Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 5

Sąsiedzi

Оглавление

Powoli wszystko wracało do normy. Rozgardiasz i podekscytowanie wywołane ślubem, weselem i wszystkimi zmianami, jakie się z tym wiązały, stopniowo mijały, chociaż dla Apolonii cała wiosna była okresem aklimatyzacji do nowych warunków. Jeśli chodzi o nowy dom, od razu poczuła się w nim u siebie, może nawet bardziej niż w rodzinnym. Podobnie było z rolą mężatki, w którą weszła niemalże równocześnie z przekroczeniem jego progu. Najtrudniejsze okazały się stosunki z sąsiadami. Oczywiście nikt, przynajmniej jawnie, nie okazywał jej niechęci, wręcz przeciwnie – spotykała się raczej z życzliwością. Czuła jednak, że potrzeba czasu, aby ją w pełni zaakceptowano i aby ona odnalazła się w nowym środowisku. Oba światy – chłopski i drobnoszlachecki – funkcjonowały obok siebie w zasadzie bezkolizyjnie. Tolerowano się wzajemnie i generalnie nie wchodzono sobie w drogę, zwłaszcza że relacje bardziej dotyczyły strefy interesów gospodarskich niż towarzyskich. Jednak koligacenie się ze sobą było czymś niezwyczajnym i choć nie dało się tego do końca racjonalnie wytłumaczyć – jakby niestosownym. Instynktownie wyczuwano, że pomiędzy mieszkańcami zaścianków i wsi chłopskich istnieją spore różnice, chociaż dla kogoś z zewnątrz były one trudne do zauważenia. Stan majątkowy nie zawsze był tu właściwym kryterium podziału. Bardziej chodziło o różnice w mentalności, sposobie bycia, obyczajowości. Apolonia dość szybko zdała sobie sprawę z tego, że będzie jednak miała pewien problem, zanim nauczy się żyć z tymi ludźmi. Przed ślubem uważała, że każdy, kto wskazywał jej jakieś przeszkody w planowanym małżeństwie, robił to jedynie po to, by ją do niego zniechęcić. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że było w tym sporo racji. Uświadomiła to sobie wyraźnie już kilka dni po ślubie. Akurat wypadały ostatki i Józef Wasak, który im świadkował, zaprosił ich do siebie.

– Przyjdźcie wieczorem po obrządku. Będzie paru znajomków. Magda z matką pączków nasmażyły. Wypijemy, pogadamy – zachęcał. – Akurat dobra okazja się trafiła, żeby sąsiedzi się z nową gospodynią zaznajomili.

Oczywiście poszli, nie wypadało odmówić, choć Apolonia wolałaby spędzić wieczór tylko z mężem. Franciszek wziął flaszkę wódki, ona naszykowała miskę faworków. Zamiast kilku „znajomków” u Wasaków zastali chyba ze dwanaście osób. Oprócz starej Wasakowej i siedemnastoletniej siostry Józefa Apolonia nie znała właściwie nikogo i od pierwszej chwili czuła się trochę nieswojo. Nie przywykła skupiać na sobie uwagi innych, a tu właściwie nikt nie ukrywał, że przyszedł zobaczyć, jaką to żonkę Franciszek sobie wybrał. Zupełnie jawnie taksowano ją wzrokiem. No cóż, w zasadzie nie było w tej ciekawości niczego złego. Zdawała sobie sprawę, że nawet nieco dwuznaczne żarciki, które padały przy stole, mieściły się w konwencji rozmów o świeżo poślubionych małżonkach. Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że dla większości zebranych była swego rodzaju dziwolągiem. Patrząc na nich, uśmiechając się, wyobrażała sobie równocześnie, co mogą myśleć. Nie dość, że szlachcianka, to w dodatku kaleka. Zaślepiło Bąka jak nic. Ciekawe, jak taka paniusia poradzi sobie w chłopskim domu. Pewnie w życiu rączek żadną prawdziwą robotą nie ubrudziła.

Do rozmowy przy stole rzadko się wtrącała. Dla kogoś, kto ją znał, nie było w tym nic dziwnego, nie należała wszak do nadmiernie gadatliwych kobiet. Wyczuwała jednak, że jej milczenie nie jest dobrze odbierane, a świadomość ta powodowała jeszcze większe onieśmielenie. Czuła się niezręcznie, zwłaszcza że wkrótce alkohol rozluźnił atmosferę i sprawił, że w miarę powściągliwi na początku biesiadnicy zaczęli zachowywać się coraz swobodniej. Gwar narastał, dyskusje przy stole stawały się chwilami dość zażarte. Apolonia nie pijała alkoholu i w ogóle nie lubiła wstawionego towarzystwa. W jej domu rodzinnym piło się umiarkowanie, a w gościach rzadko bywała, nie przywykła więc do takich sytuacji. Raziły ją zaczerwienione twarze mężczyzn, męczyły podniesione głosy i coraz większy zaduch w zatłoczonej izbie. Coraz trudniej było też udawać, że bawią ją sypiące się jak z rękawa dowcipy. Starała się oczywiście zachowywać swobodnie, ale po pewnym czasie zaczęła rzucać niespokojne spojrzenia na męża. Franciszek nie pił dużo. Raz, że w ogóle był raczej z tych niepijących, dwa – ze względu na żonę. Zorientował się, że nie czuje się dobrze, nie mogli jednak zbyt szybko wyjść, żeby gospodarze nie poczuli się urażeni. Zaczęli się zbierać dopiero przed jedenastą, odprowadzani trochę niewybrednymi żarcikami o napalonych małżonkach.

Szykując się do snu, Apolonia próbowała się jakoś wytłumaczyć Franciszkowi, on jednak zbagatelizował całą sprawę.

– Nie przejmuj się, przecież nic się nie stało. To porządni ludzie, życzliwi, na pewno zrozumieją, że poczułaś się zmęczona. A że trochę pożartowali? Podpili sobie, to i na żarty im zeszło, ale jestem pewien, że nie mieli nic złego na myśli.

– A mnie się zdaje, że oni uważają mnie za dziwaczkę. Widziałeś, jak na mnie patrzyli? Na pewno teraz tam o tym gadają, mówię ci – przekonywała.

– Może i gadają, ale Pola, na litość boską, to normalne, że są ciebie ciekawi. Pogadają, pogadają, aż w końcu przestaną. Jesteś tu nowa, sama wiesz, że nasz ślub to dla niektórych była mała sensacja. Chłop i szlachcianka – tego jeszcze w Olendach nie było. Muszą się przekonać, że jesteś jak inne kobiety. No na przykład, że nie masz trzech nóg albo ogona – zażartował.

– Tak, ale kuternoga jestem, to wszyscy widzą. Zauważyłeś, jak te dwie młodsze, nie pamiętam, jak się nazywały, szeptały do siebie, jak wychodziliśmy? Myślały, że nie patrzę, ale wiem, że o mnie plotkowały – odpowiedziała trochę rozżalona. – Na pewno uważają, że cię zaślepiło albo jeszcze lepiej, że ci coś zadałam.

– A zadałaś? – mruknął, całując ją w szyję, a potem pociągnął na łóżko, szepcząc: – Może i zadałaś, bo oszalałem na twoim punkcie, ty moja czarownico.

Tak zresztą w większości kończyły się tego typu rozmowy, bo Franciszek po prawdzie nie do końca rozumiał, o co jej chodzi. Sam w pewnym sensie przekroczył granice swego świata już dawno i nie patrzył na niektóre sprawy tak ostro jak ona. Do tego był bez pamięci zakochany i w ogóle niewiele w tym okresie poza własnym szczęściem zauważał.

W końcu Apolonia doszła do wniosku, że może rzeczywiście jest trochę przewrażliwiona, i postanowiła po prostu dać sobie więcej czasu. Zresztą życie toczyło się normalnie. W dzień domowa krzątanina i książki, w nocy zachłanna miłość sprawiały, że nie pozostawało jej wiele czasu na zbędne rozmyślania. Post, który właśnie się rozpoczął, nie sprzyjał kontaktom towarzyskim, rzadko więc musiała przeżywać sytuacje podobne do tej w ostatki. Jedynie czasem w kościele zauważyła czyjeś zaciekawione spojrzenie. Z wiosną trzeba było jednak wyjść do ludzi i w tym okresie znów odżyły jej niepokoje z pierwszych dni po ślubie.

W czasach panieńskich Apolonia zajmowała się domem i ogródkiem kwiatowym, jednak miała tam do pomocy niezastąpioną Agatę, a gospodarstwem rządzili bracia. Teraz musiała podejmować decyzje sama i nagle okazało się, że nie wszystko było takie oczywiste, jak się jej wydawało. Franciszek przez wiele lat prowadził kawalerskie gospodarstwo, nie był więc nazbyt wymagający, a do pewnych rzeczy niemal zupełnie nie przywiązywał wagi. Jednak Apolonia ambicjonalnie podeszła do swej nowej roli, nie chcąc okazać się niezaradna w jego oczach i może jeszcze bardziej w oczach sąsiadów. Z wieloma sprawami radziła sobie doskonale, ale okazało się, że niektóre gospodarskie czynności po prostu ją przerastają. Ot, choćby kwestia kur. W Niemyjach drób po prostu był, nigdy nawet jej nie przyszło do głowy, że tyle koło niego zachodu. Franciszek nie zawracał sobie tym głowy, jajka kupował u sąsiadów. Apolonia uznała jednak, że muszą mieć własne. Przełamała się więc i po raz pierwszy od przyjazdu postanowiła poprosić kogoś o radę.

Stara Wasakowa ze zrozumieniem wysłuchała, o co jej chodzi, i obiecała kupić parę niosek na targu w Łukowie, dokąd wybierała się z Józefem. Słowa dotrzymała i w najbliższy czwartek przywiozła jej nie tylko sześć obiecanych kur, ale także dwanaście podchowanych kurcząt. Czerwonawo upierzone nioski szybko przystosowały się do nowego miejsca, a i pisklęta chowały się całkiem nieźle w kojcu, który Franciszek zrobił na jej prośbę. Zanim nastało lato, po gumnie chodziło już niezłe stadko, któremu przewodził dropiaty kogutek. Wasakowa zapewniała młodą gospodynię, że na drugi rok będzie już mogła sama nasadzać kwokę.

Chcąc nie chcąc, jak stwierdziła później Apolonia, kurnik zbliżył ją do ludzi. Od tego momentu bowiem sąsiadka pomagała jej w wielu sprawach, mimochodem włączając ją przy tym w życie olendzkiej społeczności. Robiła to zresztą chętnie, jakby tylko czekała na ten pierwszy sygnał ze strony młodej kobiety. Ona to nauczyła Apolonię, która w domu nigdy tego nie robiła, doić krowę. Pokazała, jak przecedzać mleko i jak je schładzać, spuszczając bańkę do studni. Razem z Magdą pomogły jej w ogrodzie, którym wcześniej Franciszek też specjalnie się nie przejmował, sadząc po prostu za stodołą ziemniaki. Teraz za radą sąsiadki Apolonia wysiała tam również marchew, ogórki, fasolę i buraki na ćwikłę, nasadziła cebuli i flanców kapusty. Zajęła się ogródkiem przed domem, gdzie oprócz floksów hodowanych jeszcze przez starą Bąkową i bujnego zielska nie rosło nic. Tej pierwszej wiosny niewiele jeszcze udało się w nim zrobić. Ot, wyrwała chwasty i wysiała trochę rezedy i maciejki. Zaplanowała jednak dokładnie, co posadzi jesienią, żeby na drugi rok mieć w nim taki sam łan tulipanów i narcyzów jak w Niemyjach.

Na takich zajęciach zeszły jej więc pierwsze miesiące nowego życia. Miesiące ciekawe, a jednocześnie monotonne, w których jedynym oderwaniem od codziennej krzątaniny był świąteczny wyjazd do Niemyj.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх