Читать книгу Złotko - C.J. Skuse - Страница 12
Piątek, 12 stycznia
Оглавление1. Właścicielka dwóch brązowych spanieli, które zawsze atakują Tink, a nigdy nie są na smyczy – dzisiaj wyszła w crocsach.
2. Derek Scudd.
3. Wesley Parsons.
4. Jonah Hill.
5. Ludzie, którzy angażują Jonaha Hilla do swoich filmów.
Jakiś debil na Twitterze próbuje zmobilizować mieszkańców naszej dzielnicy do udziału w komunalnym sprzątaniu po wczorajszej rozróbie. Hashtag #przyniesmiotle. Cholerni millenialsi.
Samochód rano odmówił współpracy, więc musiałam pojechać do roboty autobusem, a ostatnie parę metrów pokonać biegiem. Autobusy też nie kursują normalnie, bo policja zastawiła część ulic, żeby usunąć spalone wraki aut i potłuczone szkło. Nie rozumiem, czemu wszyscy nazywają wczorajszy incydent zamieszkami. O dziesiątej wieczór było już po balu. W dzisiejszych czasach ludziom nie chce się nawet porządnie protestować – najwyżej rzucą parę butelek i ze dwie inwektywy, pomachają tekturowym transparentem, ale będą pilnować, żeby nie spóźnić się do domu na Grę o tron. Amatorszczyzna.
Wpadłam do redakcji spocona jak ksiądz na zabawie dla przedszkolaków. Dziś wszyscy wydawali się zajęci. Drukarki pracowały pełną parą; po kawę ustawiła się kolejka. Z piedestałów swoich biurek redaktorzy wszystkich działów energicznie walili w klawisze. Claudia maszerowała przez biuro, kładąc pliki dokumentów do korytek z napisem „do zrobienia”. Wyglądała na umęczoną. Młody AJ siedział na podłodze przy jej biurku i zszywał jakieś papiery jak wierny piesek (który umie korzystać ze zszywacza). Ron zamknął się w swoim biurze i rozmawiał z kimś przez słuchawki. Linus też właśnie odkładał telefon. Na jego biurku stały trzy kubki po espresso, a z monitora komputera witało wszystkich zdjęcie Daniela Wellsa, zwanego teraz Danielem Niestanielem.
– Hej – przywitałam się potulnie.
Nikt nawet nie podniósł głowy.
– Zrobiłam niezłe zdjęcia wczorajszych zamieszek.
Linus obrócił się w moją stronę.
– Naprawdę? A co ty tam robiłaś, Riczypisku?
Nigdy nie zwraca się do mnie po prostu po imieniu, tylko wymyśla jakieś udziwnione ksywki. Na początku byłam Rhiasputinem; teraz przerzucił się na Riczypiska albo Ritę Orę. W piątki po południu zazwyczaj występuję jako Rihanna. Udaję, że mnie to bawi, jak grzeczny, dobrze wychowany lizus.
– Na ostatniej PPP [Poniedziałkowej Pogadance Porannej] Ron powiedział, że powinniśmy być gotowi na każdą ewentualność. Znaczy jeśli gdzieś dzieje się coś godnego uwagi…
– Owszem, ale kierował to raczej do reporterów, nie recepcjonistek.
– Już nie pracuję na recepcji. Teraz jestem asystentką redaktora – miauknęłam, ocierając czoło mankietem. – Ron mówił…
– Dla ciebie, Rhiannon, to on jest „pan Pondicherry” – rzuciła Claudia, nie podnosząc głowy znad biurka.
– No więc pan Pondicherry mówił, że posada młodszego reportera jest odpowiednia tylko dla kogoś, kto sam poszukuje ciekawych historii. Postanowiłam wyjść z własną inicjatywą. Pan Pondicherry mówił, że nie wiadomo, kiedy coś się zdarzy, na przykład wypadek samochodowy, bójka albo porwanie…
AJ popatrzył na mnie znad sterty niezszytych papierów i uśmiechnął się, prezentując okazałe cmentarzysko desek surfingowych. Spojrzenie, które rzuciła mi Claudia, było znacznie mniej przyjazne.
– Chyba nie na tym polega twoja praca, złotko – ucięła. – Takie rzeczy lepiej zostawić profesjonalistom, hmm?
To jej „hmm” mocno szarpnęło moje nerwy. Miałam ochotę wyrwać jej tchawicę gołymi rękami, żeby więcej nie słyszeć tego dźwięku. Uśmiechnęłam się jednak uroczo, jak na złotko przystało.
– Pan Pondicherry powiedział, że jeśli wykażę się determinacją, wystąpi dla mnie o stypendium Krajowej Rady Dziennikarstwa, żebym mogła skończyć studia.
– To by było super – przyznał AJ, nie przerywając zszywania.
Uśmiechem podziękowałam mu za wsparcie i spojrzałam wymownie na Linusa, jakby zdanie australijskich praktykantów było w tej kwestii na wagę złota. Linus leniwym ruchem wyciągnął z szuflady biurka pudełko wykałaczek.
– Najpewniej nic z tego nie będzie, Rihanno. Ron zazwyczaj zatrudnia absolwentów prosto po szkole. Jeszcze nigdy nie wysłał recepcjonistki na szkolenie.
– No ale ja już stoję o szczebel wyżej w biurowej hierarchii, prawda? Mógłbyś chociaż spojrzeć na te zdjęcia? Bardzo cię proszę.
– Co tam, Rhee? Linus ci dokucza? – zaszczebiotała Lana Rowntree, przepychając się przez recepcję. Od początku zwraca się do mnie per Rhee, chociaż nigdy nie wyrażałam takiej chęci ani takiej potrzeby. Lana pachnie tanimi perfumami i brakiem ambicji, a jej praca polega na kupczeniu miejscem na reklamy, śmianiu się nieszczerze i ocieraniu odzianymi w ołówkową spódniczkę pośladkami o biurka.
Linus chyba wyczuł ją z daleka, bo zdążył wrzucić sobie do paszczy miętuska.
– Skądże znowu? Miło sobie konwersujemy, prawda? – odrzekł, rozpierając się na krześle i demonstrując Lanie swoje krocze w całej okazałości.
– Uważaj na niego. – Lana zawadiacko szturchnęła mnie w bok, jakbyśmy przyjaźniły się od podstawówki. Nie to, żeby naprawdę się mną przejmowała. Chciała tylko poflirtować sobie z Sixgillem.
Chyba zrobiła mi siniaka; ręka bolała mnie jeszcze, kiedy za Laną zamknęły się drzwi.
Linus popatrzył za nią i westchnął przeciągle.
– Szurnięta czy nie, ta dziewczyna ma naprawdę niezwykłe walory.
– Nie bądź niesmaczny. – Claudia się skrzywiła.
– Co macie na myśli? – zapytałam.
Linus i Claudia tylko popatrzyli po sobie i jak zwykle kompletnie mnie zignorowali.
Wyobrażałam już sobie różne sposoby wyprawienia Linusa Sixgilla na tamten świat. Mogłabym zrobić mu lewatywę jego uroczym piórem marki Mont Blanc albo przywiązać go do jego krzesła obrotowego i odgryźć mu fiuta u nasady. Mogłabym też wydobyć zza szyby topór strażacki i odrąbać mu łeb, a potem celnym kopem posłać go do kosza na papiery. Mniej drastycznie, mogłabym wystawić środkowy palec, wrzasnąć: „Spieprzaj, dziadu!” i wybiec z biura. Żadna z tych opcji nie jest jednak idealna, ponieważ (a) nie chcę iść do kicia, (b) zależy mi na tym awansie oraz (c) żona Linusa, Kira, jest córką naszego redaktora naczelnego.
Została mi zatem opcja najbardziej rozsądna: udowodnić swoją wartość. Zrobić wspaniałe zdjęcie albo napisać niezwykle wnikliwy artykuł, dostać się na pierwszą stronę gazety, zostać poleconą Krajowej Radzie Dziennikarstwa i dostać awans na młodszego reportera. Nazywanie tego stanowiska „młodszym” reporterem (w odróżnieniu od „starszego” albo „naczelnego”) nieco trąci przedszkolem – jakby stanowisko to wymagało ode mnie siedzenia w kojcu na podłodze i ślinienia gryzaków. Niemniej awans otworzyłby mi drogę do dalszej kariery.
Claudia popatrzyła na mnie znad monitora.
– To co tam fotografowałaś, Rhiannon? Da się tego użyć w piątkowym sprawozdaniu? – powiedziała umęczonym tonem, jak matka, kiedy pyta dziecko, co narysowało, chociaż za pięć minut wyrzuci to do śmieci.
– Cóż… Myślałam, że jedno z nich nada się na stronę tytułową przyszłego numeru… – odparłam. – No wiesz, do czegoś w stylu „Raportu specjalnego z niedawnych zamieszek”…
Wymownie przewróciła oczami.
– Główny temat przyszłego numeru to Derek Scudd.
Mieli już dobre zdjęcie do tego artykułu; widzieliśmy je wszyscy na ostatniej PPP. Jeden z fotografów złapał kolesia, jak zapala papierosa, wychodząc z sądu – posłał niepokojące spojrzenie prosto w obiektyw. Tytuł miał brzmieć: „Zło powróciło na nasze ulice”. Claudia, o dziwo, podziela moje zdanie na temat Dereka Scudda; nie zmienia to faktu, że czasem mam ochotę przepuścić jej łeb przez niszczarkę.
Wsadziła do komputera kartę pamięci, którą jej podałam. Odkąd mąż ją zostawił, na innego typu wsadzanie nie ma co liczyć. Wiem, że Claudia mnie nie lubi, ale niewiele mnie to obchodzi. Nie zamierzam się przejmować zdaniem jakiejś żylastej zołzy wiecznie woniejącej kawą i cierpiącej na kompleks Napoleona. Niemniej muszę utrzymywać z nią jakieś w miarę poprawne relacje, jeśli zależy mi na planach długofalowych: awansie, dyplomie, karierze. Przy odrobinie dobrych chęci Claudia mogłaby załatwić mi wszystko.
Na ekranie wyświetliły się miniaturki – sto osiem zdjęć. Wiele z nich przedstawiało rozbłyski na czarnym tle: fajerwerki, cienie policjantów, zjeżoną sylwetkę policyjnego psa. Na twarz Claudii wypełzł wyraz umiarkowanego zainteresowania.
AJ podniósł się z podłogi i też zerknął na monitor.
– Wow, Rhiannon, naprawdę niezły z ciebie fotograf! Uczyłaś się gdzieś?
– Nie, nigdzie. – Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że wypada dodać: – Dzięki za uznanie.
Telefon na biurku Claudii zaterkotał.
– Claudia Gulper, dział wiadomości, słucham. Tak, tak, proszę chwileczkę poczekać… – Zakryła dłonią słuchawkę i rzuciła w moją stronę: – Muszę to odebrać, dzwoni właściciel tego spalonego magazynu. Rhiannon, pokażesz zdjęcia Linusowi, okej?
Okej, ty miejscowej produkcji półautomatyczna lizarko psich zadków. Wsadź sobie w gardło ten protekcjonalny ton.
Zorganizowała AJ-owi kolejne zadanie, po czym wyszła kontynuować rozmowę. Śmiała się do słuchawki i kręciła loczek, słuchając nieszczęśnika, który właśnie stracił założony przed sześćdziesięciu laty rodzinny interes. Ja potulnie podreptałam do biurka Linusa.
– No to chodź, Rhiszpunko, zerkniemy na te twoje foty – powiedział tenże, kiwając na mnie wymanikiurowaną dłonią. Pochylił się nad ekranem i zaczął przeglądać. – O, to z pieskiem ładne. A to… ciekawe. – Ten komentarz dotyczył kadru z resztkami ceglanego muru, który zawalił się na plac zabaw. – Tylko jakość trochę słabawa. Czymś ty to robiła, aparatem po dziadku?
Zachichotałam nieśmiało jak grzeczna półidiotka. W duchu natomiast nazwałam go neandertalskim łachem i wyobraziłam sobie, jak budzi się rano i wrzeszczy, widząc swoje ucięte jajca spoczywające w słoiku na szafce nocnej.
Szybkim spojrzeniem obrzucił fajerwerki, wybite okna i zdjęcie chłopca kopiącego czyjeś drzwi. Po chwili zamilkł i zaczął przeglądać wolniej, staranniej.
– No, proszę… Niektóre są całkiem malownicze, co nie? Gwałtowne uciechy… To cytat z Szekspira, tak w ogóle.
– Wiem. „Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny; są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy gaśnie”1. Romeo i Julia.
Nie zaszczycił mnie odpowiedzią. A potem przestał przeglądać. Znalazł mój ukryty skarb – zrobiłam parę zdjęć tej sceny, ale tylko jedno wyszło ostre. Dalszy plan przedstawiał ujadające psy, różowe pasma wyrzuconych w powietrze flar dymnych, trzech policjantów zasłaniających się tarczami przed rozgniewanym tłumem i drzewo stojące w płomieniach. A z przodu, w całym tym chaosie, dwójka nastolatków na asfalcie: chłopak i dziewczyna czułym gestem dotykający swoich twarzy. Idealni, nieruchomi jak posągi.
– Wow – sapnął Linus, opadając na oparcie krzesła.
Kochankowie w zawierusze. Stali tam tylko przez kilka sekund, lecz jedno pstryknięcie uwięziło ich w kadrze na wieki.
– Podobają ci się?
– O tak. I to bardzo. – Uniósł się lekko i pomachał ręką. – Jeff! Możesz tu przyjść na sekundkę?
Wywołany, powłócząc lekko jedną nogą (stary uraz po meczu rugby), przyczłapał do kubika Linusa, poprawił okulary na nosie i pochylił się nad monitorem.
– Kurza twarz! To z wczoraj? Z centrum miasta? Kto zrobił to zdjęcie?
– Ja – przyznałam, widząc, że Linus nie zamierza się odezwać. – Miałam duże szczęście, leżeli tam dosłownie przez chwilę. Widziałam, jak drzewo zajęło się płomieniem, a chłopak starał się ją odciągnąć, aż się przewrócili…
– Ujęcie jest genialne. Ciekawe, co to za dzieciaki… Świetne kadrowanie, Rhiannon. Kto by pomyślał, że mamy w redakcji takiego Davida Baileya? Albo raczej Davidę…
Nie miałam pojęcia, kim jest David czy tam Davida Bailey, ale założyłam, że to komplement. Jeff nie podłożyłby mi świni, dobrze się dogadujemy. Nieważne, że wszyscy mają go za lekko opóźnionego technicznie. I że sapie jak parowóz, bezustannie drapie się po jajkach i nigdy, przenigdy nie aktualizuje oprogramowania. Kiedyś w rozmowie nazwał Linusa złamasem, po czym przeprosił, bo „przy damach nie wypada używać takiego języka”.
– Ron nadal wisi na telefonie z ludźmi z „Timesa”? – zapytał Jeff.
Wszyscy troje spojrzeliśmy na drzwi jego biura. Naczelny wydawał się prowadzić gorącą dyskusję z ekranem swojego komputera.
– Tak dobrego zdjęcia nie można trzymać tydzień. Po prostu nie można. Trzeba je wcisnąć na stronę, i to zaraz – stwierdził Linus, podrywając się z krzesła. Chwilę później łomotał do drzwi Rona. A potem zwyczajnie wpakował mu się do biura.
– Dobra robota, Rhee. To naprawdę rewelacyjne zdjęcie. – Jeff uśmiechnął się do mnie z dumą, jakby na monitorze wyświetlało się usg naszego dziecka.
Zrobiłam się czerwona jak jego sweter (minus plamy po sosie).
– Jego Wysokość pewnie jest zły, że to nie on je zrobił. – Jeff machnął głową w kierunku, w którym ulotnił się Linus.
– Może i tak…
– Jestem skłonny poprzeć każdy wrzód na jego zadku. – Klepnął mnie przyjaźnie po plecach, ale z taką siłą, że zatrzęsły mi się żebra. – Tylko nie pozwól, żeby sprzedał to zdjęcie jako własne.
– Chybaby czegoś takiego nie zrobił… Znaczy wiem, że artykuł napisze sam, ale zdjęcie jest moje.
Jeff pociągnął łyk kawy i mruknął coś niezrozumiale.
– Przecież napisze, że to moje zdjęcie, prawda? – pisnęłam, walcząc z zalewem czarnych myśli.
– Za bardzo bym na to nie liczył, kochana.