Читать книгу Winne Wzgórze Tom 2 Nadzieja - Dorota Schrammek - Страница 6

Rozdział 4. Księżniczka z wieży wysokiej

Оглавление

Dorota zaparkowała przed restauracją. Chłopcy wyskoczyli z samochodu i pobiegli do lokalu. Wiedzieli, że o tej godzinie nie ma jeszcze ruchu i mogą sobie pozwolić na podglądanie pracy kucharza. Uwielbiali go! Podśpiewywał w trakcie pracy, bywało że nawet tańczył i stroił śmieszne miny. Czasami postępował wbrew przepisom i zabierał ich na swoje miejsce pracy bezpośrednio do kuchni. Dorota modliła się, by w tym momencie nie zajrzała kontrola z sanepidu, bo byłoby nieciekawie. Kara mogłaby być ogromna.

Arek już siedział w swoim gabinecie. Prowadził rozmowę z dostawcą. Dorota słuchała przez moment. Z dnia na dzień wiedziała o restauracji coraz więcej. Najwyższy czas prowadzić ją tak, jak powinno być od początku. Kilka dni wcześniej byli u adwokata. Podczas godzinnej wizyty Arek siedział cicho, skulony w sobie. Odzywał się jedynie wtedy, kiedy został o coś zapytany. Dorota wraz z mecenasem sformułowali odpowiednie pismo do właściciela, w którym przedstawili swój pogląd na całą sytuację. Dodali, że lokal mogą kupić, ale nie za pół miliona, jak oczekiwał właściciel. Zaoferowali znacznie niższą sumę. Kobieta już dowiadywała się, w jakiej wysokości może dostać kredyt oraz jak kształtują się realne ceny nieruchomości w tej okolicy. Poprosiła o pomoc Lilianę. Obie wybrały się do kilku placówek. Tylko w jednej usłyszały:

– Otrzyma pani maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Oczywiście przy dobrym zabezpieczeniu w postaci hipoteki.

Reszta nie miała im nic do zaoferowania.

Arek przed wypadkiem podpisał wstępną umowę z fundacją, która była w stanie przekazać im trzysta tysięcy złotych. Co prawda należało się liczyć z wysokim oprocentowaniem, ale nie mieli innego wyjścia. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, bank dołoży sto pięćdziesiąt tysięcy. Dorota była zdeterminowana i chciała działać. Wystarczająco długo siedziała cicho, pozwalając, by inni decydowali o przyszłości rodzinnego interesu. Po części czuła złość do siebie, bo niewiedza nie powinna być wytłumaczeniem. Mogła wcześniej zaangażować się w sprawy restauracji i marketingu, nauczyć reguł, a pewnie nie doszłoby do takiej sytuacji. Teraz nadganiała w ostatniej chwili. Pracownicy wydawali się zaskoczeni.

– Pani Dorotko, ale jak obniżyć koszty chemii? – Sprzątaczka patrzyła na nią ogromnymi ze zdziwienia oczami. – Muszę każdego dnia umyć podłogi, zabrudzone kafelki, wyczyścić piekarnik i kuchenkę…

– Tak, pani Teresko. – Żona szefa skinęła głową, nie mając wątpliwości. – Zajrzałam do kantorka ze środkami czyszczącymi. Uważam, że jest tam za dużo niepotrzebnych specyfików. Wyjaśnię pani wszystko. Zapraszam.

Faktycznie półki wypełnione były butelkami i pojemnikami pustymi oraz pełnymi. Dorota wyciągnęła je na stół i posegregowała.

– Tu są środki do mycia okien i szkła, tu do tłustych powierzchni, a tu do podłóg – wskazywała. – Czego najczęściej pani używa?

Sprzątaczka założyła okulary.

– Ten płyn jest najlepszy do podłóg. Tego używam, gdy kucharz przypali olej na kuchni i do piekarnika – wyjaśniała.

– Co w takim razie robi tu reszta?

Pani Tereska wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia, po co to pani Karolina zamówiła. – Kobieta wydęła usta. – Wiele razy mówiłam jej, że nie potrzebujemy drogich, ekologicznych środków, bo są nieskuteczne w przypadku tłuszczu. Menedżerka mówiła, że ma zniżki w hurtowni gospodarczej. Podobno kupowała je taniej.

Dorota zerknęła w faktury. Co miesiąc zamawiano po dziesięć butelek drogich środków, natomiast to, czego faktycznie używano, raz na kwartał.

– Pani Karolina prosiła, żebym bardziej rozcieńczała – dodała sprzątaczka.

– Skoro nie używała pani tych drogich płynów, to one powinny tutaj być, prawda? – Właścicielka zmarszczyła brwi. – Pięćdziesiąt opakowań, a jest procent tego – dodała i jeszcze raz odruchowo zajrzała do opróżnionej przed chwilą szafki. Była pusta.

– Pani Dorotko, jeżeli pani myśli, że ja coś z tych rzeczy wyniosłam do domu, to Bóg mi świadkiem, że… – Kobieta walnęła się pięścią w piersi, aż zadudniło.

– Absolutnie pani nie oskarżam! Może pani być spokojna. Sprawdzę, czy zbędne płyny nie stoją w innymi miejscu. Aha, jeszcze jedno. Po co aż tyle zastępczych pojemników?

– To też zamawiała pani Karolina…

– Zamawiała?

– Właściwie przywoziła. Sama jeździła do tej hurtowni po towar. Ja przygotowywałam jedynie listę tego, co potrzebuję. Widzi pani, że nie naciągałam restauracji na koszty! Rozrzedzam płyn do podłóg, by starczał na dłużej. Gumowych rękawiczek używam kilkakrotnie. Tak samo ścierki i gąbki.

– Dobrze. Już wszystko rozumiem. Dziękuję.

Dorota odwróciła się, zmarszczyła brwi i powoli poszła w stronę gabinetu. Musiała dokładnie sprawdzić daty faktur. Chwilę potem wpatrywała się w rachunki raz jeszcze. Karolina ostatni raz była w hurtowni na początku kwietnia. Zaopatrzenie robiła regularnie raz w miesiącu. Dorota zamyśliła się. Od dwóch miesięcy nie było potrzeby dobierania towaru, bo pani Teresa używała go naprawdę oszczędnie, a wcześniejsze zakupy robione były często i w dużych ilościach. Dorota wyciągnęła kartkę i spisała środki zafakturowane podczas kwietniowych zakupów. Zrobiła to samo z marcowymi. Wychodziło na to, że w ciągu tych dwóch miesięcy przybyło im jakieś sto produktów. Łączna suma opiewała na kilka tysięcy złotych. Jedyną osobą, która mogła zaakceptować tak duże zakupy, była menedżerka restauracji. Wszystkie faktury przechodziły przez jej ręce. Dorota wynotowała daty. Pomyślała o informatyku, który pojawiał się w lokalu raz w tygodniu. Sprawdzał działanie restauracyjnego monitoringu, wrzucał nowe menu na stronę i wykonywał kilka drobniejszych prac. Będzie musiała poprosić go o odszukanie pewnych nagrań. Ale to dopiero pojutrze.

– Pani Doroto, mamy pewien problem. – W drzwiach gabinetu pojawiła się kelnerka, odrywając szefową od analiz.

– Co się stało?

– Kierowca się rozchorował. Zadzwonił przed chwilą. Nie mamy nikogo, kto rozwiezie zamówienia.

Poszły razem do kuchni.

– Ile tego jest? – spytała Dorota.

– Dzisiaj niewiele, bo tylko dziesięć porcji. Siedem do urzędu miasta, dwie do przychodni i jedna do dostrzegalni.

Szefowa zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc ostatniego słowa. Nieważne, musi skonsultować z Arkiem, kto może zastąpić nieobecnego pracownika.

– Ciężko mi będzie się wyrwać – powiedział mąż. – Za chwilę mam wizytę agenta w sprawie odszkodowania za wypadek.

– To dzisiaj? – Dorota zerknęła na wiszący na ścianie kalendarz. Nakazała zapisywanie tam terminów imprez i spotkań. Dodatkowo prowadziła swój terminarz. Nie znalazła nigdzie organizera Karoliny. Gdy zadzwoniła do niej, aby dowiedzieć się, gdzie znajdzie notatki, tamta nie odbierała.

– Miało być jutro, ale facet przesunął. A co się dzieje?

– Nic, dam sobie radę.

Dorota poszła do kuchni i spojrzała na tablicę z zapisanym rozkładem. Do pierwszego terminu pozostał kwadrans.

– Sama porozwożę dzisiaj zamówienia – zdecydowała. – Co to jest ta dostrzegalnia? Gdzie tego szukać? – Wpatrywała się w napis na tablicy, jakby chciała odnaleźć w nim błąd.

– To dziesięć kilometrów w stronę Drawska Pomorskiego. Po drodze będzie skręt na leśny parking. Tam trzeba zostawić samochód, przejść jakieś pięćset metrów i będzie punkt obserwacyjny. Są ustawione drogowskazy.

Dorota wpatrywała się w kelnerkę.

– To jakiś żart?! Zamówienie do lasu?!

– Tak. Dwa razy w tygodniu kierowca zawozi tam jedzenie. Dostrzegalnia to ogromna wieża. O czternastej zejdzie osoba, dla której jest obiad.

Kobieta wychodziła z kuchni, pocierając skronie. Miała wrażenie, że zaraz chwyci ją migrenowy ból pojawiający się w stresujących sytuacjach. Czym, do diabła, jest ta dostrzegalnia? Chwilę później wchodziła do urzędu. Od restauracji dzieliło ją raptem kilka kroków. Pani z kancelarii skierowała ją do odpowiedniego pokoju. Do przychodni lekarskiej Dorota podjechała samochodem. Budynek znajdował się niemal na końcu Czaplinka. Potem pojechała tak, jak jej nakazano. Zjechała na parking i zostawiła samochód. Rzeczywiście, niedaleko śmietnika ustawiono tabliczkę wskazującą kierunek do dostrzegalni. Wieża to wieża. Dorota szła i rozglądała się. Punkt obserwacyjny w lesie to ambona! No tak, dlaczego wcześniej na to nie wpadła?! To przecież musi być stanowisko, z którego wygląda się zwierząt. Na pewno!

Spojrzała w prawo i stanęła jak wryta. Doszukiwała się drewnianej, niewielkiej konstrukcji, a przed nią rozpościerała się ogromna, kilkudziesięciometrowa metalowa budowla! Wyglądała jak ciągnący się do nieba słup energetyczny. Dorota stanęła u podnóża i zadarła wzrok. Od samego patrzenia zakręciło się jej w głowie!

– No, wreszcie! – Ktoś wyjrzał z platformy znajdującej się jakieś dziesięć metrów nad ziemią. – Proszę mi podać!

– Słucham?! – Dorota rozejrzała się dookoła, czy aby na pewno do niej kierowane są słowa.

– Nie ma tego pana co zwykle? Trudno, musi pani wejść! Ja zejść nie mogę!

– Jak?!

– Po drabinie. Widać przecież szczeble.

– Nie dam rady!

– Nie mogę opuścić stanowiska. I tak jestem na niższej platformie zamiast na górze. Bardzo proszę o dostarczenie mi jedzenia. To tylko dziesięć metrów.

Dorota nie miała pojęcia, co takiego było w głosie klientki, ale sprawiło, iż na trzęsących się nogach ruszyła po szczeblach. Torbę z jedzeniem obwiązała sobie wokół nadgarstka, by jej nie przeszkadzała. Starała się nie patrzeć w dół.

– Uwaga na głowę! – Usłyszała komunikat z góry. – Proszę uważać!

Otwór, przez który miała się właśnie przecisnąć, był nieduży. Tęższa osoba nie zmieściłaby się.

– Dziękuję. – Przed Dorotą stała niewysoka, drobna kobieta. Miała krótko przycięte włosy i mocno opaloną twarz.

– Pani tu pracuje? – Restauratorka rozglądała się po dziwnym miejscu.

– Na tej platformie stoję bardzo rzadko. Jedynie wtedy, gdy czekam na obiad. Pozwoli pani, że zacznę jeść, nim wystygnie, dobrze? Na co dzień mam kanapki. Ciepły posiłek w ciągu dnia zjadam dwa razy w tygodniu. – Gdy nasyciła pierwszy głód, przyznała: – Bardzo smaczne. Potrzebowałam normalnego obiadu.

– Codziennie pani tu siedzi? – spytała zaskoczona Dorota. – I co to właściwie jest?!

– Dostrzegalnia przeciwpożarowa. Jestem tu od dziewiątej aż do zachodu słońca.

– Tyle godzin?! Na czym polega pani praca?

– Renata jestem. – Strażniczka leśna wyciągnęła rękę. – Proszę mi mówić po imieniu.

– Dorota.

– Każdego dnia rano zjawiam się tutaj przed dziewiątą. Wykonuję telefon do nadleśnictwa i dowiaduję się, czy mam wspinać się na wieżę, czy nie.

– Od czego zależy decyzja?

– Od pogody. Jeżeli w nocy padał deszcz, to zagrożenie pożarowe jest znikome. O wszystkim decydują warunki atmosferyczne i wilgotność ściółki. Dzisiaj ogłoszono trzeci, najwyższy stopień zagrożenia pożarowego. Muszę ze szczególną uwagą obserwować teren.

Jakby na potwierdzenie tych słów wstała i dokładnie rozejrzała się we wszystkich kierunkach, wykonując kilka kroków po mikroskopijnej platformie.

– Jak długo wchodzisz na górę? – zainteresowała się Dorota.

– Pięć minut. To jest najnowocześniejsza dostrzegalnia w regionie. Została w całości ocynkowana i ustawiona na niewielkim wzniesieniu. Skonstruowano aż pięć podestów, z których można prowadzić obserwacje. Wieża ma trzydzieści dwa metry. Szczyt wieńczy kapsuła, czyli pomieszczenie chroniące mnie przed deszczem, wiatrem i słońcem. Mam tam dwa małe blaty robocze, stoliczek i krzesło. Znajdują się tam też wszystkie urządzenia, dzięki którym dokładnie mogę określić miejsce pożaru.

– Musisz się znać na specjalistycznych narzędziach… – Dorota spojrzała na rozmówczynię z uznaniem.

– To są lornetki, mapy, linijki kierunkowe i radiotelefony – wyjaśniła Renata. – Gdy tylko zauważę dym, od razu przekazuję wiadomość do nadleśnictwa. Z kapsuły widzę wierzchołki drzew na odległość kilkunastu kilometrów. Jestem stąd, więc orientuję się, w jakiej lokalizacji wybucha pożar. Najważniejsze, by dostrzec go jak najszybciej. W tym roku zauważyłam szesnaście zagrożeń.

– To przecież ogromna odpowiedzialność! – Restauratorka przyjrzała się z uznaniem nowej znajomej. – Możesz w ten sposób uratować ludzi, ich dobytek i naturę!

– Masz rację. Pracuję tu od kwietnia do października. Dzięki wieży mogę zidentyfikować ogień, gdy jest jeszcze w zarodku. Trzeba mieć świadomość, że kilka kwadransów później rozprzestrzeniłby się na wierzchołki drzew, a wtedy ciężko go opanować. Nadleśnictwo poniosłoby ogromne straty. – Renata znowu trochę podjadła. – Na każdej wieży powinno pracować na zmianę dwóch obserwatorów – powiedziała po chwili. – Ale u nas nie ma chętnych. Zajmuję się tym tylko ja. Musiałam przejść badania stwierdzające, czy nadaję się do pracy na wysokości. Kończyłam także kurs z orientacji w kierunkach, umiejętności odczytywania mapy i odległości.

– Na mapach orientuję się pewnie tyle, co przeciętny człowiek. Znam kierunki, ale odległości? Przecież od precyzji zależy skuteczność akcji. – Dorota pokręciła głową i spojrzała z nieukrywanym podziwem.

– Muszę znać się na kolorze dymu. Gdy pali się las, kłęby są białe, a gdy płonie łąka, tworzy się smuga, która jest ciemniejsza. Czasami trudno odróżnić dym od kurzu wzbijanego przez ciężkie pojazdy. Dawniej w okresie zagrożenia pożarowego teren był patrolowany z samolotów. Nie zawsze wykrywano ogień w zarodku. Nieraz przecież mijała godzina, nim samolot nadleciał znowu w to samo miejsce. Poza tym takie loty są bardzo kosztowne i mniej efektywne niż obserwacja z wieży.

– Czyli całe dnie jesteś tu sama? Wytrzymujesz to? – Dorota była pewna, że nie nadawałaby się do takiej pracy. Po pierwsze miała rodzinę, która wymagała jej obecności, a po drugie uwielbiała codzienny kontakt z ludźmi. Dostrzegalnia przypominała samotnię.

– Początkowo było mi trudno – przyznała Renata. – Ciągle sam na sam z sobą i naturą. Myślałam, że zwariuję! Ale takie odseparowanie od innych ma swoje dobre strony. Przede wszystkim mam o czym rozmawiać z mężem. Bo z tym w pewnym momencie bywało różnie. – Zamilkła na chwilę, jakby wspominając te sytuacje.

Dorota również pogrążyła się w zadumie. I u nich bywało różnie, aczkolwiek to określenie jest pojęciem względnym. Dla jednych oznacza chwilowe nieporozumienia, dla innych – potężne małżeńskie burze.

– Całe życie prowadziliśmy rodzinną firmę ogrodniczą, spędzaliśmy ze sobą masę czasu, ale mało rozmawialiśmy. Gdy jedyny syn wyprowadził się z domu, a mąż podupadł na zdrowiu, doszłam do wniosku, że sama interesu nie udźwignę. Zresztą w dobie supermarketów powstających jak grzyby po deszczu nasz biznes zwyczajnie przestał się opłacać – kontynuowała Renata. – Mąż dostał rentę i nie mógł mi pomagać, więc wszystko zlikwidowaliśmy. Bywało, że siedzieliśmy obok przy jednym stole, a nasza komunikacja ograniczała się do prośby o podanie soli. To wszystko. Małżeństwo, które nie potrafi ze sobą rozmawiać, szybko się wypala.

Dorota wciąż rozmyślała o swoim związku. Brakowało jej normalnego dialogu. Wiedziała, w czym leży przyczyna oschłości w kontaktach z mężem.

– Nie nudzi ci się tutaj? – zapytała głośno, przerywając nieciekawe wnioski.

– Owszem, ciężko przyzwyczaić się do ciszy. Mam malutkie radyjko, ale ono nie zastąpi przecież drugiej osoby. Na początku wariowałam. Co mam robić, skoro niemal przez cały czas moja uwaga jest pochłonięta obserwacją lasu? Czytać nie mogę, robótki ręczne także nie wchodzą w rachubę. Widoki mam piękne, to prawda: las, chmury, przyroda zmieniająca swe oblicze od wiosny do jesieni. W kwietniu zdarzają się przymrozki, więc miałam na górze cholernie zimno, natomiast teraz, w te upały, w oszklonej kapsule jest prawie pięćdziesiąt stopni. Wiesz, co się dzieje, gdy jest inwazja latających mrówek?

Dorota wzdrygnęła się, próbując to sobie wyobrazić.

– Nie mogę nawet okna otworzyć – dokończyła Renata. – Do kapsuły dostaję się przez zamykany właz. Kiedyś była ujemna temperatura, a ja zapomniałam założyć rękawice. Myślałam, że skóra mi przymarzła do klamki. Gdy jestem tu sama, mam dużo czasu na rozmyślanie. Prowadzę wewnętrzne dyskusje, czasami w myślach kłócę się z mężem. Do domu wracam uspokojona i nie czepiam się byle czego. Odkąd tu pracuję, odkryłam, że bez sensu jest tracić czas na jałowe rozmowy czy wzajemne pretensje. Zaczęliśmy rozmawiać. Ja opowiadam o tym, co widzę z góry, pokazuję mężowi fotografie, które robię z wieży, a on rewanżuje się opowieściami o swoim dniu. Nie nudzimy się sobą. Jedno za drugim zaczęło tęsknić, tym bardziej że nigdy nie ma pewności, czy wrócę.

– Jak to?! – zdziwiła się Dorota.

– Zobacz, teraz jesteśmy na dziesiątym metrze. Wieża ma trzy razy tyle – wyjaśniała obserwatorka. – Bywa, że zmiana pogody przychodzi nagle, a ja muszę tkwić na posterunku do zachodu słońca. Jest parno, a pod wieczór może rozpętać się burza. Na dole nie odczujesz jej tak mocno jak na górze. Zdarzyło mi się kilkakrotnie, że tuż przed nawałnicą ładunek elektrostatyczny był tak duży, że potarcie metalu o metal powodowało błękitne iskrzenie, prawdopodobnie tuż przed uderzeniem pioruna. A gdy wraz z burzą nadejdzie wiatr, wieża potrafi bujać się metr w tę, metr w tamtą stronę, w dodatku jęczy. Wiesz, taki odgłos wydaje. Czuje się wtedy potęgę żywiołu. – Renata przerwała i zrobiła rundkę, by przyjrzeć się lasom. Potem dokończyła jedzenie. – Dziękuję, że przywiozłaś mi obiad. – Uśmiechnęła się do Doroty, która odebrała od niej pojemnik i torbę. – Miło z kimś porozmawiać. Nie gniewaj się, ale muszę teraz wracać do pracy. Księżniczka wraca do swojej wieży. Dzisiaj tak się czuję, bo zjadłam ciepły posiłek. Jutro będę skazana na kanapki. Niestety nie zarabiam aż tak dużo, aby było mnie stać na codzienne luksusy. Czasami mam dość suchego prowiantu. Marzę, aby ktoś wymyślił tak niewielką kuchenkę mikrofalową, którą mogłabym postawić w środku kapsuły na blacie i odgrzać sobie jedzenie. – Popatrzyła na Dorotę i roześmiały się obie. – Ten chłopak, który dotychczas rozwoził posiłki, nie pracuje już?

– Jest chory. Ja go dzisiaj zastąpiłam.

– Jesteś nowa?

– Nie. Jestem żoną właściciela restauracji.

– Aaa, czyli szefujesz!

– Dopiero zaczynam. – Dorota pożegnała się i ostrożnie zeszła na dół, stawiając powoli stopy. Podeszwy ślizgały się po cienkich szczebelkach. W dodatku metalowa poręcz była tak rozgrzana, aż parzyła. Kobieta odetchnęła, gdy dwiema nogami stanęła na trawie. Jeszcze raz spojrzała w górę, ale nie mogła dostrzec Renaty. Pewnie już wypatruje, czy teren dookoła jest bezpieczny, pomyślała.

Dorota wracała do Czaplinka kompletnie zamyślona. Zastanawiała się, ile zależy od uwagi jednego człowieka. Wystarczy chwila, małe niedopatrzenie, by zmienił się los wielu osób. Ona nie byłaby gotowa wziąć na siebie aż takiej odpowiedzialności. Wystarczy, że teraz musi przejąć pewne sprawy w restauracji. Gdy tylko przypomni sobie o tym, zaczyna boleć ją głowa. Musi…

Winne Wzgórze Tom 2 Nadzieja

Подняться наверх