Читать книгу Złotko - C.J. Skuse - Страница 6

Niedziela, 31 grudnia

Оглавление

1. Pani Whittaker – sąsiadka, podstarzała kleptomanka.

2. Niejaki Dillon, kasjer z Lidla (znaki rozpoznawcze: pryszcze i portfel na łańcuchu), który obija mi jabłka i NIGDY nie stara się pomóc.

3. Koleś w niebieskim qashqaiu, który co rano wytacza się z Sowerberry Road (znaki rozpoznawcze: szary garniak, policyjne okulary, opalenizna à la Donald Trump).

4. Wszyscy pracownicy „Gazette” oprócz Jeffa.

5. Craig.

Nie ma jak idealny początek nowego roku. Jeszcze rano miałam doła, częściowo w związku ze zwyczajowym napadem myśli z cyklu no-i-po-świętach-zaraz-trzeba-będzie-wracać-do-roboty, a częściowo z powodu esemesa, którego znalazłam w telefonie Craiga, kiedy brał prysznic. Oto treść: „Mam nadzieję, że kiedy mydlisz ptaszka, myślisz o mnie – L.”. A pod tym dwa całuski i uśmiechnięty emotek z wystawionym językiem.

Czyli jednak. Naprawdę się z nią bzyka. Ta L. to Lana Rowntree, dwudziestoczteroletnia kokietka z działu handlowego gazety, w której pracuję. Nosi obcisłe spódniczki i ciężkie koturny i non stop potrząsa włosami, jakby grała w reklamie L’Oréal. Craig poznał ją na naszej firmowej popijawie świątecznej 19 grudnia, czyli dwanaście dni temu. Esemes jedynie potwierdził podejrzenia, których nabrałam, gdy tylko zobaczyłam ich razem przy bufecie: gadka szmatka, śmichy-chichy, ona poskubała brzeg serwetki, on nałożył im po pulpeciku, tu rzut włosem, tam skrobanie się po zaroście. Wodziła za nim wzrokiem cały wieczór, a on pławił się w jej uwielbieniu.

Potem nagle wzrosła liczba „drobnych zleceń”, które musiał wykonać na mieście – a to malowanie, a to parkiet, innym razem ścianka działowa, która „okazała się bardziej problematyczna”, niż się spodziewał. Kto w ogóle organizuje remont na tydzień przed świętami? Do tego zaczął spędzać znacznie więcej czasu w łazience i aż dwa razy pojechał (beze mnie) na świąteczne zakupy. Musiał na nich wiele zdziałać, bo wykorzystał cały limit na karcie kredytowej. Widziałam wyciąg z konta – wszystkie prezenty dla mnie kupił przez internet.

Reasumując: cała ta sprawa zwarzyła mi humor. Ostatnie, na co miałam ochotę, to sylwestrowa „zabawa” w towarzystwie wyfiokowanych pijaczek. Niestety to właśnie było w planie. Moje tak zwane przyjaciółki, albo raczej Osoby, Które Uparcie Nie Dają Mi Spokoju (dalej: OKUNDaMiSie), zarezerwowały stolik w restauracji Côte de Sirène, tuż przy nabrzeżu. Noworoczną kolację, albo popijawę, planowały od miesięcy – początkowo w planach tych figurowali także mężowie, partnerzy i partnerki, ale ekipa wykruszyła się bardzo szybko, kiedy wyszło na jaw, że chodzi o kolację plus popijawę, plus baby shower dla Anni. Restauracja ma opinię dość eleganckiej, ale znajduje się w centrum miasta, więc mur od ulicy zawsze zdobią żółte plamy, a w niedzielne poranki wycieraczka przy wejściu bywa obrzygana. Wnętrze jest utrzymane w czerni i srebrze, z dodatkami w stylu francuskim: girlandy czosnku, freski z paryskimi ulicami, i kelnerzy, którzy łypią na człowieka złym wzrokiem, jakby im matkę zamordował.

Sęk w tym, że przyjaciele są mi potrzebni. Nie w sensie emocjonalnym – nie jestem jak wychudzony, bezzębny Tom Hanks, który na bezludnej wyspie gadał do upapranej piłki. Ale bez przyjaciół trudno utrzymać pozory normalności. Żeby prawidłowo funkcjonować w społeczeństwie, trzeba się otaczać ludźmi. Jest to równie uciążliwe jak okres, ale służy konkretnym celom. Człowiek bez znajomych dostaje łatkę odludka. A co poniektórzy zaczynają się interesować historią w jego wyszukiwarce i węszyć mu w garażu w poszukiwaniu niebezpiecznych chemikaliów.

Z moimi OKUNDaMiSiami jednak niewiele mnie łączy. Pracuję jako asystentka redaktora w miejscowej gazecie, Imelda jest agentką nieruchomości, Anaïs pielęgniarką (obecnie na urlopie macierzyńskim), Lucille pracuje w banku, jej siostra Cleo uczy wuefu na uniwersytecie i dorabia jako trenerka osobista, a Pidge też uczy, tyle że w szkole średniej. Zainteresowania także mamy różne. No dobra, ja i Anni dzielimy się wrażeniami po obejrzeniu najnowszego odcinka Peaky Blinders, ale psiapsiółkami od serca nazwać nas nie sposób. Być może sprawiam wrażenie kukułki w gnieździe wron, ale też mam w tej grupie swoją rolę.

Kiedy zaczęłyśmy się przyjaźnić – a było to w liceum – znajomość ze mną wydawała się pewnym atutem. Jako dziecko byłam w miarę sławna, więc kręciłam się w środowisku celebrytów: spotkałam paru prezenterów telewizyjnych (Jeremy Kyle podarował mi domek dla lalek), raz zaproszono mnie do programu dokumentalno-­kryminalnego. Teraz służę głównie za głos rozsądku oraz za dyżurnego kierowcę, a ostatnio zaczęłam specjalizować się także w wysłuchiwaniu zwierzeń. Znam każdy ich sekret. Ludzie opowiedzą o wszystkim, jeśli wystarczająco długo się ich słucha i udaje zainteresowanie.

Anni, nasza drużynowa ciężarówka, ma termin gdzieś w okolicach marca. Cztery wiedźmy, czyli Lucille, Cleo, Imelda i Pidge, wykosztowały się na ciasto w kształcie pieluchy, kartki, wstążeczki, baloniki i dziecięce buciki do dekoracji stołu. Ja kupiłam kosz z egzotycznymi owocami: liczi, mango, karambolami i śliwkami – taki ukłon w stronę maurytyjskich korzeni Anni. Rzuciły się na to jak stado sępów na zdechłą antylopę. Tym razem przynajmniej nie musiałam prowadzić, więc postanowiłam wlać w siebie tyle prosecco, ile wątroba wytrzyma, i zmusić mózg do myślenia, że dobrze się bawię, słuchając ich zwyczajowej gadki.

Rozmowy OKUNDaMiSiów oscylują najczęściej wokół pięciu tematów. Są to:

1. Ich partnerzy (zazwyczaj jako cel werbalnych ataków).

2. Ich dzieci (tu akurat niewiele mam do powiedzenia, bo sama takowych nie posiadam, więc mój wkład w dyskusję nie jest wymagany, chyba że trzeba się pozachwycać zdjęciami ze szkolnej szopki albo pośmiać z vine’ów uroczych pociech obsmarowujących ściany kupą).

3. IKEA (zwykle dlatego, że właśnie tam były albo zamierzają być).

4. Odchudzanie – co działa / co nie działa, co jest / nie jest sycące, ile kilo przytyły / schudły.

5. Wesele Imeldy – ogłosiła tę wiadomość dopiero we wrześniu, ale jakoś nie pamiętam czasów, kiedy się o nim nie gadało.

Moje myśli są skupione na następujących tematach:

1. Zabawki z serii Leśna Rodzina.

2. Moja (jeszcze) nieopublikowana książka pt. Zegar Alibi.

3. Mój piesek Tink.

4. Kiedy będę mogła iść do toalety i zajrzeć na portale społecznościowe.

5. Jak zabić ludzi, którzy mnie wkurzają, i nie dać się złapać.

Po jakimś czasie na nasz stolik wjechały butelka prosecco i zestaw lekko niedomytych kieliszków.

– A co to? – zapytała Imelda.

– Z pozdrowieniami od panów przy barze – wyjaśnił kelner, wskazując dwóch typów wyraźnie zainteresowanych kontaktem z najbliższą przyjaźnie nastawioną waginą.

Pierwszy miał złote koła w uszach, mocno nażelowany fryz i rękę na temblaku – w tej nieuszkodzonej trzymał duże piwo, które teraz uniósł w niemym toaście. Jego kolegę zdobiły koszulka walijskiej reprezentacji rugby, tatuaże na przedramionach, sznyt przez lewą brew oraz pokaźnych rozmiarów brzuszek piwny. Zupełnie bezczelnie gapił się na monstrualne cycki Lucille.

I ona śmie twierdzić, że nie wystawia ich celowo. Jasne, a ja co miesiąc nie plamię majtek.

– Jak miło z ich strony. – Wyszczerzyła zęby, sięgając do koszyka z chlebem.

Wzięłyśmy po kieliszku i przepiłyśmy do darczyńców. Chwilę później dziewczyny na powrót wpadły w konwersacyjny kołowrotek dzieci-faceci-IKEA i ogólne problemy związane z posiadaniem biustu.

Anni otworzyła prezenty i uznała je za „rewelacyjne” lub „słodziutkie”. Ze wszystkich OKUNDaMiSiów akurat ona działała mi na nerwy najmniej. Zawsze przynosiła z pracy historie o tym, jak to na pogotowie przywieźli kogoś z lalką Barbie w dupie albo motocyklistę z prawie zupełnie oderżniętą głową. Z tego przynajmniej można było się pośmiać. Ale skoro spodziewa się dziecka, niebawem będziemy dyskutować jedynie o bobasach – jakie to są fajniusie i jak cudownie byłoby takiego mieć. Wiem ze smutnego doświadczenia.

Zamówiłyśmy sobie po steku, chociaż wszystkie jesteśmy na jakiejś diecie. Mel wybrała doktora Dukana, czy tam dietę IG, sama już nie pamiętam. Lucille jest na 5 : 2, ale dziś akurat wypadł jeden z tych pięciu dni niepostnych, więc czekając na danie główne, pochłonęła trzy bułki i ze dwadzieścia paluchów. Cleo „jada zdrowo”, ale w święta i sylwestra robi wyjątek. Ja z kolei jestem na diecie pod tytułem Żryj, Co Popadnie, Do 1 Stycznia, a Potem Się Głódź – dlatego zamówiłam trzydzieści deko polędwicy wołowej z sosem bearneńskim i potrójnie smażone frytki. Mięso zażyczyłam sobie tak krwiste, żeby posoka prawie tryskała na obrus. Smakowało nieziemsko. Wszystko mi jedno, czy byczek cierpiał, umierając – jego zadek był pyszny.

– Myślałam, że teraz jesteś wege – odezwała się Lucille, odrywając kolejny kawał chleba.

– Już mi przeszło.

Że też pamiętała coś, co raportowałam jakieś pół wieku temu. W zasadzie to moja lekarka radziła mi zrezygnować z czerwonego mięsa, żeby zniwelować wahania nastrojów. Ale skoro suplementy diety spisywały się nieźle, uznałam, że jeden czy drugi atak histerii to nie powód, żeby od razu zamieniać się w hipisa. Zresztą to nie jest jedzenie dla ludzi. W brokułach siedzą robale, a kiełki to hemoroidy szatana.

– Dostałaś coś fajnego pod choinkę? – zapytała Cleo, kiedy kelner przyniósł nam zestaw morderczych noży do mięsa.

Podziękowałam obsłudze – zawsze to robię. Lepiej być miłym dla osób, które mogą ci napluć do sosu.

– Parę książek, perfumy, kupon do Netflixa, kupon do Water­stones, bilety na koncert Beyoncé w Birmingham… – O nowych gadżetach Leśnej Rodziny postanowiłam nie wspominać. Mój entuzjazm w tej kwestii rozumiały jedynie pięcioletnie bliźniaczki Imeldy.

– A my jedziemy na Beyoncé do Londynu, w kwietniu – wtrąciła się Pidge. – O, już pamiętam, co wam chciałam opowiedzieć…

Zaczęła rozwlekłą historię o tym, jak to zwiedziła sześć sklepów zoologicznych w poszukiwaniu odpowiedniego czegoś tam dla swoich królików, Beyoncé i Solange. Anegdotki Pidge znajdują się zawsze gdzieś między „męczące” a „zaraz się powieszę”; są równie nudne, jak opowieści o wizytach kontrolnych Anni oraz „Saga o Strasznym Kredycie” autorstwa Lucille. Przestałam słuchać, w myślach przestawiając meble w salonie mojej Leśnej Rodziny. Chyba przyda im się więcej przestrzeni dla gości.

Chociaż nadal skręcało mnie ze złości na lubego, jedzenie smakowało i nie wyrywało się na wolność. Oprócz tego, że kwiaty na stolikach były sztuczne (pięciu gwiazdek na TripAdvisorze u mnie nie zarobią), w zasadzie nic mi nie przeszkadzało. Uznałam, że dla takiej kolacji warto było spędzić dwie godziny na wyjmowaniu się z piżamki, w której wegetowałam od Wigilii, oraz ekshumacji twarzy.

A potem wrócił temat wesela Imeldy. Wszystko przez Lucille.

– Wiesz już, w jakiej fryzurze wystąpisz przed ołtarzem?

Imelda mało kiedy słyszy, co mówi Lucille – w zasadzie tylko jeśli rozmawia się o Imeldzie albo weselach, albo o weselu Imeldy.

– Nie… – jęknęła. – Chciałam coś wysokiego, ale bez pazurków. A dla druhen warkocze dobierane, prosto i klasycznie. A o fotografie wam mówiłam? Będzie dwóch. Jack znalazł takiego faceta z Londynu, ma przyjechać w maju ze swoim partnerem, znaczy partnerem w interesach – tu salwa śmiechu, nie wiem czemu – żeby zobaczyć kościół. Ma stać w drzwiach i robić wszystkim zdjęcia portretowe, gdy będę szła do ołtarza. A jego partner będzie tam czekał.

– Uwiecznicie wszystkich i wszystko – stwierdziłam.

– Właśnie. – Imelda uśmiechnęła się szeroko. Wydawała się zadowolona, że nawet ja wykazałam zainteresowanie.

– A co włożysz na wieczorne party? Zdecydowałaś już? – zapytała Anni, wróciwszy z trzeciej wyprawy do toalety.

– Suknię ślubną, bez dwóch zdań.

– Chcesz ją nosić cały dzień? – zdziwiła się Cleo.

– No tak. Muszę wyglądać spektakularnie. To mój dzień i oczy wszystkich będą zwrócone na mnie, no i… wiecie, tym sposobem ci, którzy nie będą zaproszeni na ten uroczysty obiad, też będą mogli zobaczyć mnie w sukience.

– Żeby na pewno nic ich nie ominęło – wymamrotałam, wyciągając telefon.

Znów posłała mi uśmiech, jakbyśmy nadawały na tych samych falach.

Anni pokiwała głową.

– Będziesz wyglądać rewelacyjnie, Mel. A impreza stanie się legendarna. I nawet będę już mogła się napić!

Przetarłam ściereczką nóż do mięsa, ukradkiem przyglądając się arteriom na lewym nadgarstku. Mogłabym skończyć wszystko tu i teraz, gdybym miała dość odwagi.

– E tam, rewelacyjnie – jęczała tymczasem Imelda. – Po pierwszym zdjęciu rozwalą się oba aparaty!

Teraz to Lucille rzuciła się ją pocieszać.

– Co ty w ogóle mówisz?! Jesteś śliczna! Będziesz wyglądać jak księżniczka w tych wszystkich kwiatach i w tym pięknym kościele. Wszystko będzie jak z bajki.

– Aha, nawet wiem z jakiej. Jeśli przez pół roku nie zrzucę tej opony, to będzie to bajka pod tytułem Shrek!

Tu nastąpiły piski.

– Pogodę na pewno będziesz miała idealną, w czerwcu nigdy nie pada – dodała Pidge, głaszcząc Imeldę po ręce. – Nie martw się, wszystko pójdzie świetnie.

– Pewnie macie rację…

(Pragnę zaznaczyć, że przytoczyłam tylko niewielki wycinek tego grupowego masażu ego. Dziewięćdziesiąt procent każdego spotkania schodzi na gadaniu o weselu Imeldy).

Jakiś czas później Imelda wytoczyła temat, którego od dawna się obawiałam. Weekend Grozy.

– Będziecie na moim wyjazdowym wieczorze panieńskim, prawda? Odmów nie przyjmuję. W końcu ustalamy termin z półrocznym wyprzedzeniem.

Ożeż kurwa w różne otwory jebana mać.

– No jasne! A co będziemy robić? – Anni podniosła głowę znad szklanki z sokiem.

– Jeszcze nie wiem… może pojedziemy do spa w Bath albo do Legolandu w Windsorze. Ale na stówę imprezujemy od piątku do niedzieli.

– No ja myślę! – ucieszyła się Lucille. To ona miała świadkować.

Następnie przyszedł czas na program pod tytułem „A mój głupi facet to…” (w przypadku Cleo: „A moja głupia dziewczyna to…”), w którym uczestniczki opowiadają, jak to Rashan / Alex / Jack / Tom / Amy (niepotrzebne skreślić) spędził(a) całą noc w robocie / organizując wyprawę do Francji po tani alkohol / w autobusie do Belgii / w pracy / na wycieczce od baru do baru / na manifestacji przeciwko cięciom budżetowym. W kolejnych rundach omawiano: (a) fakt, że Rashan / Alex / Jack / Tom / Amy zrobili się strasznie przewidywalni w łóżku; (b) rozmiar penisa Rashana / Alexa / Jacka (Cleo i Pidge zawsze unikają tego tematu) oraz (c) rolexa / kwiaty / czekoladki ze słonym karmelem / wczasy / przeprosiny otrzymane(go) przez Anni / Lucille / Imeldę / Pidge / Cleo od Rashana / Alexa / Jacka / Toma / Amy jako zadośćuczynienie za kłótnię, którą sama wywołała. Jeśli chodzi o rzeczy istotne, Craig sprezentował mi jedynie bakteryjne zapalenie pochwy, ale to akurat wolałam zachować dla siebie.

– A co tam u Craiga, Rhiannon? – zapytała Anni. Zawsze stara się włączać mnie do rozmowy.

Imeldzie też się to zdarza, ale głównie kiedy próbuje zdobyć mistrzostwo świata we wbijaniu szpili. Pyta na przykład: „Dostałaś już tę posadę reportera, Rhee?” albo „Nie jesteś przypadkiem w ciąży, Rhee?”, chociaż wie doskonale, że powiedziałabym im o awansie (Boże daj!), a tym bardziej o pasożycie macicy (Boże broń!).

– Nic nowego – stwierdziłam, nalewając sobie piąty kieliszek prosecco. – Robi wykończeniówkę w lokalu przy High Street, tam, gdzie kiedyś był fryzjer. Otwierają tam sklep charytatywny.

– Myślałam, że w tym roku to już na pewno pod choinkę dostaniesz pierścionek – odezwała się Imelda tak, żeby słyszeli ją w całej restauracji. – Ile to już trwa, trzy lata?

– Cztery – sprostowałam. – Ale nie, Craig nie jest na tyle przewidujący.

– A wyszłabyś za niego, gdyby się oświadczył? – Pidge spojrzała na mnie roziskrzonym wzrokiem, jak gdyby myślała o Hogwarcie. (Planują z Tomem pobrać się w tym parku rozrywki w Orlando, Krainie Harry’ego Pottera czy jak on się tam zwie. Mówię serio).

Rozważyłam pytanie w kontekście kipiącej we mnie od rana złości, po czym postanowiłam skłamać:

– Tak, pewnie… – Zamierzałam zrobić z tego zdanie warunkowe, na przykład: „… jeśli tylko byłby skłonny na pięć minut wyjść spomiędzy ud Lany Rowntree i pójść ze mną do urzędu”, ale Lucille nie dała mi szansy.

– À propos sklepów charytatywnych: upolowałam ostatnio rewelacyjny wazon w tym naprzeciwko Debenhams. I to za półdarmo… – Zaczęła kierować rozmowę na inne wody, zostawiając mnie na Wyspie Zdań Niedokończonych.

Nie to, że miałam szczególną ochotę gadać o Craigu albo jego nudnej pracy. No bo nad czym tu się rozwodzić…? Facet buduje domy, wcina placki, czasem zapali jointa albo pogra na konsoli i nie jest w stanie minąć pubu, żeby nie wstąpić i nie zeżreć kawałka świniny w zjełczałym oleju. Cały Craig. W zasadzie jestem na nie.

Dziewczyny znów zajęły się dyskusją o Weekendzie Grozy, kiedy do naszego stolika podszedł jakiś koleś z pryszczami na szyi i piwem w łapsku.

– Jak tam, dziewczyny? – zagadał. – Wszystko gra?

Wyciągnął dwie butelki czerwonego wina, wspierany zza baru przez sześciu kolegów o równie pryszczatych szyjach. Co ciekawe, obie butelki były szczelnie zakorkowane – nie musiałyśmy się więc obawiać, że panowie czegoś tam dosypali i że resztę wieczoru spędzimy jako na wpół przytomne obiekty rozrywki w jakimś podrzędnym motelu. Tak, myślę o takich rzeczach. Między innymi dlatego warto się ze mną kolegować.

Nie byli to ci sami kolesie, którzy wcześniej zafundowali nam prosecco. Ci byli młodsi, bardziej hałaśliwi i bardziej pryszczaci.

– Możemy się dosiąść? – zapytał jeden z nich.

Tu nastąpiły ukradkowe mrugnięcia i chichoty.

Rozważałam deser w postaci ciasta czekoladowego z bitą śmietaną, ale z racji niespodziewanego towarzystwa dziewczyny przestały się garbić i wciągnęły brzuchy, więc i ja oparłam się pokusie. Uznałam, że przy odrobinie szczęścia dotrę do domu i pochłonę resztki tiramisu, zanim fajerwerki ogłoszą koniec dietetycznej rozwiązłości.

Imelda, Lucille i Cleo jak zwykle zaczęły flirtować, zadowolone z poświęcanej im uwagi. Po odpowiedniej dawce środków rozweselających dołączyła do nich Pidge. Chrześcijańskie wychowanie zabrania jej kusić słowem czy biustem zupełnie na trzeźwo. Ja niestety wypiłam zdecydowanie za mało.

Wieczór wlókł się zatem jak smród za wojskiem. Siedmiu Wstawionych wcisnęło się między nas, psując atmosferę piwnym oddechem i miętosząc nasze sukienki tłustymi paluchami. Roboczo nadałam im pseudonimy: Mruk, Pryszczatek, Knypek, Obleszek, Tłuścioszek, Obmacek i Milczek. Zgadnij, Drogi Pamiętniczku, którego z nich mi przydzieliły. Podpowiedź: rozmowa się nie kleiła.

OKUNDaMiSie grawitowały ku facetom, aż w końcu zostałam sama. Wszystkie rzuciły tekstem w stylu „raz się żyje” i odgalopowały ze Wstawionymi w kierunku klubu nocnego, w którym organizowano piana party – nie pamiętam, o jaki klub chodziło, bo nie miałam najmniejszego zamiaru zabierać się z nimi.

– Idziesz, Rhee? – zapytała Anni, zgarniając spod stołu torby z prezentami dla dziecka. – Weźmiemy to z Pidge do samochodu i spotkamy się z nimi już na miejscu.

Nie wiem, co ją tak podniecało w perspektywie wyjścia do klubu. Ma brzuch jak namiot cyrkowy, może pić tylko soczki i sika równo co pół godziny. Mało który klub nocny zapewni jej po temu odpowiednie warunki.

– Aha, tylko skoczę do klopa – odpowiedziałam i dopiłam resztkę wina.

Chciałam sprawdzić, co zrobią. Zobaczyć, która zwróci uwagę, że jeszcze mnie nie ma. Która okaże się prawdziwą przyjaciółką. Tak jak podejrzewałam – nie zaczekał nikt. Zapłaciłam za siebie i z niszy przy wejściu do Côte de Sirène obserwowałam, jak rozchichotana grupka, zataczając się, znika za rogiem, pędzona przez Wstawionych niczym owce na rzeź.

Nie poświęciły mi ani jednej myśli.

Zostałam sama w centrum miasta, bez transportu, w sylwestrowy wieczór. Do domu jakieś trzy kilometry. Nie pozostało mi nic innego jak ruszyć piechotą.

Okazało się, że spacer poprawił mi humor.

Po drodze nie wydarzyło się nic ciekawego.

Minęłam menela w tekturowej aureoli na głowie, który opierał się o ścianę banku i lał prosto w spodnie, a także parę kopulującą rozgłośnie na parkingu za apteką. W jakiejś pizzerii pobiła się cała klientela, a jeden łysol w pasiastej koszuli darł się: „Urwę ci łeb i go wyrucham!”.

Jak już wspominałam, nic ciekawego.

Incydent przy kanale natomiast nieciekawy nie był.

Około 23.30 doszłam do boisk i skręciłam w ścieżkę rowerową przy kanale, żeby pójść na skróty. Do domu miałam najwyżej sto metrów. Wtedy usłyszałam za sobą czyjeś kroki. Serce podeszło mi do gardła, oddech przyspieszył. Wcisnęłam ręce głęboko w kieszenie płaszcza i się odwróciłam. Na ścieżce stał wytatuowany koleś w koszulce reprezentacji Walii. Jeden z tych, którzy zafundowali nam w restauracji pierwszą butelkę prosecco.

– Dokąd to, maleńka?

– Do domu.

– O, mogę się zabrać z tobą?

– Nie.

– Nawet jak ładnie poproszę? Umilimy sobie czas, ty i ja. Do północy jeszcze daleko, co nie? Masz taką smutną buzię…

Jednym susem przyskoczył do mnie. Odsunęłam się o krok i on też się cofnął, szczerząc zęby.

– Szedłeś za mną? – zapytałam.

Zachichotał obleśnie, obrzucając mnie spojrzeniem od stóp do głów. Szczególną uwagę poświęcił okolicom mojego krocza; przyznaję, że w obcisłej spódnicy prezentowało się nieźle.

– Chciałem tylko sprawdzić, gdzie idziesz. No, nie bądź taka… Postawiłem ci drinka, nie?

– A ja podziękowałam.

Najwyraźniej nie na takie dowody wdzięczności liczył. Owinął wokół mnie łapska.

– Byłbyś uprzejmy mnie nie dotykać?

– Oj, weź… Mrugałaś do mnie.

– Nie przypominam sobie. Odsuń się. – Nie podniosłam głosu; nie było potrzeby.

Próbował mnie napastować w sposób iście żałosny. Złapał mnie za biust, wskazał na rozporek swoich spodni.

– Chodź, zapoznasz swoją dziuplę z moim ptaszkiem. Z okazji Nowego Roku.

Wyglądał na silnego; koszulka miała rozmiar XXL. Rozciętą brew zauważyłam już wcześniej, teraz zwróciłam uwagę także na charakterystyczne uszy zapaśnika. Obślinił mi całą twarz, a ja nie protestowałam. W pobliżu nie było żywej duszy. Nawet gdybym zaczęła krzyczeć, mieszkańcy najbliższych domków potrzebowaliby pięciu minut, żeby tu dotrzeć. I to zakładając, że mieliby ochotę pomóc. Tymczasem facet by doszedł i poszedł, a ja wylądowałabym na komisariacie, gdzie daliby mi kubek ciepłej herbaty i skierowanie na wymaz z pochwy. O nie. Coś takiego mogłoby się przytrafić mojej siostrze, ale nie mnie.

– Chodź no tu… – wydyszał mi prosto do ucha, złapał za rękę i pociągnął w kierunku kępy krzaków.

Leżał tam wywrócony do góry dnem wózek z supermarketu. Ani drgnęłam.

– Tam nie ma miejsca.

– Jest, jest. – Teraz szarpnął nieco mocniej.

– Ściągaj spodnie – powiedziałam.

Wyszczerzył się radośnie, jakby wygrał weekend w burdelu. All inclusive.

– No widzisz, maleńka, wiedziałem, że dasz się namówić.

Zaczął majstrować przy pasku, potem przy rozporku, lekko chwiejąc się na nogach. Sprane dżinsy wylądowały w okolicy jego kostek. Bokserki – z Homerem Simpsonem, dodam – podążyły ich śladem. Jego członek wyprężył się dumnie jak mały samuraj gotowy do akcji. Był krzywy. Trudno powiedzieć, czy cieszył się na mój widok, czy starał się wskazać mi drogę na przystanek.

Przejechał po nim dłonią od dołu do góry, a raczej od dołu w stronę przystanku.

– Cały twój – stwierdził.

– Szczęściara ze mnie.

Strasznie chciało mi się śmiać, ale zdusiłam ten odruch, sięgnęłam pod spódnicę i udałam, że ściągam majtki. Modelowy przykład entuzjazmu.

– Stań na czworakach – wysapał.

– Jak pies?

– Ta.

– Czemu?

– Bo chcę cię posuwać jak psa.

Oddech zaczął mi się rwać.

– Tu jest twardo.

– Mój fiut też jest twardy. Na ziemię. No już, nie drocz się ze mną.

– Zrobię ci loda, ale to tyle – powiedziałam.

– Na początek może być – odparł. Oczy mu się rozjaśniły.

Uklęknęłam przed nim i objęłam palcami koślawego samuraja.

– Mam sobie zrobić palcówkę, jak będę go ssała? – zapytałam przez zaciśnięte gardło.

– Zajebiście! Perwersyjna jesteś. – Zaśmiał się, a członek w mojej dłoni stwardniał i zrobił się bardziej żylasty. – Od razu wiedziałem, że jesteś perwersyjna.

Czekał, aż moje usta zamkną się wokół jego dumy i chwały. Ujęłam ją mocniej, jak krowę za wymię.

Spojrzałam na niego, wyobrażając sobie twarz Craiga, po czym sięgnęłam do kieszeni i wymacałam rączkę noża do mięsa. Wyciągnęłam go powoli, cały czas głaszcząc kolesia po przyrodzeniu, aż zamknął oczy i odchylił głowę w błogiej nieświadomości. Poderwałam dłoń z nożem i zaczęłam piłować; ząbki szybko wgryzły się w różowe mięso. Wrzasnął, przeklął i jął okładać mnie pięściami po głowie, ale nie zwolniłam uścisku, tnąc bezlitośnie, kiedy palce zalała mi ciepła, lepka krew. Gwałtownym szarpnięciem ostatecznie oderwałam członek od nasady, jednocześnie wpychając faceta w zielonkawe, smrodliwe wody kanału. Oderżnięty penis wylądował na ziemi z komicznym plaśnięciem. Chociaż jego były właściciel szamotał się w wodzie i wył jak potępieniec, nikt jakoś nie rzucał się pomóc ani jemu, ani mnie. Jego wrzaski i nieskoordynowane ruchy skojarzyły mi się z dzieckiem, które pierwszy raz zabrano na pływalnię.

Z leżącego na ścieżce penisa uniósł się ledwo dostrzegalny kłąb pary. Wygrzebałam z kieszeni płaszcza torebkę na psie kupy i zgarnęłam w nią urwany członek, po czym biegiem rzuciłam się do mostu. Serce cały czas tłukło się jak skazaniec po celi. Kiedy dopadłam do barierki na szczycie, ledwo mogłam złapać oddech.

– Ty… pojebana… suko… – charczał tymczasem on, bezradnie machając rękami.

Jeszcze chwilę pochlapał się w mętnej wodzie, coraz częściej zapadając się pod taflę. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył na tym świecie, była zapewne moja uśmiechnięta twarz w blasku księżyca.

Cała ta okrutna, improwizowana scena przyniosła uczucie, o którym już prawie zapomniałam. To samo czuje dziecko, gdy odkrywa nowy plac zabaw albo kiedy budzi się i widzi przy łóżku prezent od świętego mikołaja. Ciepła ekscytacja, która powoli ogarnia całe ciało, aż po czubki palców. Najlepsze uczucie na świecie. To nie lada przywilej patrzeć, jak ktoś umiera, i wiedzieć, że to przez ciebie. Żeby przeżyć coś takiego, warto się czasem umalować.

Złotko

Подняться наверх