Читать книгу Złotko - C.J. Skuse - Страница 9

Piątek, 5 stycznia

Оглавление

1. Derek Scudd.

2. Wesley Parsons.

3. Ludzie, którzy nie zamykają buzi, kiedy jedzą, na przykład Craig.

4. Pierwszy Kardashian – może jeśli uda mi się cofnąć w czasie i załatwić tego drania, cała reszta nigdy się nie narodzi.

5. Siedemdziesięcioletnie babcie, które stoją i gadają, blokując ludziom przejście w sklepie.

6. Celebrytki, które trąbią o tym, jak to trzeba kochać swoje ciało i czuć się w nim swobodnie, po czym zrzucają dziesięć kilo i wypuszczają DVD z poradami fitness. Niech was zaraza wybije, jebane hipokrytki.

Znowu śnił mi się tata. To już trzeci raz od początku listopada. Obudziłam się zlana potem, chociaż w pokoju były jakieś dwa stopnie. Zawsze śni mi się to samo: ostatni dzień w szpitalu i jego głowa na poduszce, spojrzenie pełne błagania, którego nie był już w stanie wyartykułować.

Strona tytułowa dzisiejszej gazety sprawiła mi większą przy­jemność:

W KANALE ZNALEZIONO ZWŁOKI MĘŻCZYZNY

Policji udało się ustalić tożsamość mężczyzny, którego ciało wydobyto 1 stycznia z kanału rzecznego niedaleko dzielnicowej biblioteki. Makabrycznego odkrycia dokonał przypadkowy przechodzień około 8.30. Denat, trzydziestodwuletni Daniel John Wells, poprzedniego wieczoru wyszedł na spotkanie towarzyskie. Pracował jako elektryk; osierocił dwie córki z poprzednich związków, trzyletnią Tyffannee-Miley [co to w ogóle za imię?] i półtoraroczną Izabellę-Mai [kto tak krzywdzi dzieci?]. Policja poszukuje świadków mogących pomóc w wyjaśnieniu okoliczności śmierci Wellsa.

O tym, że denat miał spuszczone spodnie, w artykule nie wspomniano. Informację o poziomie alkoholu we krwi też pominęli, podobnie jak o skłonności pana Wellsa do okazjonalnego gwałtu. Oraz o brakującym członku. Zakładam, że wszystkie te szczegóły czytelnik miał wywnioskować z frazy „wyszedł na spotkanie towarzyskie”.

W pracy nuda. Przysięgam, na moim miejscu nie chciałby być nawet ten chiński dzieciak, który dwadzieścia lat spędził zamknięty w klatce. À propos dzieciaków: w redakcji pojawił się nowy – pochodzi z Australii, na imię ma AJ i jest siostrzeńcem Claudii. Mówię „dzieciak”, ale chłopię skończyło osiemnaście lat; robi sobie rok przerwy przed rozpoczęciem studiów. Następne sześć miesięcy spędzi u nas jako „pracownik godzinowy na pół etatu”. Od pasa w górę ubiera się, jakby szedł na plażę; od pasa w dół – jakby właśnie wracał z festiwalu w Glastonbury. Nie znam jego pełnego imienia, ale jestem zdania, że każdy, kto przedstawia się samymi inicjałami, aż się prosi o kopa w zadek.

Młody jest bardzo przystojny – wysoki, opalony i obwieszony makramkami. Do tego cały czas się uśmiecha. Zazwyczaj trzymam się z dala od pogodnych osób – wywołują we mnie zbyt silną agresję – ale muszę przyznać, że na jego widok gatki nieco wilgotnieją. Trochę za mocno stara się zrobić wrażenie na Claudii. Teraz u niej mieszka. Może uda mi się przekabacić go na swoją stronę; wiem, że by ją to niewąsko wkurzyło. Mówi się czasem, że czyjś uśmiech „rozświetlił całe pomieszczenie”. Uśmiech AJ-a potrafi dokonać tego cudu.

Pod warunkiem oczywiście że nie chodzi o moje biuro.

Przysnęłam nad przepisywaniem siedemnastego listu o bagrowaniu mokradeł na Somerset Levels i wzroście cen za przetwarzanie odpadów ogrodowych. Korektorka działu „Dom i nieruchomości”, smętna baba o imieniu Joy (o ironio!), była łaskawa poinformować mnie, że bardzo przytyłam przez święta. Podobnie urocze komentarze słyszą od niej wszyscy, ale dziś miałam na nie obniżoną tolerancję. Wydaje się jej, że pomaga, wytykając nam nasze niedoskonałości: mnie wagę, Lanie załamanie nerwowe, Claudii brzydkie pieprzyki, Jeffowi problemy z biodrem, a Mike’owi Heathowi impotencję (na jego nieszczęście przyuważyła torbę, którą przyniósł kiedyś z apteki). Joy wcześniej ważyła ze trzysta kilo, ale zrzuciła wszystko, a luźną skórę kazała wyciąć operacyjnie – i to w ramach NFZ. Od tego czasu jej życiową misją jest szykanowanie wszystkich dookoła.

Najgorsze, że nie możemy nijak się jej odgryźć, bo Joy ma papiery na cztery różne rodzaje niepełnosprawności. Należy do typu korpulentnych bab z twarzą Olivera Cromwella, które farbują się na różowo albo na niebiesko w nadziei, że podniosą tym nieco własną atrakcyjność, ale jedynie podkreślają szkaradność rysów. Nie mogę więc wypowiedzieć się na temat jej nóg nierównej długości ani jej jąkania, ani porażenia nerwu twarzowego, przez co wygląda, jakby jej usta chciały zdezerterować na szyję. Natychmiast wyleciałabym z roboty za dyskryminację. Wariactwo. Chyba każdy wolałby pracować z kimś takim jak ja, kto ma na tyle przyzwoitości, żeby obgadywać ludzi za ich plecami, a nie prosto w twarz.

Nieszczególnie chce mi się męczyć z zabijaniem Joy, ale od czasu do czasu wyobrażam ją sobie, jak leży na srebrnej tacy wypchana, zawoskowana, przybrana kępkami natki pietruszki, z wielkim jabł­kiem w paszczy.

W porze lunchu do Rona przyszła pani burmistrz. Sympatyczna z niej kobieta – wychowała się w rodzinie zastępczej, urodziła niepełnosprawne dziecko, a jej mąż już kilka razy przeżył atak serca. Nie ulega wątpliwości, że życie nieraz sprzedało jej porządnego kopa. Mimo wszystko staram się trzymać z daleka – pachnie jak elektryczny odświeżacz powietrza. Do tego jest bezglutenowa, przez co ciężko dostać dla niej porządny lunch. Muszę chodzić do smrodliwego baru na rogu, gdzie gotuje koleś w dredach, z czarną obwódką za paznokciami. Wyciera te łapy w upaprany humusem fartuch i co chwila smyra się po kolczyku w nosie.

Mijając moje biurko, Lana posłała mi promienny uśmiech. Miała na sobie opiętą na biuście szaroniebieską bluzkę. Jestem prawie pewna, że specjalnie łazi koło mojego stanowiska. Mogłaby przechodzić drugą stroną – ale woli sobie na mnie popatrzeć, jak morderca, który wraca na miejsce zbrodni tylko po to, żeby przeanalizować tempo rozkładu albo przebzykać trupa. Dla niepoznaki odwzajemniłam jej uśmiech i chwilę z nią pogadałam. Nastąpiły rzucanie włosami i chichoty. A ja wyobrażałam sobie, jak przywiązuję ją do stołu bilardowego i dźgam ją kijem po kolei w każdy otwór. W sumie rozumiem, czemu tak się podoba facetom. Jest wesoła, energiczna i ma cycki jak melony. Biurowa ploteczka głosi, że rzuciło ją dwóch facetów, jeden po drugim. Po tym pierwszym miała załamanie nerwowe. A po tym drugim podobno próbowała odebrać sobie życie. Nie wiem, czy zabierała się do tego na poważnie, czy tylko próbowała zwrócić na siebie uwagę – tak czy owak, ten fakt z jej przeszłości tłumaczy zainteresowanie Craiga.

On zawsze miał słabość do blizn na duszy.

Mike Heath prowadził w sali konferencyjnej wywiad z parą lesbijek, których dzieciak zadławił się winogronem w Pizza Hut i o mało nie wyzionął ducha. Przyszła też pielęgniarka, która chwytem Heimlicha uratowała mu życie. Ja w tym czasie napisałam komunikat prasowy o studenckiej wyprawie na Kilimandżaro w celu ratowania niedźwiedzi himalajskich i pomogłam Jeffowi wklepać sprawozdanie z okręgowych finałów mistrzostwa kraju w kręglach. Kiedy wróciłam z przerwy obiadowej, na biurku czekało na mnie jajko niespodzianka.

Jeff Thresher jest naszym głównym redaktorem sportowym. Chyba wmurowali go tu razem z fundamentami. Cały dzień siedzi przy swoim biurku, na krześle z trzema poduszkami pod plecy. Można go też poznać po czerwonym swetrze i rękawiczkach bez palców. Lubię go. Przytrzymuje przede mną drzwi i śmieje się z moich dowcipów. Do tego jest doświadczonym ogrodnikiem – jego cukinie wygrywały jakieś nagrody. Nauczył mnie łacińskich nazw moich ulubionych kwiatów: Bellis perennis (stokrotka), Centaurea cyanus (chaber) i Amaranthus caudatus (szarłat zwisły). Gdyby całe biuro tonęło w szambie, to właśnie Jeffowi rzucałabym koło ratunkowe.

W przerwie na lunch pojechałam do domu rodziców. Julia nie jest potulnym lokatorem. Wybiła okno od podwórza – dziura jest mała, ale i tak się wściekłam. Trzeba ją było nauczyć respektu. Zapraszam z powrotem do szafki, panienko.

Po pracy poszliśmy z Craigiem na kurczaki. Porównywaliśmy ceny autocasco w różnych firmach, bo poprzedni ubezpieczyciel zrobił się za drogi. Mój kurczak okazał się twardawy, ale nie złożyłam skargi. Nie miałam siły.

Dzięki Bogu za pornografię. Kiedy tylko Craig napomknął, że miałby ochotę na seks, zabrałam się do sypialni i pod pretekstem „pracy nad swoją powieścią” przejrzałam ulubiony folder, żeby nawilżyć dolne rejony. I pomyśleć, że będąc niedojrzałym dziewczęciem, musiałam podkradać mamie książki Jackie Collins i czytać sobie pikantne fragmenty albo po sześć razy przewijać ciekawe sceny z Nagiego instynktu na wideo ojca. Teraz pornografia jest wszędzie, przez co zrobiła się znacznie mniej ekscytująca.

Szukam więc dodatkowych podniet na chatroomach. Skromność nie pozwala mi przyznać, że jestem mistrzem świata w świntuszeniu, ale jestem. Na chatroomie trzeba zwrócić na siebie uwagę, tak żeby błagali cię o prywatną rozmowę przez WhatsApp albo Kik. Trzeba ich wywabić. Otwierają apkę i wpadają w pułapkę. He, he.

Sexting jest fajny, ale kretyńska autokorekta potrafi czasem popsuć całą zabawę. Ileż to razy proponowałam facetowi, że „wezmę do buszu jego figura” albo żeby „wytrysnął mi prosto w lista” czy „polizał mnie w coupé”. Jeden pan życzył sobie „possać moje cykorie”. Jeśli chce, to proszę bardzo, tylko po co…?

Na Skypie nie ma tego problemu, ale do takich rozrywek trzeba się golić i odchudzać, a chwilowo nie mam do tego cierpliwości. Kiedy prowadzę rozmowy tekstowe z czterema naraz, czuję się trochę jak ekspedientka w okresie przedświątecznym. Ten chce zdjęcie zadka, tamten zdjęcie cycka, jakiś koleś z Australii zaraz musi się kłaść i koniecznie chce przed snem zobaczyć, jak pieszczę się przed kamerą, a inny typ z Toronto zwierza się, że od śmierci brata ma myśli samobójcze. Różni mi się trafiają.

Ostatnio jeden z moich stałych rozmówców proponował schadzkę w hotelu w Londynie – chciał mnie związać. Inny życzył sobie spotkać mnie w ciemnej alejce i zrobić dokładnie to, co mu zaproponowałam: zedrzeć ze mnie ciuchy, złapać mnie za szyję i gryźć po uchu, szepcząc sprośności. Tego właśnie chciałam.

Nie zwierzyłam się jednak, że chcę go później zabić; leżeć pod jego ciężarem odziana w jego krew i słuchać, jak wydaje z siebie ostatnie tchnienie.

Wszystko w swoim czasie.

Nic jednak nie jest równie ekscytujące, jak wyprawa na ryby. I nie chodzi mi tu o jakieś karpie czy węgorze. Wolę grubsze ryby. Tłuste, napalone rybiszcza, które wysuwają się z mułu po zmroku w poszukiwaniu kobiet samotnie wracających z pracy albo podpitych księżniczek wytaczających się z klubów. Lubię czasem udawać nawaloną księżniczkę. Lubię grać ofiarę. Nie jest trudno, kiedy nosi się w kieszeni długi nóż kuchenny.

Złotko

Подняться наверх