Читать книгу Ilion - Dan Simmons - Страница 9

3
Równina Ilionu

Оглавление

Przywódcy Greków gromadzą się karnie przed namiotem Agamemnona, zbiera się też tłum zaciekawionych gapiów. Spór pomiędzy królem i Achillesem już w tej chwili nabiera temperatury.

Powinienem był wcześniej wspomnieć, że przed przybyciem na miejsce morfowałem w Biasa – ale nie tego pylijskiego dowódcę, który służy w armii Nestora, lecz w kapitana poddanego rozkazom Menesteusa. Ów nieszczęsny Ateńczyk zapadł na tyfus i – aczkolwiek przeżyje i weźmie udział w walce, pojawiając się w księdze trzynastej – rzadko opuszcza swój namiot, rozbity kawałek dalej na plaży. Jako oficera otacza go aura posłuchu, wystarczająca, by przypadkowi świadkowie rozstąpili się przede mną i umożliwili dostęp do głównego kręgu. Nikt jednak nie spodziewa się, że w trakcie nieuchronnie zbliżającej się kłótni Bias zabierze głos.

Spóźniłem się haniebnie na większą część dramatycznej sceny, kiedy to Kalchas, syn Testora, „pierwszy w swym urzędzie”, wyjawił Achajom rzeczywiste przyczyny gniewu Apolla. Jeden ze stojących obok dowódców szepce do mnie, że Kalchas, zanim przemówił, zażądał nietykalności – poprosił Achillesa o ochronę, na wypadek gdyby tłumowi bądź któremuś z wodzów nie przypadły do gustu jego słowa. Achilles wyraził zgodę. Kalchas wtedy powiedział to, co połowa z nich podejrzewała skrycie już wcześniej: Chryzes, kapłan Apolla, błagał o zwrot porwanej córki, a zdecydowana odmowa Agamemnona dotknęła boga do żywego.

Przedstawiona przez Kalchasa wersja wypadków mocno Agamemnona rozgniewała.

– Dosłownie łajno mu z ust popłynęło – szepce kapitan, zanosząc się śmiechem, w którym czuć woń wina. Ten oficer, o ile się nie mylę, ma na imię Orus i zostanie za kilka tygodni zgładzony przez Hektora, gdy trojański heros już na dobre zacznie masakrować Achajów.

Orus opowiada mi, że ledwie kilka minut wcześniej Agamemnon zgodził się oddać tę właśnie niewolnicę, dziewczynę imieniem Chryzeida.

– Posiadanie tej branki bardzo jest mi miłe i byłaby w mym domu pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra! – wykrzyknął Atryda i zaraz potem zażądał rekompensaty w postaci innej, równie cieszącej oko niewolnicy.

Wedle relacji z trudem trzymającego pion Orusa, Achilles odpowiedział, wołając, iż Agamemnon jest „łakomcą” i „człekiem bezwstydnego czoła”, po czym dodał, że Argiwowie – to kolejne po Achajach, Danajach i tym podobnych przezwisko przeklętych greckich najeźdźców – w obecnej sytuacji nie są w stanie przekazać szacownemu wodzowi dodatkowych zdobyczy. Być może pewnego dnia, o ile losy wojny obrócą się na ich korzyść – obiecał mężobójca Achilles – król otrzyma swoją wymarzoną dziewczynę. Tymczasem przykazał Agamemnonowi zwrócić Chryzeidę jej ojcu i zamknąć gębę.

– W tym momencie król Agamemnon Atryda wylał z ust nie tylko łajno, ale i stado srających nim kóz – mówi, śmiejąc się, Orus. Rechoce na tyle głośno, że stojący dokoła dowódcy zaczęli obracać ku nam spojrzenia.

Przytakuję skinieniem i odwracam się ku głównym aktorom sceny. Agamemnon, jak zwykle, znajduje się w centrum uwagi. Atryda wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać naczelny wódz tego rodzaju armii – wysoki, z brodą poskręcaną w klasyczne loki, godne półboga czoło i przeszywające spojrzenie. Muskularny, natarty oliwą, odziany w najlepszy strój i zbroję. Naprzeciwko niego, w samym środku kręgu stoi Achilles. Silniejszy, młodszy i jeszcze piękniejszy niż Agamemnon. Achilles bez mała wymyka się możliwościom kronikarskiego pióra. Gdy ujrzałem go po raz pierwszy – ponad dziewięć lat temu, przy okazji wspomnianego katalogu okrętów – stwierdziłem, że jest to najbardziej boski z boskich ludzi, jacy kiedykolwiek kroczyli po tej ziemi, tak bardzo wydał mi się władczy i imponujący. Od tamtej pory zmądrzałem i doszedłem do wniosku, że Achilles – mimo swej urody i siły – jest człowiekiem względnie głupim – ot, taki bardziej przystojny Arnold Schwarzenegger.

Wokół obu adwersarzy zwarł się krąg bohaterów, o których opowiadałem studentom przez całe swoje poprzednie życie. Oglądając ich na własne oczy, ani razu nie poczułem zawodu. Blisko Agamemnona, lecz w oczywisty sposób nie w jego stronnictwie, trzyma się Odyseusz – o całą głowę niższy od króla, lecz obdarzony szerszą piersią, poruszający się wśród władców Grecji niczym byk między krowami. Raz po raz rzuca spojrzenia zdradzające niebywałą inteligencję i spryt, które uwidaczniają się również w pokrywających dojrzałe oblicze zmarszczkach. Nigdy z Odysem nie rozmawiałem, lecz tęsknię za tym spotkaniem i mam nadzieję, że nastąpi jeszcze przed końcem wojny, zanim podejmie swą słynną wędrówkę.

Po prawicy Agamemnona mamy Menelaosa, jego młodszego brata i męża Heleny. Myślę, że dorobiłbym się obrzydliwych bogactw, gdybym dostawał choć dolara za każdym razem, kiedy słyszałem, jak Achajowie szeptali między sobą, że gdyby tylko Menelaos był sprawniejszym kochankiem – lub „miał większego kutasa” jak trzy lata wstecz delikatnie ujął to w rozmowie z przyjacielem Diomedes – Helena nie zbiegłaby z Parysem do Ilionu, a herosi najdalszych greckich archipelagów nie musieliby trawić dziewięciu lat na tym przeklętym oblężeniu. Miejsce po lewej stronie władcy zajmuje Orestes – nie ten rozpieszczony królewski synalek, który pewnego dnia pomści zabitego ojca i dochrapie się własnego dramatu, lecz lojalny włócznik, którego czeka śmierć z ręki rzeźnika Hektora już podczas najbliższego odważniejszego wypadu Trojan.

Tuż za plecami Agamemnona stoi Eurybates, herold monarchy – tej postaci również nie należy mylić z Eurybatesem, heroldem Odyseusza. Ramię w ramię z nim widzę ptolemeuszowego syna, Eurymedona. Przystojniak, woźnica rydwanu Agamemnona – nie ten o wiele mniej pięknolicy Eurymedon, który prowadzi wóz Nestora. (Tak, mnie również zdarza się żałować, że zamiast wszystkich tych patronimików i przydomków greccy herosi nie noszą normalnych nazwisk).

Ponadto w otaczającym Atrydę półkręgu stanęli dzisiejszego wieczoru Ajaksowie – Wielki i Mały. Przywódcy armii przybyłych z Salaminy i Lokrydy. Akurat ich nikt i nigdy ze sobą nie pomyli – chyba że z powodu imienia – ponieważ Ajaks Wielki posturą przypomina bramkarza hokejowej drużyny, podczas gdy Ajaks Mały kojarzy się raczej z kieszonkowcem. Euryalus, trzeci co do ważności wojownik z Argolidy stoi przy boku swego pana, Stenelosa, mężczyzny z wargą zniekształconą do tego stopnia, że nie jest w stanie wymówić własnego imienia. Towarzyszy nam również szczery i uczciwy Diomedes, najwyższy dowódca argolidzkiego kontyngentu. Dzisiaj nie wygląda na zadowolonego. Stoi ze splecionymi na piersi rękoma, wzrok wlepia w ziemię. Stary Nestor – mówiący „wyrazami słodszymi od miodu” – znalazł się w pobliżu połowy ludzkiego kręgu i wydaje się jeszcze mniej szczęśliwy niż Diomedes, zwłaszcza gdy widzi, że Agamemnon i Achilles spierają się coraz bardziej zajadle.

Jeżeli sprawy potoczą się zgodnie z opowieścią Homera, Nestor już za kilka minut wygłosi swoją sławetną mowę, bezskutecznie próbując zawstydzić naraz Agamemnona i rozwścieczonego Achillesa i nakłonić ich, by podali sobie ręce, zanim na wewnętrznych swarach skorzystają wrodzy Trojanie. Przyznaję, że mam ochotę tego przemówienia wysłuchać, choćby ze względu na zawarte w nim odniesienie do stoczonej wieki temu wojny z centaurami. Centaury interesują mnie od zawsze, a Homer każe Nestorowi opowiadać o nich bardzo rzeczowo i konkretnie. Na kartach „Iliady” pojawiają się wzmianki o dwóch tylko gatunkach mitycznych stworzeń. Jednym z nich są chimery, drugim właśnie centaury. Czekam więc na ten fragment w napięciu, trzymając się cały czas na uboczu, poza zasięgiem wzroku Nestora. Unikam go, ponieważ Bias – człowiek, w którego morfowałem – jest jednym z podwładnych starca i wolałbym uniknąć rozmowy. W tej chwili jednak nic podobnego mi nie grozi – uwaga Nestora i wszystkich pozostałych skupiona jest na wymianie ostrych słów i kropelek śliny, jaka wciąż trwa między Agamemnonem i Achillesem.

W pobliżu Nestora zebrała się grupa ludzi, którzy nie opowiedzieli się wyraźnie po stronie jednego z adwersarzy. Są to: Menesteus (który za kilka tygodni, o ile wydarzenia potoczą się zgodnie z tekstem, zostanie zgładzony przez Parysa), Eumelus (dowodzący Tessalczykami z Feraju), Poliksynus (jeden z wodzów Epejczyków), jego przyjaciel Talpius, przewodzący Etolczykom Toas, Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych strojach z Argiwy, a także Machaon ze swoim bratem Podaliriosem oraz kilkoma tesalskimi oficerami, którzy trzymają się nieco z tyłu. Jest również umiłowany przyjaciel Odyseusza Leukus (przeznaczenie skazało go na śmierć z ręki Antipusa, która nastąpi już za kilka dni) i wielu innych, których przez lata zdążyłem bardzo dobrze poznać. Zresztą nie tylko z wyglądu. Pamiętam również brzmienie ich głosów, rozpoznaję osobiste style walki, sposoby toczenia sporów i zwyczaje towarzyszące składaniu ofiar bogom. Jeśli jeszcze o tym nie wspomniałem, trzeba wam wiedzieć, iż starożytni Grecy nie robią niczego na pół gwizdka – kiedy już się za coś zabierają, wykonują zadanie, przykładając do niego wszystkie swe siły i talenty i ponosząc przy tym, jak napisał pewien dwudziestowieczny uczony, „pełne ryzyko porażki”.

Naprzeciw Agamemnona, po prawicy Achillesa, stoi Patroklos – najbliższy przyjaciel mężobójcy, którego śmierć – zamorduje go Hektor – sprowokuje prawdziwy gniew Achillesa i najkrwawszą rzeź w historii wojen. Obok niego widzę Tlepolemosa, pięknego syna mitycznego herosa Heraklesa, który zbiegł z domu po zamordowaniu wuja ojca i niedługo polegnie powalony przez Sarpedona. Między Tlepolemosem, a Patroklosem ustawił się stary Fojniks (druh i dawny nauczyciel Achillesa), szepczący coś do Orsycholusa, syna Dioklesa, który swoją drogą zostanie niebawem uśmiercony przez Eneasza. Po lewicy wściekłego Achillesa zauważam Idomeneusa – ten, według poematu, wcale nie był w aż tak zażyłych stosunkach z mężobójcą, jak pokazała rzeczywistość.

Oczywiście w kręgu najważniejszych bohaterów jest znacznie więcej osób. Niezliczone rzesze herosów stoją też za moimi plecami, ale najważniejsze, byście wiedzieli, że tutaj nikt nie pozostaje anonimowy, ani w eposie Homera, ani w rzeczywistości rozgrywającej się tutaj, na równinie pod Ilionem. Każdego z wojowników określa imię ojca, przeszłość, posiadane ziemie, żony, dzieci i stan zamożności. Nikomu nie zapomina się tego wszystkiego ani na moment, nawet w trakcie starć, zarówno zbrojnych, jak i czysto retorycznych. Taka mnogość informacji do zapamiętania wykończyłaby niejednego naukowca.

– Wiem, bogom podobny Achillesie, że jesteś wiecznym oszustem! Oszukujesz, grając w kości, posługujesz się kłamstwem na polu walki i w miłości, a teraz próbujesz zwieść i mnie! – wydziera się Agamemnon. – Ale nie, ze mną ci się to nie powiedzie. Mnie w ten sposób nie omamisz! Masz piękną niewolnicę Bryzeidę, równie urodziwą jak moja Chryzeida. Chcesz zachować swój łup, a mnie puścić z gołymi rękami?! Niedoczekanie twoje. Wolałbym przekazać dowodzenie naszą armią stojącemu tu Ajaksowi... lub Idomeneusowi... albo chytremu Odysowi... bądź nawet tobie, Achillesie... owszem, nawet tobie!... niż zostać w tak perfidny sposób wystrychniętym na dudka.

– Zatem uczyń to bez zwłoki – rzuca wzgardliwie syn Peleusa. – Najwyższy już czas, by poprowadził nas prawdziwy przywódca.

Oblicze Agamemnona oblewa się purpurą.

– Dobrze. Idź, zepchnij czarny okręt na fale. Obsadź go wioślarzami i wypełnij darami dla bogów... Odbierz mi Chryzeidę, jeśliś tak śmiały... lecz ty sam będziesz musiał złożyć ofiarę, Achillesie, zabójco mężów. I wiedz, że ja w zamian odbiorę ci inny łup, zabiorę śliczną Bryzeidę.

Przystojną twarz Achillesa wykrzywia gniew.

– Bezwstydniku! Brak wstydu jest twą zbroją, a chciwość ci płaszczem, ty tchórzu o psim pysku!

Agamemnon podchodzi do przeciwnika o krok bliżej, wypuszcza z dłoni berło i chwyta za rękojeść miecza.

Achilles odpowiada identycznym krokiem naprzód i podobnie jak król kładzie rękę na broni.

– Trojanie nigdy nie wyrządzili nam szkody, Agamemnonie, za to ty owszem. To nie włócznicy z Ilionu sprowadzili nas na te brzegi, lecz twa zachłanność. Walczymy w twojej sprawie, ty gigantyczna beko wstydu. Przypłynęliśmy tutaj za tobą, byś mógł odzyskać honor, ty i brat twój, Menelaos, mąż, który nawet własnej żony nie potrafił utrzymać w sypialni...

Po tych słowach do przodu wyrywa się Menelaos. On również łapie za miecz. Wodzowie i ich ludzie przechodzą na stronę to jednego, to drugiego bohatera i krąg się rozpada, dzieli na trzy obozy – zwolenników Agamemnona, tych, którzy chcą walczyć u boku Achillesa, i osób neutralnych, zebranych w pobliżu Odysa i Nestora. Ci ostatni sprawiają wrażenie na tyle zniesmaczonych, że chętnie zasiekliby obu pieniaczy.

– Odpływamy! Zabieram swoich ludzi! – woła Achilles. – Wracamy do Ftyi. Lepiej zatonąć w pustym statku płynącym do domu po porażce, niż zostać tutaj i tracić godność, napełniając kielich Atrydzie i mnożąc przeznaczone mu łupy.

– Wybornie, uciekajcie! – wrzeszczy Agamemnon. – Dezerterujcie! Nie będę wam przeszkadzać. Nigdy nie usłyszysz, bym cię prosił, żebyś został i dla mnie walczył. Jesteś wielkim wojownikiem, Achillesie, lecz cóż z tego? Tę zdolność otrzymałeś od bogów, nie jest twoją zasługą. Tak kochasz bitwy, krew i szlachtowanie wrogów? Zbierz swych czołobitnych Myrmidonów i odejdź! – wypluwa z siebie władca.

Achilles dosłownie dygoce ze złości. Wyraźnie widać, że czuje się rozdarty pomiędzy ochotą, by odwrócić się na pięcie, zwołać swe oddziały i na zawsze odpłynąć spod Ilionu, oraz przemożną pokusą, by dobyć miecza i rozpłatać Agamemnonowi brzuch niczym ofiarnej owcy.

– Wiedz jednak, Achillesie – ciągnie król, którego wrzaski przechodzą w straszliwy szept, doskonale słyszalny przez każdego z setek zebranych mężczyzn – że bez względu na to, czy zostaniesz, czy odejdziesz, zrezygnuję ze swojej Chryzeidy, jako że wymaga tego ode mnie sam bóg, sam Apollo. W zamian jednak zatrzymam twoją Bryzeidę i wtedy wszyscy się dowiedzą o ile znamienitszym mężczyzną jest Agamemnon od tego gburowatego chłystka, Achillesa!

W tym momencie Achilles traci nad sobą resztki panowania i dobywa miecza. W tym punkcie „Iliada” musiałaby się zakończyć – śmiercią Agamemnona, Achillesa lub ich obu – a Achajowie musieliby rozpłynąć się do domów, Hektor dożyłby w spokoju sędziwej starości, a wspaniały Ilion trwałby przez tysiąc lat i być może rzucił wyzwanie Rzymowi, lecz w tym samym mgnieniu za plecami Achillesa pojawia się Atena.

Widzę ją. Achilles zatacza się i odwraca wykrzywioną oburzeniem twarz. Naturalnie również ją dostrzega. Nikt inny jednak bogini nie zauważa. Nie rozumiem zasad, na jakich opiera się technologia maskująca, ale działa równie skutecznie, kiedy posługuję się nią ja i gdy do jej pomocy uciekają się Olimpijczycy.

W tej chwili dziwić może nie tylko niewidzialność Ateny – uświadamiam to sobie natychmiast. Bogowie ponownie zatrzymali czas. To ich ulubiona sztuczka, dzięki której mogą bezpiecznie i potajemnie rozmawiać ze swymi ludzkimi pupilkami. Lubią ten efekt, choć nie widuję go często. Zastygły otwarte usta Agamemnona – drobinki śliny wiszą nieruchomo w powietrzu – nie dobywa się z nich żaden dźwięk, nie drga szczęka, nie porusza się nawet jeden mięsień, nie mrugają powieki ciemnych oczu. To samo spotkało wszystkich zebranych. Zamarli, stoją jak urzeczeni lub zaczarowani, zamrożeni w czasie. Szybująca mewa zatrzymała się nad nami w locie. Fale zawisają wygięte ku plaży, nie opadają na brzeg. Powietrze stało się gęste jak syrop i więźniemy w nim wszyscy, niczym owady w stygnącym bursztynie. W tym wszechświecie bezruchu poruszają się wyłącznie Pallas Atena, Achilles i – choć tylko po to, by się lekko nachylić i lepiej ich słyszeć – ja sam.

Dłoń wojownika wciąż spoczywa na rękojeści miecza – wysuniętego już do połowy z finezyjnie zdobionej pochwy – lecz Atena chwyta go za pukle długich włosów, obraca gwałtownie przodem do siebie i Achilles nie waży się w tej chwili wyciągnąć broni na dobre. Oznaczałoby to sprzeciwienie się boskiej woli.

Oczy herosa nadal jednak płoną – raczej szaleństwem niż zdrowym ogniem – i Achilles wykrzykuje w tę gęstą jak melasa ciszę, która zawsze zapada, gdy czas ustaje w biegu.

– Dlaczego, córo Zeusa?! Do diaska, dlaczego właśnie w tej chwili? Dlaczego przybywasz do mnie teraz, o bogini? Czy chcesz napawać się widokiem poniżenia, jakiego doznaję od Agamemnona?

– Ustąp! – rzuca Atena.

Jeżeli nigdy nie widzieliście olimpijskiego boga na własne oczy, mogę wam jedynie powiedzieć, że są nadnaturalnie wysocy – dosłownie. Atena, na przykład, ma przynajmniej dwa metry dziesięć wzrostu. Są przy tym uderzająco piękni. Domyślam się, że to zasługa nanotechnologii i laboratoriów genetycznych. W postaci Ateny zbiegają się kobieca uroda, boski autorytet i czysta, niczym nieskażona aura władzy, o intensywności, jakiej nawet nie przeczuwałem, zanim przywrócono mnie do istnienia w cieniu Olimpu.

Dłoń bogini nie odrywa się od pukli Achillesa. Atena odciąga mu głowę, zmusza do odwrócenia wzroku od znieruchomiałego Agamemnona i jego sług.

– Nigdy mu nie ustąpię! – krzyczy wojownik. Nawet w tym zastygłym powietrzu, które tłumi i spowalnia wszystkie dźwięki, w tonie mężobójcy słychać siłę. – Ten wieprz, król od siedmiu boleści, zapłaci za swą arogancję życiem!

– Ustąp – powtarza Atena. – Hera, bogini o marmurowych ramionach, przysłała mnie tu z nieba, bym uśmierzyła twój gniew. Ustąp.

W obłędne spojrzenie Achillesa wkrada się cień zwątpienia. Hera, żona Zeusa, jest najpotężniejszą spośród olimpijskich sojuszników Achajów, a także osobistą patronką Achillesa.

– W tej chwili połóż kres waśni – rozkazuje bogini. – Wypuść miecz z dłoni, Achillesie. Przeklnij Agamemnona, jeśli musisz, lecz nie zabijaj go. Wypełnij nasz rozkaz, a złożę ci obietnicę... Wysłuchaj nas teraz, a pewnego dnia twa zniewaga zostanie wynagrodzona świetlistymi darami po trzykroć więcej wartymi niż ta chwila. Jeżeli postąpisz nam wbrew, umrzesz. Okaż Herze i mnie posłuszeństwo, Achillesie, a otrzymasz sowitą nagrodę. Wiem, że tak się stanie, gdyż znam przeznaczenie bogów i ludzi.

Achilles paskudnie się krzywi, uwalnia szarpnięciem włosy i posępnieje, lecz miecz wędruje z powrotem do pochwy. Czuję się tak, jakbym obserwował jedyne dwie żywe istoty w parku pełnym posągów.

– Nie mogę sprzeciwić się wam obu, moja bogini – odzywa się heros. – Człowiek winien ugiąć kark przed boską wolą, nawet jeśli gniew kaleczy mu serce. Lecz słuszne i uczciwe jest również, gdy bogowie wysłuchują modlitw chylącego przed nimi głowę męża.

Kąciki oczu Ateny drgają i delikatny uśmieszek przemyka przez jej oblicze, po czym bogini znika – tekuje się z powrotem na Olimp, a czas zaczyna płynąć normalnym tempem.

Agamemnon kończy swoją wściekłą połajnkę.

Achilles, z mieczem u boku, wkracza na środek kręgu.

– Ty wiecznie pijana beko na wino! – woła mężobójca. – Człowieku o psich oczach i sercu łani. Przywódco, któryś nigdy nie poprowadził nas do walki, ani nie szykowałeś zasadzek z najlepszymi pośród Achajów. Ty, któremu zbrakło odwagi, by złupić Ilion, więc rabujesz namioty własnych żołnierzy. Królu, który włada jedynie najpodlejszymi durniami, wysłuchaj mej obietnicy, mej uświęconej przysięgi... – Setki otaczających mnie ludzi jak jeden mąż wstrzymują oddech. Są bardziej wstrząśnięci zapowiedzią niezwykłego przyrzeczenia, niż gdyby Achilles po prostu zakłuł Agamemnona jak kundla. – Przysięgam ci, że pewnego dnia synowie Achai gorzko zatęsknią za Achillesem! – woła mężobójca, tak głośno, że wojownicy grający w kości w namiotach oddalonych nawet o sto metrów zamierają, by wysłuchać do końca. – Wszyscy, cała twoja armia! Lecz wówczas, Atrydo, zapłaczesz w głębi ducha, gdyż nic już was nie ocali, nikt nie uratuje przed pałającym żądzą mordu Hektorem, który zetnie was jak żniwiarz kosi łany pszenicy. I tego samego dnia z rozpaczy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je, wyrzucając sobie, że tak bardzo upokorzyłeś najlepszego pośród Achajów.

To powiedziawszy, Achilles odwraca się na swej sławetnej pięcie i wychodzi z kręgu. Rozlega się chrzęst kroków na przybrzeżnym żwirze w mroku między namiotami. I trzeba mu oddać jedno...

Ten mężczyzna potrafi kończyć z rozmachem.

Król splata ręce na piersi i kręci głową. Rozlegają się rozmowy, podnoszą się poruszone głosy. Nestor występuje naprzód, by wygłosić swoją mowę o „spólnej sprawie”, wojnie podczas której zjednoczeni Grecy „centaurom dumne starli karki”. Wyłapuję pewną rozbieżność. U Homera, podczas przemówienia Nestora, Achilles wciąż się jeszcze wścieka. Mój akademicki umysł scholiasty skrzętnie ten fakt odnotowuje, lecz myśli skupiam już na czymś bardzo, ale to bardzo odmiennym.

To właśnie w tej chwili, gdy przypominam sobie zabójcze spojrzenie, jakie Achilles rzucił Atenie, zanim bogini szarpnęła go za włosy i zmusiła do posłuchu, kiełkuje we mnie plan tak śmiały, tak jawnie skazany na porażkę, samobójczy i cudowny zarazem, że na moment tracę dech w piersi.

– Aby dobrze się czujesz, Biasie? – pyta stojący obok Orus.

Zaskoczył mnie. Skonsternowany, przez mgnienie oka nie potrafię sobie przypomnieć kim jest on, oraz kim właściwie jest ów Bias. Zapomniałem o postaci, pod którą się podszyłem. Kręcę głową i opuszczam krąg, przeciskając się przez tłum sławetnych morderców.

Żwir chrzęści pod moimi stopami, lecz nie słychać tego heroicznego echa, jakie towarzyszyło odchodzącemu Achillesowi. Kieruję się nad wodę i gdy tylko wychodzę poza zasięg spojrzeń, porzucam kształt Biasa. Gdyby ktokolwiek mnie w tej chwili zobaczył, ujrzałby Thomasa Hockenberry’ego, mężczyznę w średnim wieku, w okularach, zgarbionego pod niedorzecznie ciężkim rynsztunkiem achajskiego włócznika. Morfująca bransoleta i bojowy pancerz scholiasty nikną pod warstwami wełny i futra.

Ocean jest ciemny. Ciemny jak czerwone wino – ubarwiam w myślach, lecz w ogóle mnie to nie bawi.

Czuję – wcale nie po raz pierwszy – przemożną ochotę, by skorzystać z maskowania i lewitacyjnej uprzęży i odlecieć stąd – po raz ostatni poszybować nad Ilionem. W świetle pochodni przyjrzeć się jeszcze skazanym przez los mieszkańcom miasta, po czym odfrunąć na południowy zachód. Przemierzyć ciemne jak czerwone wino morze – Egejskie – i dolecieć do wciąż niegreckich wysp i kontynentu. Mógłbym sprawdzić co słychać u Klitajmestry i Penelopy, u Telemacha i Orestesa. Doktor Thomas Hockenberry, zarówno za młodu, jak i dorosły, zawsze znacznie lepiej dogadywał się z kobietami i dziećmi niż z dojrzałymi mężczyznami.

Kłopot w tym, że proto-greckie damy i ich pociechy są znacznie bardziej krwiożercze i porywcze niż wszyscy dojrzali mężczyźni, których doktor Hockenberry poznał w swym poprzednim, zupełnie bezkrwawym życiu.

Zatem dalekie loty mogę spokojnie odłożyć na później. W zasadzie lepiej zupełnie o nich zapomnieć.

Fale przybijają do brzegu. Jedna za drugą. Swojski, niezmienny rytm uspokaja.

Zrobię to. Podjęciu decyzji towarzyszą emocje podobne lataniu – nie, nie lataniu, lecz ekscytacji w tej krótkiej chwili nieważkości, jakiej doznaje człowiek rzucający się w przepaść. Już wiem, że o powrocie na stały grunt nie ma mowy. Runę lub poszybuję.

Zrobię to.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ilion

Подняться наверх