Читать книгу Dlaczego, mamo? - Daria Skiba - Страница 11

9. Marlena

Оглавление

Informacje wyszperane w Internecie, z ogromną pomocą Kamili, odrobinę mnie uspokoiły. Dzięki nim miałam jeszcze nadzieję na to, że po prostu moja córeczka miała być drobną osobą.

Nigdy nie byłam bardzo religijna. Wierzyłam w Boga, choć z praktykowaniem nie było mi po drodze. Jednak od momentu wyjścia z gabinetu ginekologicznego nie przestawałam się modlić. Błagałam o to, by moje dziecko było przede wszystkim zdrowe i miało normalny start w życiu. Pragnęłam dla tego maleństwa wszystkiego, co najlepsze, choć tak bardzo bałam się, że zawiodę je w najmniej oczekiwanym momencie. Czy miałam jednak prawo kierować jakiekolwiek prośby do Boga? Na świecie każdego dnia działo się tyle tragicznych wydarzeń. Zło rozprzestrzeniało się od dawna i pochłaniało świat, w którym przyszło nam żyć. Choć to nie kto inny jak ludzie sami zgotowali sobie taki los. Kim ja byłam w kontekście ogromu cierpienia, które każdego dnia nawiedzało ziemię? Pyłkiem na wietrze, marnym drobiazgiem… Moja babcia mówiła zawsze: „Jak trwoga, to do Boga”. Pierwszy raz tak naprawdę rozumiałam, co oznacza słowo „strach”.

Jeszcze tego samego dnia umówiłam się na echokardiografię płodu, żeby ostatnie tygodnie ciąży przebiegły możliwie spokojnie, bez niepotrzebnych stresów. Wizyta miała się odbyć za dwa dni.

***

– Marlena Kalicka? – Recepcjonistka w białej koszuli i starannie uczesanym francuskim koku wyczytała moje nazwisko z listy.

– To ja – odpowiedziałam i podniosłam się z krzesła w poczekalni.

Drżały mi ręce, a nogi trzęsły się, jakby były z galarety. Miałam wrażenie, że nie mogę ruszyć choćby palcem, a co dopiero dotrzeć o własnych siłach do pokoju zabiegowego.

– Mam iść jednak z tobą? To żaden problem. – Kamila złapała mnie za ramię.

Praktycznie nie odstępowała mnie w ostatnim czasie na krok. Dawała mi odrobinę swobody, jeśli można to tak nazwać, kiedy szłam do łazienki, w której i tak nie mogłam spędzić więcej czasu niż pięć minut. Później zaczynała się do mnie dobijać, jakbym mogła sobie coś zrobić przez te kilka chwil. Ona chyba naprawdę myślała, że jestem w aż tak kiepskim stanie, że zrobię sobie krzywdę. Do psychologa nie chciałam pójść, ale żeby od razu się zabijać? Na to z całą pewnością nie miałam wystarczająco odwagi.

– Nie, dam radę. Dziękuję.

Wypuściłam mocno powietrze i ruszyłam przed siebie. Gorzej już chyba być nie mogło. Podobno na tym właśnie polega dorosłość, że człowiek musi do końca życia ponosić odpowiedzialność za swoje czyny i nieprzemyślane decyzje.

Kiedy weszłam do pokoju, do moich nozdrzy wdarł się zapach szpitalnej sali i momentalnie zrobiło mi się słabo. Czyżby prześladował mnie syndrom białego fartucha?

– Dobrze się pani czuje?

Dopiero po usłyszeniu tych słów zwróciłam uwagę na lekarza, który siedział w rogu, przed ekranem komputera. Właściwie to zwróciłam uwagę jedynie na… niego?

– Proszę usiąść. Czy dobrze się pani czuje? – Dopiero kiedy doktor powtórzył swoje pytanie, dotarło do mnie, że powinnam coś odpowiedzieć. I że faktycznie o mały włos nie zemdlałam.

Gabinet był malutki. Przede mną znajdowało się jedynie biurko z komputerem i stosem dokumentów. Siedział przy nim lekarz, który, jak się domyśliłam, kończył wypisywać kartę poprzedniej pacjentki. Całe szczęście, że wielkie okno, które było tuż za jego plecami, było uchylone, bo do pomieszczenia wdzierał się powiew świeżego powietrza. W przeciwnym wypadku prawdopodobnie leżałabym już na podłodze. Chyba nie udało mi się tego w pełni ukryć, bo doktor spoglądał na mnie przez chwilę przenikliwym wzrokiem. Miałam wrażenie, że próbował coś ze mnie wyczytać. Jednak kiedy chyba mu się to nie udało i upewnił się, że nie mdleję, wrócił do swoich papierów. Nie wiem dlaczego, ale odniosłam wrażenie, że odrobinę się speszył.

– Proszę dać mi chwilkę i przede wszystkim usiąść – dodał, wpatrując się w jakieś dokumenty.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, to jego dłonie. Były duże, męskie, z całą pewnością silne, ale miały też w sobie coś delikatnego. W jakiś dziwny sposób jego obecność napawała mnie spokojem, chociaż właściwie emocje wręcz kotłowały się we mnie na jego widok. Matko jedyna, za miesiąc poród, a jedyne, co chodziło mi po głowie, to jak rozebrać tego doktorka. Pomimo otwartego okna robiło mi się coraz duszniej, a im bardziej się stresowałam, tym mocniej zaczynał docierać do mnie zapach jego perfum. Intensywny, choć subtelny. Zmysłowy i bardzo kuszący. Z całą pewnością wyczuwałam nutę cytrusową, ale co jeszcze? Bazylię? Przecież to chyba niemożliwe…

Co się ze mną działo? Dlaczego na jego miejscu nie mógł siedzieć jakiś stary dziad albo po prostu kobieta? Drogie życie, ty to potrafisz namieszać ludziom w myślach…

Dlaczego, mamo?

Подняться наверх