Читать книгу Śledztwo Setnika - Davis Bunn - Страница 6

ROZDZIAŁ
CZWARTY

Оглавление

Galilea, dziesięć dni po święcie Paschy

Podczas zmiany wartowników, dwie godziny przed świtem, Alban już nie spał. Wstał z posłania, podniósł swój krótki miecz ważąc go w dłoni, po czym wyszedł w ciemność nocy. Tak jak wielu innych zdolnych oficerów, źle znosił czekanie, zwłaszcza gdy kolejny dzień niósł ze sobą tak wielkie niebezpieczeństwo.

Idąc bez pośpiechu, zlustrował garnizon. Dowodził solidnie zbudowaną fortecą rzymską, położoną na największym wzgórzu pomiędzy jeziorem Galilejskim a wzgórzami Golan, dwanaście mil na północny wschód od Kafarnaum. Centralne podwórze, otoczone prostymi konstrukcjami z kamieni i drewna, obejmowało dziedziniec, baraki, łaźnie i kwatery wyższych rangą żołnierzy.

Jako setnik Alban miał do własnej dyspozycji kilka prostych komnat. Gdy wrócił do siebie, spostrzegł, że Jakub przygotował na stole śniadanie i zniknął z powrotem we wnętrzu domu. Dwóch głównych oficerów Albana stało przy ognisku strażników i udawało, że na niego nie patrzą. Znali jego zwyczaje. Przed bitwą koniecznie chciał być sam. Słuchali go nie tylko dlatego, że był ich dowódcą, ale dlatego, że stanowił rzadkość – był rzymskim setnikiem, który dbał o to, by jego ludzie wracali z bitwy żywi.

Przed świtem powiał chłodny, kwietniowy wiatr. Księżyc świecił jasno i mocno; do pełni brakowało pięciu dni. Alban patrzył na horyzont i na pobliskie tereny, obmyślając plan dnia. Wiele zależało od tego, czy dopilnuje każdego szczegółu.

Myślami przebiegł taktykę bitwy, którą miał stoczyć, a potem popłynęły one do spodziewanej nagrody. „Nagroda” miała na imię Lea i była bratanicą Piłata. Choć nigdy w życiu jej nie widział, wiedział już wiele o tej kobiecie. Lea służyła w domu Piłata, bo jej rodzina została okryta hańbą, a fortuna przepadła. Wiedział, że jest od niego pięć lat młodsza, czyli posunięta w latach jak na niezamężną kobietę z rzymskiej arystokracji. Słyszał, że nie jest postrzegana wedle rzymskich standardów jako szczególnie atrakcyjna. Była wysoka i silna, podobno niezwykle inteligentna, cicha i powściągliwa. Informator posunął się do stwierdzenia, że jej nos jest zbyt prosty, usta zbyt pełne, spojrzenie zbyt przeszywające. Albana mało obchodziły takie błahostki, a przynajmniej obchodziły go mniej niż perspektywa wżenienia się w rodzinę gubernatora.

Alban był ambitny. Poprosił Piłata o rękę tej kobiety, by osiągnąć własne cele. Teraz był przydzielony do służby w zapomnianym garnizonie na granicy dwóch mało ważnych prowincji, ale miał w sobie determinację, by zajść dużo dalej – może nawet do samego Rzymu. Ta kobieta świetnie się nada do osiągnięcia owego celu – pod warunkiem, że dziś mu się powiedzie.

Jego dwaj oficerowie wstali od ogniska dokładnie wtedy, gdy ruszył ku wejściu. Strażnik odsunął rygle i otworzył bramę, wpuszczając oddział pokrytych pyłem mężczyzn. Zasalutowali zbliżającemu się Albanowi, dysząc przy tym głośno. W świetle pochodni nogi żołnierzy, zakurzone pyłem z drogi, wydawały się białe, jakby pokryte kredą.

– Przynieście im wody – powiedział Alban do strażnika. Następnie zapytał dowódcę oddziału:

– Jakie wieści?

– Jak rozkazałeś, czekaliśmy na potwierdzenie – odpowiedział zdyszany podwładny. – Karawana wjedzie do niebezpiecznego rejonu przy drodze do Damaszku nim nastanie południe.

Alban gestem przywołał sierżanta:

– Budź żołnierzy.

Dowódca oddziału dostał wiadro wody od wartownika i pił łapczywie. Podał je dalej swoim żołnierzom, wytarł usta i dodał:

– Piłat wrócił do Cezarei.

Alban zmarszczył brwi. Tego się nie spodziewał. Gdy Judejczycy obchodzili ważniejsze święta religijne, Piłat zostawał w Jerozolimie, by swoją obecnością dawać do zrozumienia, że Rzym nie pozwoli na żadne zamieszki. Judejczycy przybywali tam z Rzymu, Babilonu, Damaszku, Aleksandrii, a nawet z Galii, ojczyzny Albana. Przez cały okres świąteczny Jerozolima pękała w szwach, ponieważ wiele rodzin, które przyjeżdżały na Paschę, zostawało tam na Szawuot, Święto Tygodni, przypadające pięćdziesiąt dni później. Ryzyko buntu nigdy nie było większe niż w tym czasie.

– Czyli w mieście panuje spokój?

– Były pogłoski o jakiejś rewolucji. Gubernator postawił w stan gotowości cały garnizon. Judejscy przywódcy winią za te problemy Proroka.

Alban przysunął się o dwa kroki, żeby być bliżej rozmówcy.

– Tego Jezusa?

– Tego samego. Sanhedryn groził buntem, jeśli Piłat nie każe Go ukrzyżować.

To był dla niego cios. Rabbi traktował Kafarnaum jako swoją bazę i nawet uzdrowił ulubionego sługę Albana, młodego Jakuba.

– Czyli nie żyje?

– Niebo było bezchmurne, ale kiedy Prorok wydał ostatni oddech na krzyżu, nagle rozpętała się burza – dowódca oddziału szybko uczynił znak przeciw złemu urokowi.

Alban ukrył swój głęboki żal. Jego zdaniem Jezus był człowiekiem, który nigdy nie wywołałby zamieszek, ani nie rozpętał wojny. Lecz Alban był rzymskim żołnierzem pod rozkazami Piłata. Podwładni nie powinni dostrzec jego zaniepokojenia. Nie mógł ryzykować, że informacje o jego osobistych odczuciach dojdą do uszu jego dowódcy – kogoś, kto decyduje o jego losie.

– Dobrze się spisałeś. Weź swoich ludzi i idźcie odpocząć.

Alban odszedł w cień. Jeszcze nie nastał poranek. Czyli Prorok nie żyje. Ze smutkiem potrząsnął głową, a całe jego jestestwo buntowało się przeciw tej wiadomości. Z pewnością judejscy przywódcy wiedzieli, że nie mają żadnego legalnego powodu, by ukrzyżować tego człowieka.

Młody Jakub żył dzięki Prorokowi – co do tego Alban nie miał wątpliwości. Chłopak był bardzo chory. Lekarze zrobili, co mogli, ale bez skutku, i powiedzieli, że umrze przed zmrokiem. Alban był zdesperowany. Wielu szeptało, że za bardzo się przejmował losem zwykłego służącego, zwłaszcza, że był to tylko judejski chłopak, pochwycony w bitwie z bandytami. Tak, w świetle prawa Alban był jego właścicielem. Ale gdzieś w środku wiedział, że tak naprawdę całym sercem jest za tym chłopcem. Nie miał pojęcia, dlaczego darzy tę sierotę sympatią. Jego własna rodzina niczego go nie nauczyła w sprawach miłości. A jednak wiedział, że za tego chłopca oddałby własne życie.

Z ciemności usłyszał delikatny szept:

– Panie?

Odwrócił się do niższej sylwetki majaczącej w ciemności.

– Tak, Jakubie?

Chłopak wszedł w krąg światła.

– Słyszałem, jak żołnierze mówili o Proroku. Czy On naprawdę nie żyje?

Głos Albana zabrzmiał szorstko:

– Tak mówią.

– Ten Jezus, który mnie uzdrowił?

– Ten sam.

– Ale dlaczego? Czy zrobił coś złego?

– Nie znam powodów. Ale jednego jestem pewien: On czynił tylko dobre rzeczy. Spójrz na siebie. Jesteś zdrowy i silny.

– To dlaczego…? – głos chłopca załamał się.

Alban dotknął ramienia Jakuba. Poczuł, jak szczupłe ciało chłopca drży. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, by go pocieszyć. Odsunął się i znów przybrał rolę dowódcy.

– Przygotuj się. Wkrótce ruszamy z misją.

***

Wyruszyli w blednącym świetle księżyca, godzinę przed świtem. Alban prowadził swój oddział jadąc konno. Jego zastępca był jedynym oprócz niego jeźdźcem. Horaks prowadził straż tylną. Jakub truchtał u boku Albana, trzymając się jedną ręką jego prawego strzemienia. Chłopak miał dopiero dwanaście lat; był o wiele za młody, by brać udział w takiej operacji, ale dziś jej sukces zależał od jego wiedzy i znajomości.

Poruszali się pośpiesznie i cicho. Zeszli do pierwszej doliny w Golan. Nocne powietrze niosło niewyraźny zapach daktylowców i drzew oliwnych. Po prawej stronie na wietrze drżał młody jęczmień.

Alban rozejrzał się po okolicy. Wiatr w ciągu wieków wyrzeźbił w tych wąskich wąwozach dziwaczne kształty. Większość dolin tworzyła prawdziwe więzienia, które wiły się długo i nie prowadziły nigdzie indziej jak z powrotem do punktu wyjścia. Tylko kilka z nich otwierało drogę do Syrii. Na południe od nich, przez najprostszą i najszerszą dolinę, biegła droga do Damaszku. Partyjscy bandyci ostatnio stawali się coraz śmielsi – atakowali na tym bezludnym obszarze, a potem znikali w tajemnych dolinach.

Oddział zwrócił się na północ, wchodząc do wąwozu, o którym Alban wiedział, że prowadzi donikąd. Daleko na horyzoncie świt malował mały skrawek nieba. W dole jęczał wiatr. Gdy ściany skalne się ścieśniły, Alban spytał chłopaka:

– Jesteś pewny, że to tu wyznaczył spotkanie?

– To jest otchłań – powiedział Jakub, szybko kiwnąwszy twierdząco głową.

Koń Albana spłoszył się i zarżał, gdy jakiś mężczyzna nagle pojawił się na półce skalnej nad ich głowami. Pasterz wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zaskoczonych żołnierzy. Alban przyjrzał się skale i zrozumiał, że to, co brał za jeszcze jeden poranny cień, tak naprawdę było jaskinią. Żołnierz stojący bezpośrednio za nim wymamrotał:

– To miejsce jest stworzone na śmiertelną zasadzkę.

Jakub zwrócił twarz w górę ku Albanowi i rzekł:

– Panie, to jest ten człowiek, o którym ci mówiłem.

Alban gestem powitał pasterza.

– Jak cię zwą?

– Samuel, syn Izmaela. A ciebie?

– Jestem Alban.

– Czy to rzymskie imię?

– Nie. Pochodzę z Galii.

– Nie znam tej krainy.

– Jest daleko na północnym zachodzie, poza granicami Rzymu.

– Ale walczysz dla Rzymu.

– Od trzech pokoleń jesteśmy rzymską prowincją.

Pasterz skrzywił się z pogardą dla wszelkich podbitych ludów. Alban uśmiechnął się ukradkiem. Ten człowiek był odziany w nędzne ubranie i kurz, lecz nosił się niczym książę. Tę cechę Alban dostrzegł już wśród wielu Judejczyków mieszkających z dala od miast. I była to jedna z rzeczy, którymi Rzymianie najbardziej pogardzali. Jak ci nieokrzesani wieśniacy śmieli afiszować się ze swoją niepodległością przed imperium, które podbiło niemal cały znany dotychczas świat!

Na czarnej brodzie pasterza o twardej, ciemnej skórze i szerokich barkach zaczynały przeświecać pierwsze pasemka srebrzystej siwizny.

– Partyjscy bandyci kradną mi owce.

– W takim razie mamy wspólnego wroga.

Alban obserwował, jak Samuel dokonuje oględzin rzymskiego oddziału. Jego wzrok zatrzymał się dłużej na ręce Jakuba spoczywającej spokojnie na strzemieniu Albana. Ludzie Albana stali w bezruchu tak jak ich dowódca. Pasterz najwyraźniej odnalazł to, czego szukał, bo powiedział:

– Zostawcie konie tutaj.

Stojący z tyłu Horaks sprzeciwił się ochrypniętym głosem:

– Ale ten wąwóz donikąd nie prowadzi!

Ciemne oczy pasterza zalśniły humorem:

– Tak samo jak na tej skalnej półce był tylko cień, czyż nie?

Alban dał znak podniesioną ręką, po czym zsunął się z siodła.

– Chłopcze, trzymaj się blisko mnie – powiedział do Jakuba.

Pasterz powiódł ich dalej w głąb szczeliny. Wąwóz wił się długo, aż w końcu rozgałęził się na trzy części. Wiatr nie miał tam dostępu, a słońce dochodziło jedynie przez kilka chwil w ciągu dnia, więc kamienne ściany pozostawały chłodne. Mimo to Alban pocił się obficie. To był świetny teren na zasadzkę. Kamienie lub strzały wypuszczone z góry nie pozostawią nikogo przy życiu. Pasterz bez wahania skręcił w prawą szczelinę, tak wąską, że mężczyźni musieli iść pojedynczo.

Sto kroków dalej szczelina otwierała się, tworząc jakby płytką misę. Piaszczyste podłoże miało czerwoną barwę zachodzącego słońca i Alban czuł pod sandałami, że wciąż jest ono chłodne. Nie było tu życia. Nic tu nie rosło. Wysoko nad głowami hulał poranny wiatr.

– Jak dotąd tylko do tego miejsca zapuścił się jakikolwiek człowiek z zewnątrz – rzekł pasterz i wskazał na Jakuba. – On mówi, że można ci zaufać. Ale to twój niewolnik i mógłbyś go zmusić, żeby powiedział, cokolwiek zechcesz.

– Pytałeś o mnie na rynkach?

Pasterz odparł niechętnie:

– Moja żona pytała.

– Co jej powiedziano?

– Że jesteś przyjacielem Judejczyków – ton pasterza sugerował, że bardzo trudno mu w to uwierzyć.

– I obiecano ci nagrodę, jeśli znajdziemy Partów, tak?

Alban bacznie obserwował twarz pasterza.

– Pięć denarów.

– To już niewielka fortuna. Horaks!

– Tak, panie?

– Zapłać mu.

Adiutant Albana przeszedł między żołnierzami zebranymi wokół pasterza. Spojrzał na Albana, jakby chciał z nim dyskutować, ale ten dał znak ręką, aby zamilkł. Gdy monety spoczęły w powykręcanej dłoni Samuela, Alban powiedział:

– Teraz musimy sobie ufać.

Samuel włożył pieniądze do skórzanej sakiewki, odwrócił się i ruszył w kierunku niepozornie wyglądającej ściany. Przypatrując się jej z bliska Alban zauważył, że ze ściany wystają wąskie półki skalne, które wcześniej skrywał cień i pastelowy kolor skał. Jedno skinienie i oddział ruszył za swym dowódcą.

Ich wspinaczka nie zakończyła się, jak Alban wcześniej przypuszczał, na równinie Golan. Mężczyźni zebrali się na szerokiej skalnej półce, niewidoczni dla człowieka podążającego doliną. Oglądana z dołu, półka łączyła się z sąsiednimi krawędziami skalnymi. Było to idealne koczowisko dla ludzi chcących ukryć swą obecność.

Samuel ruszył w poprzek szerokiej skały w kierunku innej półki skalnej wyrzeźbionej w klifie, lecz ta ścieżka prowadziła delikatnie w dół. Gdy przechodzili przez łagodny zakręt, Alban usłyszał beczenie owiec. Kolejny zakręt, kilka stopni w dół i znaleźli się w jeszcze bardziej wyizolowanym świecie.

Samuel odezwał się po raz pierwszy, odkąd otrzymał pieniądze od Albana:

– To miejsce schronienia mojego klanu od niezliczonych pokoleń.

Spojrzał twardo na mężczyznę, któremu zaufał jedynie na słowo młodego chłopaka. Alban odważnie odwzajemnił jego spojrzenie.

– Twoja tajemnica nie pojawi się w żadnym moim raporcie, ani na mapie.

A była to rzeczywiście tajemnica. Alban słyszał pogłoski o takich miejscach, lecz do tej pory nie wierzył, że naprawdę istnieją. Stali w małej dolinie, czy raczej w niewielkiej depresji pomiędzy dwoma wzgórzami, szerokiej na jakieś pięćdziesiąt kroków i dwa razy dłuższej. Zamiast chłodnego piasku, pokryta była trawą. Stado owiec o czarnych pyskach pasło się w bujnych zaroślach. Ze środka ściany wychodzącej na południe wypływał mały strumyk. Wody było wystarczająco dużo, by sącząc się po skale utworzyła na dole niewielką sadzawkę. Naprzeciw klifu rósł gaj niskich palm daktylowych.

Młody chłopak pilnujący owiec obserwował ich uważnie, ale nie próbował do nich podchodzić. Ludzie Albana wyjęli chleb oraz ser kozi i zjedli śniadanie. Po jakimś czasie Horaks podszedł i kucnął obok Albana.

– Jestem zdumiony, że ten pasterz powierzył nam swoją tajemnicę.

– Zgaduję, że Partowie zauważyli jego stado, kiedy pasło się na wyżynie. Zażądali owiec, tropili pasterza, a teraz grożą, że zabiorą im wszystko. Z nami przynajmniej ma jakieś szanse.

Alban spostrzegł Samuela na krawędzi klifu i wstał.

– Właśnie idzie.

Pasterz dał im sygnał i zniknął. Alban i jego ludzie znów zaczęli wspinać się skalistą ścieżką.

Na szczycie powitało ich piękne, obfite źródło. Wiatr był wystarczająco silny, by ochłodzić narastający upał; mierzwił wysoką do kolan trawę, która wciąż pachniała deszczem. Drugie stado owiec pasło się z zadowoleniem. Alban wiedział, że w ciągu miesiąca trawa zwiędnie i uschnie, a owce będą musiały jeść ciernie.

Alban zwrócił się do swojego sługi:

– Poczekaj tu na nas.

Od czasu swojej choroby sprzed dwóch lat Jakub nie wyglądał na tak roztrzęsionego i bezbronnego. Wyprostował się, by wyglądać na tak wysokiego, jak to tylko możliwe.

– Panie, ja mogę pomóc.

– Już pomogłeś. Daję ci moje słowo, że twoja rodzina zostanie pomszczona. Partowie zapłacą za śmierć twoich rodziców i siostry.

Jakub nie odpowiedział, tylko przez dłuższą chwilę patrzył na Albana, po czym odwrócił się i odszedł.

Pasterz również obserwował, jak przygnębiony chłopak dołącza do jego syna, który pasł owce. Jakub podniósł po drodze patyk i sfrustrowany grzmotnął nim w trawę.

– Ma jakieś osobiste powody, by nienawidzić bandytów?

– Jego rodzina prowadziła karawanę między Cezareą a Damaszkiem – powiedział Alban – Miał wtedy dziewięć lat. Na jego oczach zostali zamordowani, a on i inni młodzi chłopcy zostali wzięci jako niewolnicy. Zauważyliśmy rabusiów i puściliśmy się za nimi w pościg. Zdołali uciec tylko dzięki temu, że porzucili zrabowane dobra, z Jakubem włącznie.

Pasterz z wydętymi ustami obserwował obu chłopców.

– Partowie grożą tym samym i nam.

Alban jeszcze ciaśniej dopiął pas, do którego miał przymocowany miecz.

– Nie po dzisiejszym dniu.

***

Górskie pastwisko było ze wszystkich stron otoczone stromymi skałami. Alban rozkazał żołnierzom, by zeszli niżej, pełzając na brzuchach. Wkrótce oba oddziały liczące po dwudziestu pięciu mężczyzn przesuwały się w wysokiej trawie pomiędzy pagórkami. Pasterz odsuwał laską stojące im na drodze zwierzęta i ostrożnie, w kucki, prowadził Albana w stronę południowo–zachodniej ściany.

Od strony stromo opadającego zbocza, pokrytego kamieniami, trawami i skarłowaciałymi krzewami, w kierunku południowych równin rozciągał się zapierający dech w piersiach widok. Widniejąca w oddali droga do Damaszku stanowiła wijącą się, żółtą rzekę pyłu.

Pasterz wskazał laską.

– Tam i tam.

Alban skinął głową i wymamrotał przez ramię:

– Horaks. Widzisz?

– Tak, widzę ich.

Dwie grupy, każda licząca co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn, kłębiły się poniżej na skalnych półkach wystających nad główną drogą z zasłanego rumowiskiem zbocza. Daleko na południowym wschodzie, gdzie gorąco sprawiało, że powietrze kipiało i drżało, widoczna była długa, wijąca się wstęga ludzi i zwierząt. Zbliżała się oczekiwana karawana kupiecka.

– Gdzie są ścieżki? – spytał cicho Alban.

– Spójrz w lewo i w prawo. Zauważ, jak cień w każdym z tych miejsc tworzy linię od zbocza skały do dna doliny.

Alban cofnął się o krok, uświadamiając sobie, że wystarczy, iż choć jeden z bandytów spojrzy w górę, a ich obecność zostanie odkryta, co zniweczy element zaskoczenia. Położył się na plecach otoczony przez słodko pachnące trawy i zamknął oczy, by nie raziło go słońce.

– Mam pytanie – odezwał się Alban. – Jak zejść niezauważenie?

Ani Samuel, ani Horaks nie odpowiedzieli. Adiutant Albana leżał obok niego na trawie, obserwując teren.

Alban przewrócił się na brzuch i ostrożnie zsunął się do przodu, by spojrzeć jeszcze raz. Poniżej bandyci trwali już w gotowości, obserwując, czy nie ma jakiegoś zwiadowcy, który mógłby podnieść alarm, zanim karawana się zbliży.

Alban uświadomił sobie, że pięćdziesięciu rzymskich żołnierzy zbiegających z równiny położonej nad napastnikami narobi takiego hałasu, iż równie dobrze mogliby zacząć grać na trąbach i cymbałach. Co gorsza, będą atakowali z jednego miejsca, a mają przeciw sobie doświadczonych wojowników, rozlokowanych na dwóch półkach skalnych. Jeśli nie znajdzie sposobu, by przemieścić się w absolutnej ciszy, jego ludzie zostaną zdziesiątkowani.

Pasterz wycofał się ze skraju skały i zamiótł laską dookoła siebie niczym kosą.

– Bandyci zobaczyli, jak sprowadzamy owce na dół, żeby je sprzedać karawanie, którą później napadli. Tropili nas, gdy wracaliśmy w górę i zażądali podatku. W owcach, albo… w chłopcach. Za każdym razem chcą więcej. Wczorajszej nocy zabrali połowę moich nowo narodzonych jagniąt.

W głowie Albana zaczął się tworzyć plan. Jeszcze raz zsunął się do przodu na brzuchu i wystawił głowę poza urwisko. Trzecie oględziny potwierdziły coś, co mu się wydawało, że zauważył już wcześniej. Wycofał się znad przepaści, po czym powiedział do Horaksa:

– Zbierz ludzi.

Gdy Horaks wycofywał się w kucki, Alban odezwał się do pasterza:

– Dalej już nie musisz iść.

– To pastwisko należy do mojego klanu.

Widać było, jak nieprzeciętna jest judejska duma przepełniająca Samuela.

– I tak zostanie. A teraz pozwól, że ja i moi ludzie zrobimy to, do czego jesteśmy wyszkoleni.

– Walczę z różnymi rozbójnikami dłużej, niż ty żyjesz.

– Pomyśl o swoich synach – powiedział Alban ściszając głos.

Ponad połowa żołnierzy Albana była od niego starsza. Cztery lata temu powitali go jako swego przywódcę z nadąsaniem i wrogością. Teraz patrzyli na niego bez takich emocji, jak prawdziwi wojownicy. Ufali jego zdolnościom przywódczym i pozwalali, by wprowadzał ich w niebezpieczne sytuacje oraz z nich wyprowadzał. Wiedzieli, że Alban od dzieciństwa był szkolony do takiej roli. Owszem, był synem wodza, ale jak dotąd nie przeżył dnia, w którym miałby możliwość wybrać inne życie. Choć to, prawdę powiedziawszy, było czynnikiem, który najbardziej wiązał go z jego ludźmi, i ich z nim. Wybór swojego losu był przywilejem bogatych i pierworodnych.

Alban narysował mieczem na kamienistej ziemi granicę klifu i dwie ścieżki, następnie podniósł głowę i zwrócił się do zebranych przed nim ludzi:

– Podzielimy się na trzy grupy. Ja dowodzę grupą na ścieżce wschodniej. Horaks, ty bierzesz zachodnią.

Wszyscy jak jeden mąż się skrzywili. Znali tylko jeden sposób prowadzenia bitew: rzymski. Zwycięstwo osiąga się zmasowanym atakiem. Najlepiej wyszkoleni ludzie i najliczniejsze wojska wystawiane są z przodu jako druzgocąca wszystko siła.

Alban wskazał mieczem na najstarszego rangą ze swoich ludzi i powiedział:

– Ty dowodzisz trzecią grupą, na górze.

– Nie będziemy walczyć?

– Postaracie się, żebyśmy wszyscy przeżyli – dźgnął mieczem ziemię w miejscu, gdzie narysował krawędź klifu. – Musicie przeczołgać się między skałami w dół tak, żeby was nie zauważyli. Na mój sygnał zaczniecie zwalać największe kamienie, jakie zdołacie.

– Lawina – powiedział Horaks badawczo.

– Celujcie w te dwie grupy mężczyzn. Dajcie im tak popalić, żeby nie mieli możliwości ani atakować, ani uciekać.

Horaks wyszczerzył zęby w uśmiechu:

– To się może udać.

– Jak wam zabraknie kamieni, weźcie strzały. Bandyci muszą być pod stałym ostrzałem. Gdy już zajmiemy pozycje, dołączcie do nas na obu skrzydłach – Alban schował miecz do pochwy i wstał. Bardzo chciał wyruszyć, zanim któryś z jego bardziej doświadczonych wojowników zauważy bijącą po oczach słabość jego planu. – Ruszamy.

Podczas gdy trzy grupy czołgały się w stronę urwiska, Horaks kucnął obok swojego setnika.

– Dzieląc się na trzy grupy, będziemy mieli znacznie mniej ludzi niż oni. Jeśli zauważą tych rzucających kamienie zanim oni zdążą zająć pozycje, to znaczy, że podrepczemy tam na dół na pewną śmierć.

Właśnie dlatego Alban wyznaczył starszych mężczyzn do rzucania kamieni.

– Cicho jak węże – syknął.

Poruszając się jak krab, Alban poprowadził swoją grupę nad wschodnią krawędź zbocza, zsuwając się do miejsca, skąd mógł wyjrzeć w dół. Zobaczył, jak dwieście kroków na zachód od niego pojawia się twarz Horaksa. Pomiędzy nimi, skradając się ostrożnie, zsuwała się ze skał trzecia grupa. Ich celem była kupa luźno leżących kamieni, ulokowana na skale nad bandytami. Posuwali się strasznie wolno. Tak przynajmniej wydawało się Albanowi.

Jak wszyscy dobrzy oficerowie, Alban nauczył się ukrywać strach. Ale teraz śniadanie ciążyło mu w żołądku niczym gruda ołowiu. Tak wiele zależało od sukcesu tego przedsięwzięcia, a tyle było niewiadomych! Trudno mu było skoncentrować się na zadaniu. Nie mógł jednak pozwolić, by cokolwiek rozpraszało żołnierzy, pasterza, czy jego samego.

Odgłosy karawany niosły się w pustynnym upale. Słychać było dzwonienie uprzęży, krzyki pasterzy i donośne protesty osłów. Każdy hałas był im jak najbardziej na rękę; skupiał uwagę bandytów na tym, co działo się w dole i zagłuszał przemieszczających się ponad nimi żołnierzy.

W tym momencie złe zamiary Partów zostały odsłonięte.

Z południa rozległy się przeraźliwe okrzyki. Dwa tuziny wojowników z wrzaskiem wyjechały na koniach i wielbłądach z przeciwnej strony doliny. Dla człowieka poruszającego się drogą do Damaszku ich dokładna liczba nie była możliwa do określenia, bo kurz i upał zasłaniały wszystkich poza bandytami jadącymi na czele grupy.

Zwiadowcy karawany wyćwiczonym manewrem zawrócili ku jej środkowi. Zebrali się blisko siebie i wyciągnęli miecze, przygotowując się na pierwsze starcie. W tym czasie poganiacze bydła i kupcy zawrócili zwierzęta i skierowali się do najbliższych skał, prosto w ręce ukrytych tam bandytów.

W tym momencie jeden z ludzi Albana się potknął.

Rzymskie sandały nie były przystosowane do cichego zsuwania się po skale, więc kilka kamieni zaczęło zjeżdżać w dół. Alban w nieruchomym przerażeniu obserwował, jak Partowie jeden za drugim spoglądają w górę, a ich brodate twarze otwierają się do ostrzegawczego krzyku.

Lecz on był już na nogach:

– TERAZ!

Jego ludzie rzucili się naprzód jak jedna wyjąca, wielogłowa bestia. Setka nóg zadudniła na skalistym zboczu. Miecze i dzidy wyrosły ku górze niczym nierówne zęby.

Żołnierze w środkowej grupie zrzucili na dół kamienie, które potoczyły się jeden obok drugiego. Dwa wielkie stosy kamieni zwaliły się na drugą grupę bandytów, podczas gdy oddział Albana rozpaczliwie łapał się skał, by nie spaść w dół. Ich ciężar obluzował kamienie nad nimi i groziło, że spadną w przepaść.

Partowie zostali zaskoczeni w chwili, gdy mieli zbiec na dół i zaatakować karawanę. Gdy pierwsi rzucili się w dół, stojący za nimi wydali ostrzegawczy okrzyk i odwrócili się w kierunku spadających kamieni oraz zbiegających ku nim Rzymian.

– Trzymać się mocno! – Alban rzucił się na zbocze skalne, a z góry posypało się jeszcze więcej kamieni. Jeden z nich uderzył go w rękę, którą się osłaniał, niemal zwalając go w dół. Gdy tylko kamienie przestały spadać, Alban zaryzykował podniesienie głowy, by spojrzeć w górę, po czym krzyknął:

– Do ataku!

Tak jak przypuszczał, półka skalna, na której wcześniej ukrywali się bandyci, została wbita w płytką jaskinię, a bandyci zostali z niej zmieceni. Uciekli w dół ścieżką, ścigani przez żołnierzy, lub też schronili się w jaskini. W dole wrzała bitwa. Alban słyszał dźwięki włóczni uderzających o włócznie. Wiedział, że Horaks jest z przodu i ufał, że jego adiutant poprowadzi ludzi do walki. Sam skupił raczej uwagę na wejściu do jaskini, wypełnionym teraz do połowy kamieniami i szamoczącymi się w nim bandytami. Kasłali i charczeli, próbując przedostać się przez gruz i pył.

– Łucznicy!

Tradycyjny rzymski zmasowany atak na tak ciasnej przestrzeni był po prostu niemożliwy. Jedna czwarta ludzi Albana założyła krótsze strzały i wystrzeliła w stronę wejścia do jaskini. Okrzyki wściekłości prędko zmieniły się we wrzaski bólu i paniki.

Alban wyznaczył kilku mężczyzn do powstrzymania bandytów, którzy próbowaliby wrócić na ścieżkę. Reszta została przy jaskini.

– Wstrzymać ostrzał! – zasygnalizował łucznikom.

Zawołał po aramejsku, w języku używanym przez wszystkie narody na wschodniej granicy:

– To wasza jedyna szansa! Rzućcie broń, a będziecie oszczędzeni!

W dole, na równinie, sytuacja gwałtownie zmieniła się na korzyść karawany. Kupcy, zaalarmowani przez zsuwające się kamienie, zauważyli bandytów zanim przygnali bydło do zbocza góry. Ścieśnili się, formując mocny szyk obronny. Bandyci na koniach, widząc, że ich towarzysze na górze zostali schwytani w pułapkę, gwałtownie się zatrzymali. Zwiadowcy karawany ruszyli naprzód, a broń zalśniła w słońcu nad ich głowami. Partowie zawrócili konie i zaczęli uciekać.

Alban nie miał czasu obserwować, co się dzieje na dole. Całą uwagę musiał skupić na jaskini i kłębiących się tam ludziach.

– Jesteście na straconej pozycji! – zakomunikował donośnym głosem. – Rzućcie broń albo zginiecie!

Tuzin dzid i mieczy zabrzęczał, lądując na skale u jego stóp. Alban dał znak swoim ludziom, by podeszli. – Łucznicy, zostańcie w swoich pozycjach! – zakomenderował.

Odwrócił się do Horaksa, który zbierał i liczył ludzi.

– Ilu naszych zginęło?

– Jeden ranny, żadnych zabitych, panie.

Alban poczuł, jak napięcie opuszcza całe jego ciało; poczuł też wysychający na nim pot.

Z doliny rozległy się głośne wiwaty, a Horaks podniósł miecz i wykrzyknął:

– Żołnierze, zasalutujcie swemu setnikowi!

Śledztwo Setnika

Подняться наверх