Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 10

Zaczynają się kłopoty

Оглавление

Stało się jednak inaczej. W październiku, jakoś tak pod koniec wykopków, wójt zawiadomił mieszkańców, że wszyscy właściciele koni mają stawić się z nimi na plac przy kościele. Specjalna komisja wojskowa będzie je wyceniać. Za ukrycie konia grozi grzywna i kara więzienia.

Choć spodziewali się tego od dawna, wiadomość ta zwaliła niemal Franciszka z nóg. Przez kilka dni chodził jak struty, bo nie miał nadziei, że uda mu się ocalić wszystkie konie. Rozmawiał z leśniczym, który był w dobrych stosunkach z komendantem, ale interwencja ta na niewiele się zdała. Leśniczy nie ukrywał, że w tej sprawie nic właściwie zrobić nie może.

– Albo nie chce – skomentował później z goryczą, relacjonując przebieg tej rozmowy żonie. – Pewnie, dał mi do zrozumienia, że jakbym dobrze posmarował tu i tam, to może byłaby jakaś szansa. Może, a może nie. Zapłacę, a potem ni pieniędzy, ni koni nie zobaczę. Zresztą lepiej chyba nie pokazywać, że się ma jaki grosz. – Milczał przez chwilę, a potem dodał: – Ale nie bój się, coś wymyślę. Mam już nawet pewien sposób, żeby chociaż kobyłę uratować. Siwka nie wezmą, bo za młody, a oni biorą tylko trzylatki i starsze, ale kobyły też im nie dam. Niedoczekanie.

Jaki to był sposób, okazało się jakiś czas później. Na razie Franciszek pojechał na jarmark, nie miał wyjścia. Wrócił z niego wściekły, bo z jednym koniem z trzech, które zaprowadził. Był to stary, prawie osiemnastoletni wałach, którego kupił jeszcze stary Bąk. Franciszek trzymał go jednak z sentymentu i wykorzystywał jedynie do bryczki. Teraz wysłużone konisko zostało oznakowane jako nienadające się dla potrzeb armii i łaskawie pozostawione właścicielowi. Tamte dwa, w tym dorodnego młodego ogiera kupionego w Stoczku za posagowe pieniądze Apolonii, zarekwirowano.

– Tyłek mogę teraz sobie podetrzeć tym świstkiem. Takie konie przepadły, tyle pieniędzy! Co za diabeł mnie opętał, żeby w taki czas dobytek pomnażać. Trzeba było cicho siedzieć, pieniądze schować i czekać – wyrzekał, pokazując żonie pokwitowanie.

Klął i niemalże płakał na przemian.

Apolonia jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Żadne pocieszanie nie mogło ukoić tego żalu i bezsilnej wściekłości. Jego piękne, wypieszczone konie przepadły. W dodatku teraz właśnie dotarło do niego, jaką solą w oku był jego dobrobyt dla niektórych.

– Ty wiesz, co wygadywał ten skurwiel Łączek, jak żeśmy stali tam na placu w gromadzie? Że wreszcie władza wzięła się za spekulantów i że teraz przyjdzie niektórym podkulić ogon. Myślałem, że mnie krew zaleje. Chciałem obić mu tę parszywą mordę, tylko mnie Józef powstrzymał, bo wojsko wkoło i jeszcze by co z tego wynikło. Ale ja mu, draniowi, nie daruję! Wiem, że do mnie pił, zawsze nam zazdrościł. Jeszcze gdy ojciec żył, Łączek po wsi wygadywał niestworzone rzeczy, a teraz go moja krzywda raduje. Łajdus cholerny, dwie lewe łapy i to do tyłka przyszyte, a zawiści w nim tyle, że aż go dławi. Ale jeszcze dorwę gnidę, niech mi tylko się nawinie!

Apolonia próbowała uspokajać męża, lecz w końcu, widząc, że gniew i rozgoryczenie Franciszka muszą znaleźć jakieś ujście, dała spokój. Czuła się zresztą częściowo odpowiedzialna za to, co się stało, bo przecież sama namawiała go do sprzedaży pola i kupna koni. Po co było się wtrącać? Może gdyby nie ona, Franciszek nie zdecydowałby się tak szybko?

Wieczór minął w ponurej atmosferze. Rano, jak co dzień, przyszedł do obrządku Michał i Bąk poszedł z nim do stajni. Zeszło im tam dość długo, a gdy w końcu parobek pojechał na pole z broną załadowaną na wóz zaprzężony w dwa konie, Apolonia zauważyła, że humor mężowski jakby się trochę poprawił.

W ciągu następnych dni nic się specjalnego nie działo i wszystko, przynajmniej z pozoru, wróciło do normy. Rekwizycja koni wymusiła jednak zmiany w ich życiu, a pierwszą było zwolnienie drugiego parobka, dla którego po prostu nie było już roboty. Został tylko Michał i z nim Franciszek zwoził drzewo w tę trzecią już wojenną zimę. Ciężką zimę. Pieniędzy było znacznie mniej, a koszty utrzymania rosły. W porównaniu z cenami sprzed wojny wszystko niemiłosiernie podrożało, co Apolonia dobitnie uświadomiła sobie przed Bożym Narodzeniem. Od niepamiętnych czasów nigdzie nie jeździła, niezbędne zakupy robił jej Franciszek w Ulanie albo Łukowie, a ona o ceny go nie pytała. Zresztą zakupy takie zdarzały się rzadko, bo wielu towarów brakowało, chociaż władze okupacyjne wydawały ludziom kartki na podstawowe artykuły. Dlatego gdy Wasakowa zaproponowała jej przedświąteczny wyjazd na rynek do Łukowa, ucieszyła się i skwapliwie skorzystała z nadarzającej się okazji. Gabrynia miała już prawie siedem miesięcy, odważyła się więc zostawić ją na te pół dnia pod opieką Maryni.

W przeddzień wyjazdu podekscytowana spisywała listę zakupów: herbata, cukier, mydło, trochę bakalii, śledzie i jeszcze może złoty papier na ozdoby. Może nawet zajdzie do sklepu Uszera i kupi sobie na święta coś ładnego z ubrania? Nie pamięta już, kiedy ostatnio miała coś gotowego, wszystko szyte w domu, niedługo zacznie wyglądać jak chłopka. Wyprawa do oddalonego o piętnaście kilometrów miasta podnieciła ją niemal tak jak dawniej, kiedy jako młoda dziewczyna jeździła na rynek z ojcem. Uświadomiła jej też wyraźnie, jak bardzo wrosła w monotonię wiejskiego życia kręcącego się ciągle wokół tych samych codziennych czynności, stale wśród tych samych ludzi. Nigdy nie była światowa, ale rzeczywiście, odkąd przeniosła się do Olend, utknęła w nich na dobre. Nawet książek ostatnio mało czyta. Fakt, przy dziecku czasu ciągle brakuje, wieczorem zmęczenie zwala ją z nóg, ale łapie się ostatnio i na tym, że jak ma wolną chwilę, to woli do Wasaków wyskoczyć, niż co poczytać.

– No po prostu baba się robię, nie ma co. Jeszcze trochę i zacznę nos wysmarkiwać w fartuch jak Dziekanowa – żartowała do męża.

Franciszek nie był jednak tego wieczoru specjalnie rozmowny i nie zareagował, jak zazwyczaj bywało, na tę specyficzną kokieterię żony żartobliwym komplementem. Wyjął tylko portfel i przeliczywszy banknoty, podał jej kilka.

– Dobrze schowaj, najlepiej za stanik, bo złodziei nie brak. I nie daj się okantować. Józefa pytaj, jakby co.

Wzięła pieniądze lekko zdziwiona tonem, jakim się odezwał, ale zdusiła urazę, nie chcąc sobie psuć przyjemności związanej z wyjazdem.

*

Do Łukowa dojechali wcześnie, gdy zaledwie pierwsza szarość zdążyła rozjaśnić ciemne grudniowe niebo. Wkrótce różowopomarańczowa kula przysłonięta jeszcze mglistym oparem wychyliła się na wschodzie i zanim minęli rogatki i wjechali wybrukowaną ulicą na drewniany most na Krznie, zrobiło się całkiem widno. Apolonia, wychyliwszy głowę zza kożucha, którym Józef okrył kobiety siedzące na dnie wozu, z zaciekawieniem rozglądała się wokół. Nie była tu kilka lat, ostatnio chyba jeszcze przed ślubem. Jednak miasto specjalnie się nie zmieniło. Te same rozwalające się drewniane budy na przedmieściu, te same strzeliste mury kościoła Podwyższenia Krzyża i stojąca obok pękata dzwonnica. Nawet rzeczka przecinająca miasteczko tak samo jak dawniej leniwa z gromadzącą się wśród pływających badyli i innych śmieci pianą – rudawą od krwi spływającej z pobliskiej żydowskiej rzeźni. Stukot końskich kopyt na drewnianym moście. Łagodny zakręt, po prawej stronie budynek magistratu, po lewej apteka z dużym, zapisanym jeszcze cyrylicą szyldem. I oto już wkrótce u wylotu ulicy mogli dostrzec rozległy czworokątny plac targowy, nad którym z daleka górował drewniany słup z dzwonem pożarowym. Rynek, usytuowany jakby w objęciu trzech ulic, z czterech stron otaczały zabudowania. Jednopiętrowe murowane kamienice, niektóre z kutymi balkonami, zgodnie sąsiadowały ze znacznie nędzniejszymi drewnianymi budynkami. Mieściły się w nich najróżniejsze sklepy i sklepiki, szynk i zakład fryzjerski, pracownia krawiecka i kilka małych piekarni. Jak co czwartek, pomimo wojennych restrykcji, plac zapełniony był ludzką ciżbą. W porównaniu z czasami sprzed okupacji towarów było teraz znacznie mniej, ale dzięki temu, że miejscowe władze przymykały oko na pewne przejawy ludzkiej zaradności, nawet teraz można tu było – legalnie albo i nie – kupić prawie wszystko.

Józef nie wjeżdżał w środek rynku. Wysadziwszy matkę i Apolonię, pojechał dalej w stronę synagogi, obok której mieścił się targ zwierzęcy. Miał zamiar sprzedać tucznika, którego udało mu się ocalić przed obowiązkowym kontyngentem.

Kobiety, przepychając się wśród gęstniejącego szybko tłumu, weszły najpierw do herbaciarni Szlomy, by się trochę rozgrzać. Wasakowa początkowo krzywiła się na takie wymysły, ale Apolonia zawsze chodziła na herbatę z samowara, gdy przyjeżdżała do Łukowa, i nie zamierzała rezygnować z tej przyjemności. Zresztą sąsiadka, siorbiąc małymi łyczkami słodki, gorący napar, przyznała jej rację – w takie zimno herbata na pewno nie zaszkodzi.

Rozgrzawszy się, wyruszyły między handlujących. Tłum kręcący się po rynku reprezentował przekrój społeczny całej okolicy. Najwięcej było tu oczywiście chłopów w kożuchach i wysokich barankowych czapkach albo sukiennych maciejówkach, handlujących wprost z wozów zbożem, ziemniakami, a nawet sianem i słomą. Obok nich, na niskich zydelkach czy po prostu w kucki, przycupnęły zakutane w wielkie kraciaste chusty gospodynie, jak kwoki zagarniając do siebie kosze wypełnione jajkami, osełkami masła, klinkami białego sera. Wiele z nich miało też na sprzedaż flaszki z gęstym lnianym olejem o ciemnożółtej albo nawet miodowej barwie, bez którego przyrządzenie większości wigilijnych potraw wydawało się w tych stronach prawie niemożliwe. Żydowscy handlarze w długich chałatach i ich kobiety w czarnych chustkach zawiązanych na perukach handlowali w drewnianych kramach, z których część miała nawet daszki z deszczułek. Obok niektórych stoisk stały rozgrzane niemal do czerwoności koksowniki, nad którymi sprzedawcy rozgrzewali zmarznięte ręce. Oprócz bogatszych kupców wokół krążyło też wielu wrzaskliwych przekupniów z towarem trzymanym po prostu w rękach lub przed sobą w płaskich skrzynkach opartych o piersi i podtrzymywanych sznurkami uczepionymi wokół szyi.

Kupujący stanowili równie barwną grupę. Apolonia widziała tu pyskate służące z zamożnych mieszczańskich domów w samodziałowych fartuchach wystających spod kaftanów. Przy kramach rybnych katolickie gospodynie w wełnianych chustkach albo szydełkowych szalach z namaszczeniem wybierały rybę na wigilię przypadającą w tym roku w niedzielę. Dzieciarnia w różnym wieku hałaśliwie oblegała nędzny żydowski kramik oferujący karmelowe kogutki, barwione na różowo, zielono i żółto cukrowe szczypki i twarde jak kamień podłużne cukierki obsypane makiem. Młode łukowianki w modnych „miastowych” kapeluszach i wiejskie dziewczęta w kolorowych szalinówkach ciągnęło z kolei jak magnes stoisko wystawione przed sklepem tekstylnym. W pewnym momencie mignęła jej nawet w tłumie młoda szlachcianka, która w towarzystwie matki i ojca w futrzanej szubie przyjechała na zakupy z jednego z okolicznych zaścianków. Coś jakby igiełka zazdrości zakłuło ją leciutko na widok jej filcowego toczka z woalką, ale szybko odegnała to uczucie, wyobrażając sobie reakcję olendzkich sąsiadek, gdyby wystąpiła w takim nakryciu głowy na przykład na pasterce.

Postanowiła skupić się na zakupach.

Szczerze mówiąc, czuła się trochę niepewnie, bo w zasadzie w swoim trzydziestoletnim życiu niewiele razy miała okazję robić je całkowicie samodzielnie. Zawsze ktoś ją wyręczał albo przynajmniej pomagał: ojciec, bracia, stara Agata czy wreszcie Franciszek. Zresztą w czasach panieńskich nie bardzo jej wypadało chodzić samej po mieście i tylko z rzadka wyrywała się spod czyjejś kurateli. Teoretycznie fakt, że była mężatką, i to, że wojna zmieniła mocno obyczaje, dawał jej sporą swobodę. W praktyce jej doświadczenie w tej kwestii było znikome.

Chodząc między straganami, nie umiała zdecydować się na żaden konkretny zakup, aż wreszcie zniecierpliwiona Wasakowa, która nie tylko zdążyła poczynić zakupy, ale nawet sprzedać przywiezione motki lnu, zaczęła ją poganiać. Przynaglona dość szybko uwinęła się ze śledziami, ale pozostałe zakupy wprawiły ją w lekki popłoch, gdy zaczęła pytać o ceny. Szczególnie zszokowała ją kwota, jakiej w sklepie krochmalnym zażądano od niej za mydło. Nie była w tych sprawach szczególnie oblatana, ale to akurat dobrze pamiętała – przed wojną płaciły z Agatą dwadzieścia pięć kopiejek za funt szarego mydła, teraz taki sam kawałek kosztował prawie dwa ruble! Świece też bardzo podrożały, ale musiała je kupić, bo nafty od dłuższego czasu w ogóle nie było. Zbulwersowana przez chwilę rozważała, czy nie zrezygnować z zakupu cukru, ale w końcu szły święta, a gorzka herbata zupełnie jej nie smakowała. Ostatecznie kupiła dziesięć funtów, płacąc ponad półtora rubla. Zdenerwowana przeliczyła pozostałe pieniądze. Na szyld sklepiku Uszera nawet nie spojrzała.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх