Читать книгу Stajnia pod lasem - Elżbieta Pragłowska - Страница 1
ОглавлениеDzwonek budzika wyrwał Ewę z głębokiego snu. Było jeszcze ciemno, ale wiedziała, że musi wstać. Konie karmi się o szóstej rano, niezależnie od pory roku. Dziś ledwo zwlekła się z łóżka, podeszła do okna, odsłoniła zasłony i jej oczom ukazał się ponury widok: mokro, ciemno, jak to bywa na początku listopada. Chmury wisiały nisko nad ziemią, łącząc się z poranną mgłą, która jeszcze nie zeszła z padoków. Na padokach siedziało stado kruków, co sprawiało, że krajobraz wydawał się jeszcze bardziej posępny. Jedynym pocieszeniem był fakt, że dom był położony blisko lasu iglastego, więc poza suchymi trawami wystającymi z ziemi przebijało się trochę zieleni. Jednak teraz było tak ciemno, że i tak wszystko wydawało się szare. Padoki mocno nasiąknięte wodą przypominały stawy, krajobraz raczej dla kaczek, nawet kruki wydawały się tu nie na miejscu.
– Znów nie można wypuścić koni – pomyślała Ewa.
Założyła gruby, polarowy szlafrok i zeszła do kuchni zrobić sobie mocną kawę, od której była uzależniona, może z powodu niskiego ciśnienia, a może było to wieloletnie przyzwyczajenie. Bez dwóch mocnych espresso nie wychodziła z domu, a w taką pogodę jak dziś nie pogardziłaby nawet trzecią filiżanką.
Skierowała się do łazienki przemyć oczy zimną wodą, aby łatwiej się dobudzić. Niestety, nawet lodowata woda nie pomogła. Niechętnie patrzyła na swe odbicie w lustrze. Uroda, którą kiedyś lekceważyła, powoli przemijała. Choć czas był dla niej łaskawy, trudno było nie zauważyć podpuchniętych oczu, pojawiających się siwych włosów i zmarszczek mimicznych. Najchętniej z powrotem wskoczyłaby do łóżka i owinęła się grubą kołdrą, ale nie mogła sobie na to pozwolić.
Syjamska kotka Lukrecja ocierała się o nogi, domagając się saszetki, którą dostawała zawsze rano. Ewa otworzyła nową porcję, wycisnęła zawartość do miseczki i patrzyła, jak kotka pałaszuje, mrucząc z zadowolenia. Wpuściła też psa, który sypiał w przedsionku. Wsypała mu trochę karmy do miski i zalała ciepłą wodą. Był to owczarek niemiecki o groźnym imieniu Blade – prezent od męża kupiony do ochrony domu. Później pilnował stajni, jednakże dzięki niedawno założonemu systemowi alarmowemu mógł teraz spokojnie spać w domu.
Ewa włączyła ekspres do kawy – luksus, bez którego nie mogła się obyć, i wdychała zapach świeżo zmielonej kawy unoszący się w kuchni. Sięgnęła do lodówki po jogurt, żeby nie pić kawy na pusty żołądek i mieć siłę na poranne karmienie koni przed śniadaniem. Teraz jadła tylko naturalny, aby ograniczyć kalorie, które ukrywały się w jogurtach smakowych. Kiedyś nie musiała się przejmować wagą, ponieważ intensywna jazda konna pomagała spalać niechciany tłuszcz, ale teraz jeździła coraz spokojniej, bezpieczniej, no i rzadko, bo po śmierci ukochanej klaczy nie zdecydowała się na zakup następnego konia.
Ewa zaniosła kawę i jogurt do swojego ulubionego miejsca w salonie z widokiem na ogród i padoki, gdzie stał jej ukochany fotel przywieziony z Anglii, jedyny niepraktyczny mebel, jaki posiadała. Miękki, niesamowicie wygodny, z tkaniny, z której jednak trudno było usunąć kocią sierść i trzeba było uważać, w czym się na nim siada.
W słoneczny dzień ta część salonu była bardzo doświetlona, dziś jednak musiała zapalić lampkę. Słońce dopiero wzeszło, ale i tak nie było go widać, niebo spowijały chmury tak gęste, że nie przebijał się żaden promyk. Ewa rozsiadła się wygodnie w fotelu i pijąc kawę, układała sobie w myślach plan na cały dzień, żałując, że nie widać słońca, bo ono dawało jej energię, której tak bardzo teraz potrzebowała.
Lubiła ten dom, mimo że był drogi w utrzymaniu, szczególnie dla jednej osoby, i wymagał dużo pracy. Był drewniany, więc trzeba było go malować, zabezpieczać i dobrze ogrzewać, a i tak czuć było wilgoć. Najprzyjemniej było w nim wieczorem, gdy płomień buzował w kominku, osuszając deski. Jednak od czasu, kiedy odszedł Robert, jej mąż, ogień palił się rzadko. Robert nie podzielał jej zachwytu tym miejscem, nigdy nie chciał mieszkać na wsi, kupować tego domu, a tym bardziej pracować w stajni. Ewa zakochała się w tym domu, a przede wszystkim w ziemi, jaka go otaczała. Kupiła tę posiadłość również dlatego, że nie miała bezpośrednich sąsiadów, nie chciała, żeby narzekali, a to na muchy, a to na końskie kupy na drogach i zapach gnoju.
Pod Warszawą ciężko o kształtny kawałek ziemi, szczególnie pod lasem, ze szlakami konnymi. Gdyby ten dom był w dużo gorszym stanie, pewnie i tak by go kupiła, ale był przepiękny, bardzo nastrojowy, kryty gontem, okna otaczały przepiękne zielone okiennice, dzikie wino pięło się po ganku z jednej strony, a krzew winorośli z drugiej. Zapach drewna był upajający. Dom najpiękniej wyglądał wiosną i latem, kiedy wszystko było zielone, kwitły kwiaty, słońce przenikało przez okna, oświetlając śliczne pokoje, które teraz były ciemne i ponure. Na werandzie krzewy dawały przyjemny cień, owoce winogron, ciężkie od soku i gotowe do zerwania, wisiały kusząco. Latem przy oknach pyszniły się przepiękne pelargonie: czerwone, różowe, białe. Teraz z doniczek wystawały tylko kikuty, zieleni prawie nie było, żadne kwiaty nie przetrwały nocnych przymrozków. Wyschnięte winogrona wisiały na zdrewniałych konarach, jak niemy wyrzut braku gospodarności. Kiedyś Ewa obiecywała sobie, że będzie robić przetwory, ale nie miała ani czasu, ani energii, ani nawet motywacji, nie miała dla kogo się starać. W domu czuć było wilgoć, śmierdziało grzybem i błotem, którego nie sposób było nie wnieść do środka, jeśli cały czas chodziło się po stajni, padokach i posiadało się psa, który wnosił wszystkie zapachy z zewnątrz. Blade miał wprawdzie posłanie w przedsionku, ale gdy tylko przesechł, Ewa wpuszczała go do salonu. Leżał właśnie u jej stóp, czekając, aż pójdą razem do stajni.
Dom był urządzony przez poprzednią właścicielkę, która zadała sobie wiele trudu. Meble były robione na zamówienie. Pasowały do wnętrza, ale były z ciemnego drewna i zabierały światło, a że były piękne i stylowe, więc żal było je wymieniać. Kobieta, od której Ewa kupiła ten dom, była zmuszona go sprzedać po śmierci męża. Nie było jej stać na utrzymanie tak dużej posiadłości, nie starczało jej sił na prace w ogrodzie. Zostawiła więc większość mebli, także ogrodowych, i wiele rzeczy niepotrzebnych w mieszkaniu jak narzędzia ogrodnicze, a nawet traktorek do koszenia trawnika.
Jedyne, co ocieplało wnętrze, to nowy komplet wypoczynkowy w kolorze jasnokremowym, skórzany przez wzgląd na zwierzęta, oraz dywany i pamiątki przywiezione z Londynu, gdzie Ewa spędziła wiele lat. Kolekcja ceramicznych i szklanych koników jeździła za nią wszędzie, aby oswajać domy, szczególnie wynajęte, a tych w ostatnim czasie było niemało. Ewa kupowała koniki najczęściej w galeriach w Kazimierzu Dolnym, gdzie często z mężem jeździli na weekend, ale też wiele figurek przywiozła z podróży zagranicznych, z Maroka, Indii, Tajlandii, Grecji, Hiszpanii, Austrii. We wszystkich tych krajach koń kiedyś był bardzo ważny w życiu człowieka i nadal często pojawiał się w sztuce, stanowiąc inspirację dla artystów. Wszystkie obrazy, jakie posiadała, przedstawiały konie. Cały dom wyglądał jak muzeum tematyczne. Była też ogromna biblioteka, w której znajdowały się głównie książki dotyczące jeździectwa, pielęgnacji i żywienia koni, albumy poświęcone rasom koni, starym powozom, zabytkowym stajniom i krytym ujeżdżalniom. Książki były głównie w języku polskim, ale i angielskim, niemieckim, zwożone z całego świata.
Ewa wypuściła psa do ogrodu i weszła do garderoby, której przeważająca część była przeznaczona na odzież jeździecką oraz taką, w której swobodnie można było wykonywać wszystkie prace w stajni bez obawy, że się zniszczy czy ubrudzi, a raczej taką, na której nie widać, że jest w psiej, kociej, końskiej sierści, sianie, błocie itp. Głównie były to ciemne wygodne legginsy, bluzy, kamizelki chroniące przed wiatrem i kurtki jeździeckie. Z Londynu przywiozła też nieprzemakalny kapelusz i długi płaszcz przeciwdeszczowy, aby móc pracować w deszczu. Założywszy ciepłe legginsy, bluzę z kapturem i puchową kamizelkę, poszła do przedsionka i włożyła dodatkowo płaszcz przeciwdeszczowy chroniący również przed psem, który wprawdzie był bardzo dobrze ułożony, ale zawsze znalazł sposób, aby się otrzeć, przytulić, pacnąć łapą, oblizać, więc świeżo założone ubrania wyglądały jak brudne, mimo że Ewa nie opuściła jeszcze domu. Zanim wyszła, wystawiła głowę za drzwi, ale zobaczyła, że pada, a przemoczony pies już czeka gotowy do zabawy, więc wróciła po gumiaki i kapelusz. Gdy wyszła, pies oczywiście otarł się o nią, zostawiając mokry ślad na płaszczu. Poszli razem do stajni, którą ledwo było widać, bo mgła ciągle wisiała nad ziemią.
Stajnię Ewa musiała wybudować i teraz była bardzo zadowolona, że zrezygnowała z angielskich boksów, choć początkowo miała taki zamiar ze względu na koszty. W taki dzień jak dziś cieszyła się, że stajnia jest zamknięta i ciepła. W Anglii jest inny klimat, łagodniejszy, nie ma silnych mrozów, woda raczej nie zamarza, trawa rośnie cały rok, a zwierzęta nawet zimą mogą stać na zewnątrz. W Polsce potrzebna jest również kryta ujeżdżalnia, więc trzeba było ją wybudować. Ewa połączyła je tak, aby można było przejść ze stajni do krytej ujeżdżalni bez wychodzenia na dwór.
Koszty utrzymania pensjonatu dla koni były bardzo wysokie, właściwie pochłaniały większość wpływów. Nie wspominając już o ratach kredytu, który musieli zaciągnąć wraz z mężem na zakup domu z ogromną działką, budowę stajni, karuzeli oraz krytej ujeżdżalni. Dopóki mąż Ewy dokładał ze swojej pensji, jakoś się domykało, ale od czasu, kiedy odszedł, musiała radzić sobie sama. Wcześniej, gdy było mniej koni, sama wszystko robiła. Teraz musiała zatrudnić stajennego, ponieważ fizycznie nie dawała już rady.
Mieszkanko stajennego znajdowało się nad stajnią. Kiedyś było pomieszczeniem na słomę i siano, ale było to mało praktyczne, lepiej sprawdzało się jako mieszkanie, a na słomę i siano zbudowała wielki magazyn, do którego można było wjechać wózkiem widłowym i quadem.
Ewa zauważyła, że światło jeszcze się tam pali, więc założyła, że pan Roman jeszcze nie jest w stajni, i ucieszyła się, że ma trochę czasu dla siebie.
Wiedziała, że pan Roman, stajenny, poradzi sobie z karmieniem koni sam, ale zdawała sobie sprawę, że piętnaście koni to bardzo dużo na jednego człowieka. Zważywszy na to, starała się być w stajni od rana, żeby wykonynać te lżejsze obowiązki, jak przygotowanie obroku, zakładanie derek, ochraniaczy czy wypuszczanie na padok lub karuzelę.
Od najmłodszych lat kochała konie, uwielbiała ich zapach, nawet zapach obornika dobrze się jej kojarzył, przywoływał miłe wspomnienia. Z wiekiem coraz mniej lubiła jazdę konną, a coraz bardziej przebywanie z tymi wspaniałymi zwierzętami. Otworzyła drzwi stajni i weszła do ciepłego pomieszczenia, powietrze przesycał zapach siana i koni. Wszystkie konie, oprócz jednego, wystawiły łby, czekając na poranne karmienie. Lekko zaniepokojona zignorowała jednak ten fakt, udając się do paszarni, aby przygotować jedzenie dla wszystkich koni. Ewa nie podawała koniom owsa, wiedzę o karmieniu przywiozła z Anglii i cieszyła się, że może ją wykorzystać, mimo iż oznaczało to więcej pracy. Każdy właściciel konia miał inne wymagania co do sposobu karmienia, każdy koń miał inne pasze, dodatki, witaminy, jedne jadły siano, inne sianokiszonkę. Ewie zajęło sporo czasu, zanim wszystkie gumowe żłoby były gotowe do podania. Teraz skupiła się na sianie. Zauważywszy, że jeden z koni nadal nie wystawił łba, zdziwiła się, bo był to ogier, najcenniejszy koń w stajni i najbardziej kłopotliwy. Zawsze zwracał na siebie uwagę, kiedy walił nogą w boks, domagając się jedzenia. W całej stajni panował półmrok. W pełni oświetlona była tylko paszarnia. Ewa poszła zapalić światło, bo była coraz bardziej zaniepokojona faktem, że pies się dziwnie zachowuje przed boksem Amira. Pomyślała, że koń musiał się źle poczuć po ostatnim dość forsownym treningu przed zawodami we Włoszech, a były to ważne zawody, ostatnie tej klasy przed halowymi mistrzostwami Europy.
Amir był siwym ogierem rasy KWPN. Jest to rasa holenderskich koni sportowych. W wyniku hodowli w kierunku dzielności wierzchowej, rasę tę zalicza się do czołówki koni sportowych. Amir należał do Olgi – zawodniczki trenującej skoki. Wygrywał pod nią większość zawodów, w których startowali.
Nie powinnam była przyjmować ogiera. Niektóre stajnie w ogóle ich nie przyjmują, a ten sprawia same kłopoty – pomyślała Ewa.
Stajnia ledwo na siebie zarabiała, więc ciężko było odmówić, szczególnie że właścicielka wstawiła jeszcze trzy swoje konie, dwa jeżdżące na zawody i jednego młodego, którego miała zacząć zajeżdżać wiosną – na szczęście wałacha.
Wszystkie zawodniczki przygotowywały się bardzo intensywnie, ale Olga była najbardziej ambitna, chciała być najlepsza, najwięcej pracowała i miała najdroższe konie. Ewa szybko podeszła do boksu Amira, myśląc, że będzie musiała obudzić zaprzyjaźnionego weterynarza, a nie chciała tego robić. Pan Wojtek był wprawdzie bardzo uprzejmy i zawsze bardzo szybko przyjeżdżał, szczególnie do koni Olgi, którymi się wyjątkowo dużo zajmował, ale Ewa nie chciała zaciągać zobowiązań. Podeszła do boksu i zajrzała przez kraty do środka. Zauważyła, że koń leży w nienaturalnej pozycji, nie dając znaku życia. Ewa, teraz już bardzo przestraszona, otworzyła drzwi boksu i weszła z bijącym sercem do środka, każąc psu zostać na zewnątrz. Była pewna, że koń nie żyje, gdy tylko go dotknęła. Usiadła na trocinach, łzy zaczęły lecieć jej po policzkach. Tak zastał ją stajenny, który przyszedł wprost do boksu, zaniepokojony otwartymi drzwiami i obecnością psa w stajni.