Читать книгу Anioły i demony - Дэн Браун - Страница 14
Rozdział 7
ОглавлениеMaximilian Kohler, dyrektor naczelny CERN-u, zyskał sobie za plecami przydomek König – Król. Wyrażał on jednak nie tyle szacunek, ile strach przed człowiekiem, który rządził swym królestwem z tronu inwalidzkiego wózka. Niewielu ludzi znało go osobiście, ale przerażająca historia o tym, jak stał się inwalidą, była powszechnie znana w CERN-ie i trudno byłoby znaleźć kogoś, kto miałby mu za złe zgorzknienie… lub jego całkowite oddanie nauce.
Langdon przebywał w towarzystwie Kohlera zaledwie od kilku minut, ale już zdążył wyczuć, że to człowiek, który ma zwyczaj utrzymywać dystans. Teraz musiał prawie biec, żeby nadążyć za elektrycznym wózkiem dyrektora zmierzającym bezgłośnie ku głównemu wejściu. Nigdy wcześniej nie widział takiego wózka – wyposażonego w cały zestaw urządzeń elektronicznych, w tym wieloliniowy telefon, system przywołujący, ekran komputerowy, a nawet małą, odczepianą kamerę wideo. Ruchome centrum dowodzenia Króla Kohlera.
Langdon wszedł przez mechanicznie otwierane drzwi do ogromnego głównego holu.
Szklana Katedra, pomyślał, podnosząc wzrok ku niebu.
Nad jego głową dach z niebieskawego szkła lśnił w popołudniowym słońcu. Wpadające przez niego promienie tworzyły w powietrzu geometryczne wzory, nadając wnętrzu atmosferę przepychu. Podłużne cienie wyglądały jak żyły na wyłożonych białymi płytkami ścianach i marmurowych posadzkach. Powietrze było sterylnie czyste. Przed sobą widział naukowców spieszących w różne strony, a ich kroki odbijały się echem w przestronnym holu.
– Tędy proszę, panie Langdon. – Głos gospodarza brzmiał, jakby wydobywał się z komputera: sztywny i precyzyjny, podobnie jak ostre rysy twarzy. Kohler zakaszlał i wytarł usta białą chusteczką, wpatrując się jednocześnie martwymi szarymi oczami w Langdona. – Proszę się pospieszyć. – Jego wózek inwalidzki sprawiał wrażenie, jakby skakał po wyłożonej płytkami posadzce.
Langdon szedł za nim, mijając po drodze niezliczone korytarze odchodzące od głównego atrium. W każdym z nich widać było ludzi. Dostrzegając Kohlera, patrzyli na nich zaskoczeni, jakby się zastanawiali, kim musi być Langdon, żeby zasłużyć sobie na takie towarzystwo.
– Wstyd mi się przyznać – zaryzykował uwagę Langdon, starając się nawiązać rozmowę – ale nigdy nie słyszałem o CERN-ie.
– Wcale mnie to nie dziwi – odparł Kohler ostrym, autorytatywnym tonem. – Większość Amerykanów nie postrzega Europy jako lidera w dziedzinie badań naukowych. Traktują nas wyłącznie jako rejon, gdzie można dokonywać oryginalnych zakupów. Dość dziwne, jeśli zważyć na pochodzenie takich ludzi, jak Einstein, Galileusz czy Newton.
Langdon nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć. Wyciągnął zatem z kieszeni otrzymany od gospodarza faks.
– Ten człowiek na fotografii… czy mógłby pan…
Kohler przerwał mu ruchem ręki.
– Proszę, nie tutaj. Właśnie pana do niego prowadzę. – Wyciągnął dłoń. – Lepiej to wezmę.
Langdon wręczył mu kartkę i w milczeniu ruszył dalej.
Po chwili skręcili w lewo i znaleźli się w szerokim korytarzu ozdobionym licznymi nagrodami i dyplomami. Szczególnie duża tablica znajdowała się tuż przy wejściu i Langdon zwolnił, żeby przeczytać wyryty w brązie napis:
NAGRODA ARS ELECTRONICA
za innowacje kulturalne w epoce cyfrowej
przyznana Timowi Bernersowi Lee i CERN
za wynalezienie technologii WWW
A niech mnie licho, pomyślał. Ten facet nie żartował. Langdon zawsze sądził, że WWW jest wynalazkiem amerykańskim. No, ale w końcu jego wiedza na ten temat ograniczała się do witryny poświęconej jego książce oraz przeszukiwania od czasu do czasu zasobów sieciowych Luwru i Prado.
– Internet – odezwał się Kohler, ponownie kaszląc i wycierając usta – miał swój początek tutaj, jako system umożliwiający współpracę tutejszych komputerów. Dzięki niemu naukowcy z różnych działów mogli codziennie wymieniać się informacjami na temat dokonanych odkryć. Oczywiście, całemu światu się wydaje, że WWW to amerykańska technologia.
Langdon podążał za nim korytarzem.
– To dlaczego nikt tego nie sprostuje?
Kohler wzruszył ramionami, wyrażając brak zainteresowania tą kwestią.
– To tylko drobne nieporozumienie na temat mało znaczącej koncepcji. CERN to coś bez porównania ważniejszego niż światowa sieć komputerów. Nasi naukowcy niemal codziennie są autorami cudów.
Langdon rzucił mu pytające spojrzenie.
– Cudów? – Z całą pewnością słowo „cud” nie było używane przez naukowców zajmujących się naukami ścisłymi na Harvardzie. Rezerwowano je raczej dla Wydziału Teologicznego.
– Pański głos brzmi sceptycznie – zauważył Kohler. – Sądziłem, że zajmuje się pan symboliką religijną. Nie wierzy pan w cuda?
– Nie jestem co do nich przekonany – odparł. Szczególnie jeśli chodzi o te dokonujące się w laboratoriach naukowych.
– Może rzeczywiście użyłem niewłaściwego słowa. Po prostu starałem się mówić pańskim językiem.
– Moim językiem? – Langdon poczuł się nieswojo. – Nie chciałbym pana rozczarować, ale ja badam symbole religijne. Jestem naukowcem, a nie księdzem.
Kohler nagle zwolnił i odwrócił się do niego, a jego spojrzenie odrobinę złagodniało.
– Oczywiście. Jakież to było uproszczenie z mojej strony. Nie trzeba mieć raka, żeby analizować jego symptomy.
Langdon nigdy nie słyszał, aby ktoś ujął to w podobny sposób.
Kiedy ruszali dalej, Kohler skinął z zadowoleniem głową.
– Myślę, że doskonale się będziemy rozumieli, panie Langdon.
Jednak Langdon jakoś w to wątpił.
W miarę jak się posuwali, do Langdona zaczęło dobiegać coraz głośniejsze dudnienie. Hałas potężniał z każdym krokiem, wzmocniony dodatkowo odbiciem od ścian. Dochodził najwyraźniej ze znajdującego się przed nimi końca korytarza.
– Co to jest? – zapytał wreszcie, zmuszony krzyczeć. Miał wrażenie, że zbliżają się do czynnego wulkanu.
– Komora swobodnego spadania – odparł Kohler, którego tubalny głos bez trudu pokonał hałas. Jednak niczego dalej nie wyjaśniał.
A jego gość nie pytał. Był już wyczerpany, Maximilian Kohler zaś najwyraźniej nie pretendował do nagrody za gościnność. Langdon przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazł. Iluminaci. Gdzieś w tym ogromnym laboratorium znajdowało się ciało… ciało naznaczone symbolem, który chciał zobaczyć. I po to właśnie przeleciał prawie pięć tysięcy kilometrów.
Kiedy zbliżyli się do załomu korytarza, dudnienie stało się niemal ogłuszające i w całym ciele czuł wibracje podłogi. Skręcili, a wówczas po prawej stronie ujrzał galerię widokową. W wygiętej koliście ścianie zamontowane były cztery wysokie okna o grubych szybach. Langdon zatrzymał się i zajrzał przez jedno z nich.
Zdarzyło mu się w życiu widzieć różne dziwne rzeczy, ale ta była najbardziej niezwykła. Zamrugał kilkakrotnie oczyma, niepewny, czy to nie halucynacje. Patrzył właśnie na ogromną kulistą komorę, w której unosili się ludzie, zupełnie jakby ich ciała nic nie ważyły. Było ich troje. Jedna z osób pomachała do niego i zrobiła salto w powietrzu.
Boże, pomyślał, jestem w krainie Oz.
Posadzka tego pomieszczenia przypominała ogromny arkusz siatki ogrodzeniowej o heksagonalnych oczkach. Pod nią widać było metaliczny połysk ogromnego wiatraka.
– Komora swobodnego spadania – oznajmił Kohler, zatrzymując się, żeby na niego zaczekać. – Swobodne spadanie w zamkniętym pomieszczeniu. Pomaga rozładować stres. To pionowy tunel aerodynamiczny.
Langdon nadal przyglądał się temu ze zdumieniem. Jedna z unoszących się osób, tęga kobieta, podpłynęła do okna. Rzucały nią prądy powietrzne, ale patrzyła na niego z uśmiechem i przesłała mu znak uniesionych w górę kciuków. Uśmiechnął się lekko i odwzajemnił gest, zastanawiając się, czy ma ona pojęcie, że w starożytności był to symbol falliczny oznaczający męskość.
Zwrócił uwagę, że tylko ta kobieta miała coś przypominającego miniaturowy spadochron. Wydymający się nad nią płat tkaniny wyglądał jak zabawka.
– Do czego jej ten maleńki spadochron? – spytał Kohlera. – Przecież on nie ma nawet metra średnicy.
– Tarcie – wyjaśnił jego gospodarz. – Zmniejsza jej własności aerodynamiczne, dzięki czemu wentylator może ją unieść. – Ruszył dalej. – Materiał o powierzchni ośmiu dziesiątych metra kwadratowego zmniejsza szybkość spadania o prawie dwadzieścia procent.
Langdon skinął obojętnie głową.
Nie mógł wówczas wiedzieć, że jeszcze tej nocy w kraju oddalonym o setki kilometrów od laboratorium ta wiedza uratuje mu życie.