Читать книгу Ilion - Dan Simmons - Страница 7

1
Równina Ilionu

Оглавление

Gniew.

Opiewaj, o Muzo, gniew Achillesa, gniew syna Peleusa, zbrodniczego mężobójcy, któremu śmierć jest przeznaczeniem. Zanoś pieśń o gniewie, który kosztował Achajów tak wielu dobrych ludzi, który tak liczne, pełne życia i serdeczne dusze posłał poza wrota posępnego Domu Śmierci. Zaśpiewaj też, o Muzo, o gniewie bogów, kapryśnie władających z wyżyn nowego Olimpu; opowiedz nam, śpiewaczko, o gniewie postludzi, choć ci dawno już zniknęli; oraz o gniewie nielicznych ocalałych ludzi prawdziwych, tych bezużytecznych, których zaprząta tylko własny los. Wspomnij też, o Muzo, w swej pieśni gniew istot świadomych i czujących, lecz nie do końca ludzkich, które śnią pod lodami Europy, umierają w siarkowych popiołach Io i przychodzą na świat w skutych siarczystym mrozem dolinach Ganimedesa.

Nie zapomnij również, o Muzo, o mnie samym. O nieszczęsnym, ponownie i wbrew woli narodzonym Hockenberrym – o biednym martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół nazywanym Hockenbushem, tych przyjaciół, którzy dawno temu obrócili się w pył w zapomnianym przed wiekami świecie. Głoś pieśń o moim gniewie. Tak, również o moim gniewie, o Muzo, choć jakże drobnym i nieznaczącym w porównaniu z wściekłością nieśmiertelnych Olimpijczyków lub furią Achillesa, zabójcy bogów.

Chociaż jednak nie, o Muzo. O mnie nie śpiewaj wcale. Znam cię dobrze. Byłem twym sługą i niewolnikiem, o Muzo, ty dziwko niezrównana. I nie ufam ci, o Muzo. Nie dowierzam ci ani trochę.

* * *

Skoro przypadła mi – niechętnie, przyznam, pełniona – rola chóru tej opowieści, mogę ją rozpocząć w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Rozpocznę ją więc właśnie od tej chwili...

Nastaje dzień podobny wszystkim innym z ponad dziewięciu lat, jakie minęły od moich ponownych narodzin. Budzę się w koszarach scholii. Jak okiem sięgnąć, pod błękitnym niebem ciągną się połacie czerwonego piasku. Otaczają mnie wielkie, kamienne głowy. Ze snu wyrywa mnie wezwanie Muzy. Zabójcze cerberydy obwąchują mnie i przepuszczają. Szybką kryształową windą wjeżdżam na trawiasty wierzchołek Olimpu – siedemnaście mil w górę, po wschodnim zboczu góry. Tam, gdy już zaanonsowano me przybycie do pustej willi Muzy, odbieram polecenia od schodzącego ze służby scholiasty, zakładam morfującą bransoletę i bojowy pancerz, wsuwam za pas paralizator, po czym teleportuję się kwantowo – tekuję – na zalaną wieczornym światłem równinę Ilionu.

Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie tego miasta – czym ja zajmowałem się zawodowo przez ponad dwadzieścia lat – pogódźcie się teraz z faktem, iż wasza wyobraźnia z pewnością zadaniu nie sprostała. Przekonałem się o tym na sobie. Rzeczywistość jest dalece bardziej cudowna i straszliwa niż obrazy odmalowane w wierszach ślepego poety.

Przede wszystkim miasto. Ilion. Troja. Jedno z najwspanialszych, ufortyfikowanych poleis starożytności – wyrasta z równiny nieco ponad dwie mile od plaży, na której teraz stoję, lecz mimo odległości wciąż jest wyraźnie widoczne i piękne. Wydaje się, że ze swojego wzniesienia włada całą okolicą. Wysokie mury migocą płomieniami tysięcy ognisk i pochodni. Wieże nie są wcale tak niebotyczne, jak starał się nas przekonać Marlowe, lecz mimo to oszałamiające – strzeliste, okrągłe, obce i olśniewające.

Następnie mamy Achajów, Danajów i rzesze pozostałych najeźdźców – ściśle rzecz ujmując, nie są jeszcze Grekami, gdyż od powstania tego narodu dzielą nas z górą dwa tysiące lat. Ja jednak pozwolę sobie ich w ten sposób określać. Greckie obozy ciągną się wzdłuż tutejszego wybrzeża długimi milami. Prowadząc zajęcia z „Iliady”, wykładałem studentom, że wojna trojańska, wbrew całej swej homeryckiej glorii, w rzeczywistości była prawdopodobnie konfliktem pomniejszym – ot, marne kilka tysięcy wojowników z Grecji wystąpiło przeciwko porównywalnej liczbie Trojan. Nawet najbardziej uczeni członkowie scholii – grupy uczonych badających „Iliadę” od niemal dwóch mileniów – szacowali na podstawie eposu, że czarnymi okrętami, które dziewięć lat temu spoczęły na pobliskiej plaży, nie mogło przybyć więcej niż pięćdziesiąt tysięcy wojowników z Achai i pozostałych greckich krain.

Jakże się mylili! Obecnie ocenia się, że Ilion najechało ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków, a Trojan wraz z wojskami sojuszniczymi zebrała się mniej więcej połowa tej liczby. Wygląda na to, że aby wziąć udział w tej bitwie ochoczo stawili się wielcy wojownicy i bohaterowie z każdej, nawet najmniejszej, greckiej wyspy – wszak wojna oznacza łupy – i przywiedli ze sobą żołnierzy, sprzymierzeńców, służących, niewolników i konkubiny.

Widok jest powalający: mila za milą jasno oświetlonych namiotów, obozowych ogni, zasieków z naostrzonych pali, mile rowów obronnych wykopanych w twardej glebie powyżej plaży – nie w celu zapewnienia sobie ochrony i kryjówki, lecz by zniechęcić trojańską kawalerię do szarż. A całe to mrowie namiotów i ludzi – wypolerowane groty i gładkie tarcze – wszystko rozbłyskuje w blasku płomieni tysięcy ognisk dających wojownikom ciepło i strawę. Migocą też stosy pogrzebowe.

Bo tutaj zwłoki się pali.

Zaraza nęka szeregi Greków już od kilku tygodni. Najpierw zaczęły zdychać osły i psy, potem padli pierwsi pojedynczy żołnierze i niewolnicy, aż wreszcie, nagle, dziesięć dni temu, rozpętała się prawdziwa epidemia, powalając więcej achajskich i danajskich herosów, niż zdołali to uczynić Trojanie w ciągu długich miesięcy oblężenia. Osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są jednak święcie przekonani, że źródłem choroby jest gniew Apolla.

Widywałem go z oddali – zarówno na Olimpie, jak i tutaj – i rzeczywiście typ jest dość paskudny. Apollo to patron łuczników, pan srebrnego łuku, bóstwo „niosące śmierć z oddali” i chociaż nosi tytuł boga zdrowia, włada również chorobami. Co więcej, jest w tym starciu najważniejszym spośród Olimpijczyków sojusznikiem Trojan i gdyby mógł spełnić swą wolę, Achajowie wymarliby do ostatniego. Bez względu na to, czy tyfus narodził się w zbrukanych gnijącymi trupami rzekach i studniach, czy przyniosły go srebrne strzały Apolla, są Grecy zupełnie słusznie przeświadczeni, że bóg życzy im klęski.

W tej chwili Achajscy królowie – a we własnym kraju i własnych oczach królem jest każdy z tych greckich wodzów – zbierają się w cieniu namiotu Agamemnona, by naradzić się co do sposobu odparcia zarazy. Zmierzam w ich stronę powoli, a nawet nieco niechętnie, mimo że po ponad dziewięciu latach dłużącego się oczekiwania i obserwacji oblężenia dzisiejszy wieczór powinien się okazać najbardziej emocjonującym ze wszystkich dotychczasowych. Dzisiaj bowiem homerycka „Iliada” zaczyna się naprawdę.

Oczywiście oglądałem już część opisanych w eposie wydarzeń, te, które poeta przeniósł w momenty bardziej sprzyjające artystycznej wizji. Widziałem na przykład tak zwany „katalog okrętów”, kiedy to spisano i wymieniono greckie siły. Homer umieścił tę chwilę w drugiej księdze „Iliady”, lecz ja byłem jej świadkiem już ponad dziewięć lat temu, podczas koncentracji sił przed wyprawą. Doszło do tego w Aulidzie, cieśninie dzielącej Eubeę i kontynentalną część Grecji. Przypatrywałem się też epipolesis, dokonanemu przez Agamemnona przeglądowi wojsk, który w dziele Homera pojawia się w księdze czwartej, lecz w rzeczywistości odbył się niebawem po wylądowaniu armii pod Ilionem. Jakiś czas po owym wydarzeniu nastąpiło to, co, nauczając, określałem mianem teichoskopii, czyli „widoku z muru”, kiedy Helena pokazywała Priamowi i pozostałym przywódcom Trojan achajskich bohaterów i wymieniała ich imiona. Teichoskopia znalazła się w księdze trzeciej „Iliady”, lecz – podobnie jak epipolesis – faktycznie wydarzyła się niedługo po przybyciu greckich statków.

O ile pojęcia rzeczywistości i faktów mają tu w ogóle jakieś zastosowanie.

Tym się nie kłopoczmy, dzisiaj bowiem zwołano zgromadzenie przed namiotem Agamemnona i dzisiaj dojdzie do sporu pomiędzy królem i Achillesem. Od tego właśnie zaczyna się akcja „Iliady” i wiem, że powinienem na tym niezwykłym wieczorze skoncentrować całą energię i przywołać na pomoc cały zasób swej naukowej wiedzy. Jednakże, prawdę powiedziawszy, mam to wszystko w dupie. Niech się pysznią. Niech się chełpią. Niechże Achilles dobędzie miecza – no dobrze, przyznaję, że tę akurat scenę chętnie bym zobaczył. Ciekawe, czy żeby go powstrzymać, Atena naprawdę stawi się tu osobiście, czy, też jej interwencja była po prostu homerycką metaforą zdrowego rozsądku, który ostatecznie postanowił się odezwać w sercu Achillesa? Całe życie czekałem, by znaleźć na to pytanie odpowiedź, a teraz gdy od jej uzyskania dzielą mnie ledwie minuty, z jakiegoś niezrozumiałego powodu... No, mam to w dupie.

Dziewięć lat uciążliwego, mozolnego odzyskiwania wspomnień sprzed bolesnego zmartwychwstania. Dziewięć lat bezustannej wojny i pozowania na herosa, nie mówiąc nawet o dziewięciu latach życia w niewoli u bogów i Muzy. Tak, te dziewięć lat wywarło na mnie silne piętno. Jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mógłby się na niebie pojawić nagle B-52 i zrzucić na zwaśnionych Greków i Trojan bombę atomową. Pieprzyć tych wszystkich bohaterów i ich drewniane rydwany.

Mimo szczerej niechęci zmierzam ciężkim krokiem ku namiotowi Agamemnona. W końcu to przecież moja praca, moje zadanie. Gdybym tego spotkania nie prześledził i nie złożył raportu Muzie, straciłbym posadę. Bogowie przemieliliby mnie z powrotem w strzępki nitek DNA, z których mnie wskrzesili, i to – jak się czasem ładnie powiada – byłoby tyle.

Ilion

Подняться наверх