Doktor Sloan nie widzi mojej twarzy, więc nie czuję się jak zdrajca, uśmiechając się pod wpływem historii tej niedorzecznej kobiety.
– Cóż, ludzie z mojej pracy mają bzika na punkcie poszukiwania prawdy. Wszystko musi być zweryfikowane, bla bla bla. Dlatego oczywiście wpisują Bożonarodzeniową Amebę w wyszukiwarkę i BUM! Oto i mój wpis na Wikipedii.
Zaczyna zaśmiewać się do rozpuku.
O mój Boże, ona naprawdę jest szalona. Gryzę się w policzek, żeby nie śmiać się razem z nią. A ona aż się trzęsie. To zaraźliwe, ale jakoś się opieram. Ramiona mi drżą od wstrzymywanego śmiechu. Zaciskam powieki, żeby podwoić te wysiłki.
Gdy tylko zamykam oczy, natychmiast widzę Caleba.
Radość zmienia się w smutek i zanim zdołam temu zapobiec, moje emocje przelewają czarę. Podnoszę powieki i prostuję się na łóżku. Najpierw się śmieję, a po sekundzie już płaczę.
Słyszę, jak doktor Sloan się rusza. Jej kroki podążają w moją stronę, ostrożne. Nie obchodzi mnie to. Jestem zbyt zmęczona, żeby się przejmować. Po tylu miesiącach ostrożności i ukrywania wszelkich emocji najlepiej, jak potrafię, po tylu miesiącach strachu o przyszłość i niewiedzy o tym, co stanie się za chwilę, myśleniu o śmierci i walce o życie, kochaniu Caleba i nienawidzeniu go…
Do jasnej cholery – przecież patrzyłam na czyjąś śmierć!
Kiedy doktor Sloan bez słowa obejmuje mnie ramieniem, ściskam ją mocno. Trzymam, ile mi sił zostało, a potem wypłakuję się w rękaw tej niedorzecznej kobiety.
Nic nie mówi, za co jestem jej wdzięczna. Proszę, po prostu mnie nie puszczaj. Proszę, po prostu trzymaj mnie, żebym się nie rozpadła.
Jestem już taka zmęczona trzymaniem się samej.
Kołysze mnie.
Lubię kołysanie.
Do przodu i w tył kołyszemy się niezliczone minuty, podczas gdy ja moczę łzami marynarkę doktor Sloan. Ładnie pachnie, tak lekko i jakby owocowo. Jest wyraźnie kobieca, przez co tak odmienna od Caleba. Kiedy ta kobieca woń wypełnia moje nozdrza, umysł nie może sięgać do wspomnień o Calebie i o tym, jak pachniał, gdy mnie tulił. Miło jest uwolnić się od bólu tęsknoty za nim.
Niechętnie się od niej odsuwam. Wciąż przepełnia mnie wstyd. Nie wiem, co mnie napadło. Marszczę brwi, zmieszana, i kręcę głową.
Skrzywiona twarz Caleba wciąż patrzy na mnie groźnie ze zdjęcia leżącego na kolanach. Czuję przypływ tęsknoty. Doktor Sloan zsuwa kosmyk włosów z mojej twarzy, a ja bezwiednie odbieram to jak zmysłowy gest. Kiedyś nie zwróciłabym na to uwagi, ale teraz wszystkie moje kontakty z ludźmi wydają się podszyte nowo odkrytym pożądaniem. Caleb dobrze mnie wytresował.
– Chcę ci pomóc, Livvie. Porozmawiaj ze mną – mówi cicho.
Wiem, że nie chce mnie straszyć, ale czuję w ramionach powracające napięcie. Doktor Sloan stoi zbyt blisko, a odzywając się do mnie, sprawia, że czuję się zapędzona w kozi róg.
Chyba to wyczuwa, bo odsuwa się ode mnie. Rozluźniam się, choć nieznacznie.
– Chciałabym, żeby wycofano zarzuty wobec ciebie, ale musisz z kimś porozmawiać. Agent Reed jest… – szuka odpowiedniego słowa – bardzo dobry w tym, co robi, i mimo swojego wczorajszego zachowania jest też dobrym człowiekiem. Jednak jego priorytetem jest rozwiązanie sprawy. Zaś moim priorytetem jesteś ty. Nie powinien był tak cię naciskać.
Spoglądam na nią spod spuszczonych rzęs. Szkoda, że przestała mnie obejmować.
– Potrzebuję adwokata – szepczę.
– Oczywiście. Jeśli jesteś gotowa do składania zeznań, znajdę ci adwokata. Tylko Livvie, musisz opowiedzieć znacznie więcej niż to, co potrzebne do śledztwa. I w tym mam ci pomóc.
Kiwam głową, ale nic już nie mówię.
Doktor Sloan wraca na krzesło i siada. Patrzy na mnie wyczekująco swoimi zielonymi oczami. Jest ładna, choć nie podkreśla swojej urody. Brązowy kostium nie pasuje do rudych włosów. Mimo to jest w niej coś szczególnego; coś ciepłego i przyjemnego.
Kiedy staje się jasne, że nie zamierzam pociągnąć dalej naszej małej pogawędki, doktor Sloan sięga po robótkę i wraca do bezmyślnego dziergania.
Zaciska usta, szukając odpowiednich słów.
– Chciałabyś zobaczyć się z matką?
Nie waham się.
– Nie.
Jej ręce się zatrzymują.
– Livvie, ludzie, którzy cię kochają, akceptują cię taką, jaką naprawdę jesteś. Bez względu na to, co przeżyłaś.
– No widzisz. Moja matka mnie nie kocha, doktor Sloan. Chciałaby mnie kochać, ale… nie wydaje mi się, by tak było.
Kiwa głową w odpowiedzi, ale widzę, że mi nie wierzy. Co ona tam wie.
– Myślę, że twoja matka bardzo cię kocha.
Spuszczam wzrok na zdjęcie Caleba. Myślałam, że on też mnie kocha. Czy to możliwe, że ktoś, na kogo zupełnie nie liczyłam, kochał mnie bardziej niż ten, któremu w zupełności ufałam? Serce mnie boli. Zupełnie nie jestem przygotowana na tego rodzaju myśli.
Powoli chowam się pod pościelą. Chcę znowu zasnąć. Chcę wrócić do Caleba. W moich snach nigdy nie mam powodu, by wątpić w podszepty serca. W moich snach Caleb jest dokładnie taki, jakiego go pragnę. Jest mój.
Jak na zawołanie doktor Sloan przestaje zadawać mi trudne pytania i raz jeszcze serwuje mi opowieści o wolnym dzierganiu i kreatywnym wypychaniu pluszaków.