Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 9

Macierzyństwo

Оглавление

Z początku Apolonia nawet nie rozumiała, że zaczęła rodzić. Pierwsze bóle, delikatne ukłucia w dole brzucha, poczuła wcześnie rano, zaraz potem, gdy Franciszek wyjechał z domu. Zajęta robotą nie zwróciła na nie specjalnej uwagi, gdyż już wcześniej zdarzały się jej kolki, które dość szybko przechodziły. Jednak w miarę upływu czasu stosunkowo łagodny ból zaczął się nasilać, aż w pewnym momencie poczuła ostre dźgnięcie, które zgięło ją niemal wpół. Kończyła właśnie szorować ryżową szczotką schody na ganku. Przysiadła na najniższym, wilgotnym jeszcze stopniu, aby odczekać, aż fala bólu zelżeje. Potem poszła za stodołę i zawołała Marynię, która przerywała w ogrodzie marchew.

– Leć po Półtorakową, bo chyba już czas. A gdy wrócisz, ściągnij pranie z sadku, bo potem się zapomni – przykazała dziewczynie, a gdy ta trochę przestraszona wybiegła z podwórza, wróciła do mieszkania.

Krzywiąc się z lekka i bezwiednie podtrzymując ręką brzuch, przysiadła na stołeczku przed kuchnią. Otworzyła żeliwne drzwiczki i rozgarnęła pogrzebaczem żar. Podłożyła kilka polan, po czym wstała, odsunęła fajerki i przesunęła na środek wielki sagan do grzania wody. Był prawie pusty, dźwignęła więc stojące obok pieca wiadro z wodą. Jednak w tym momencie nowy gwałtowny skurcz przeszył jej ciało, tak że z trudem tylko udało się jej nie wypuścić kabłąka z rąk. Kilka razy z lekkim świstem zaczerpnęła powietrza i znów przysiadła na stołeczku, tym razem już obiema rękami obejmując brzuch. Kołysząc się lekko do przodu i do tyłu z przymkniętymi powiekami, odczekała, aż jej ciało się uspokoi, po czym wstała i dolała wody do sagana. Nie odważyła się jednak podnieść całego wiadra, tylko po trochu przelała jego zawartość litrową kwartą. Sama nie wiedziała dlaczego, ale pierwszą rzeczą, o której pomyślała, uświadomiwszy sobie, że zaczął się poród, było zagotowanie wody.

Nie miała pojęcia o rodzeniu dzieci. Może gdyby miała matkę, rozmawiałaby z nią o tym. Z obcymi jednak nie mogła i nie chciała. Musiałaby zdradzić, jaką jest w tej kwestii ignorantką i jak bardzo się boi. Raz jeden, będąc jeszcze panną, widziała cielącą się krowę. W domu nie było nikogo, gdy przyszedł stary Pulik i powiedział, że z krową nie najlepiej. Poszła z nim do obory. Dwie godziny stała przy biednym bydlęciu, głaszcząc je po głowie i szyi, podczas gdy parobek usiłował pomóc, masując jego wzdęty brzuch. Od czasu do czasu krowa ryczała, jakby skarżyła się na ogrom przepełniającego ją bólu. Apolonia zapamiętała spojrzenie wielkich, granatowych oczu zwierzęcia – pełnych cierpienia i coraz bardziej zamglonych, gdy Pulik wyciągał z niej na siłę oblepione śluzem i krwią martwe cielę. Wspomnienie to prześladowało ją przez całą niemal ciążę, a teraz spowodowało, że lepki, zimny pot oblał jej twarz i ciało. Otrząsnęła się jednak i poszła do alkierza. Ściągnęła kapę z łóżka. Z szafy wyjęła świeżą koszulę, którą przewiesiła przez oparcie stojącego obok krzesła, z szuflady komody zaś – kilka ręczników. Potem zaczęła kręcić się po domu, porządkując drobiazgi, byle tylko czymś się zająć. Od czasu do czasu, co jakieś dziesięć, może piętnaście minut, kolejny skurcz sprawiał, że przykucała lub przysiadała i zgięta wpół czekała, aż zelżeje. W takiej pozycji zastała ją Marynia.

– Półtorakowa kazała powiedzieć, że zara przyjdzie, tylko ziemniaki dogotuje – zawołała lekko zdyszana i dodała: – A, i kazała jeszcze powiedzieć, żeby gospodyni nic już tera nie jadła, tylko pić może.

– Dobrze, to idź skończyć tę marchew i nie zapomnij o praniu. A jak pan Franciszek wróci, to zrób mu jajecznicy. A właśnie, i kury na wieczór zamknij.

Gdy dziewczyna wyszła, Apolonia znów zaczęła wędrówkę po mieszkaniu. Na szczęście po jakiejś półgodzinie pojawiła się Półtorakowa, a jej hałaśliwa obecność od razu dodała jej otuchy. Była to zażywna, rumiana i tęgawa kobieta przed pięćdziesiątką. Swój zawód odziedziczyła po matce i babce, które też były akuszerkami. W przeciwieństwie jednak do nich posiadała pewne wykształcenie „medyczne”, bo ukończyła czteromiesięczny kurs dla wiejskich położnych, na który namówił ją doktor Wierzchowski z Łukowa. Apolonia odczuła zadowolenie i ulgę, gdy wesoła akuszerka przejęła dowodzenie. Wypytawszy dokładnie o wszystko, najpierw kazała rodzącej przebrać się w koszulę, a sama poszła w kuchni umyć ręce. Wróciwszy, postawiła miskę z wodą na komodzie, a potem poukładała poduszki u wezgłowia łóżka i poleciła jej się położyć. Bezceremonialnie zadarła jej do góry koszulę i podśmiewając się z lekka ze spurpurowiałej nagle na twarzy Apolonii, pogadywała, jednocześnie pewnymi ruchami obmacując jej napięty, sterczący brzuch.

– Widać, że pani Bąkowa pierwsze rodzi. Nie ma się czego wstydzić i tak rumienić. Każda kobieta przez to przechodzi i każda taka sama. Po to Pan Bóg nas stworzył, żebyśmy dzieci na świat wydawały, a że tak to się musi odbywać, to już wina naszej babki Ewy. Nie da rady inaczej, musi trochę boleć, ale pani się nie przejmuje. Znam takie, co i po paręnaście dzieciaków urodziły. Jak pani będziesz rodzić kolejne, żadnego wstydu już nie będzie. Zresztą ja też jestem baba, nie ma co się pani krępować. – To mówiąc, rozwarła zsunięte kolana Apolonii i włożywszy dwa palce prawej ręki w jej pochwę, doświadczonymi ruchami kontynuowała badanie. – No, trochę to potrwa, bo rozwarcie jeszcze za małe – mruknęła. – Ale nie martwi się pani, u pierworódki tak zwykle jest, za drugim razem idzie najczęściej szybciej.

Obciągnęła koszulę rodzącej, po czym podeszła do komody, aby umyć ręce.

Apolonia, ciągle czerwona od palącego wstydu wywołanego obcesowością akuszerki, usiadła na łóżku i gwałtownym ruchem owinęła koszulę wokół nóg. Nagle uświadomiła sobie, że jest całkowicie bezbronna, zdana na łaskę tej na pewno życzliwej, ale zupełnie obcej jej kobiety. Obraz z obory znów stanął jej przed oczyma i poczuła, że nie wytrzyma dłużej wzbierającego w niej napięcia. Gwałtowny szloch wyrwał się z jej gardła, a z oczu trysnęły łzy.

Półtorakowa odwróciła się zdziwiona, lecz spojrzawszy na młodą kobietę, natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Była doświadczoną akuszerką, a choć jej sposób bycia wydał się Apolonii bezceremonialny i trochę szorstki, doskonale rozumiała, co może dziać się w psychice rodzącej – zwłaszcza pierwszy raz – kobiety. Strach, wstyd, poczucie bezradności połączone najczęściej z bólem fizycznym stanowiły naprawdę mieszankę wywołującą najdziwniejsze reakcje. No i utrudniały poród, bo przestraszona, rozhisteryzowana kobieta trudniej nawiązywała kontakt z położną. Podeszła więc do łóżka, objęła płaczącą i miękkim, łagodnym głosem – tak różnym od lekko kpiarskiego tonu, jakiego zwykle używała – zaczęła ją uspokajać. Trwało to dłuższą chwilę, lecz w końcu ramiona Apolonii przestały drżeć i powoli wróciło jej zwykłe opanowanie. Zawstydzona zaczęła się nawet tłumaczyć z chwilowej słabości, ale akuszerka przerwała jej, zapewniając, że wszystko, co się z nią dzieje, jest jak najbardziej normalne. Wkrótce zresztą i to zeszło na dalszy plan, bo kolejny skurcz skupił uwagę obu kobiet. Gdy minął, Półtorakowa objaśniła położnicy, co ma robić i jak oddychać, gdy nadejdzie następny.

– Musi pani być spokojna. Nie ma co się bać, wszystko idzie normalnie. Niech pani leży i oszczędza siły. Wszystko będzie dobrze, trzeba tylko być spokojną – tłumaczyła, głaszcząc dłoń Apolonii.

*

Wieczorne słońce pojawiło się w oknie alkierza, wypełniając go lekko stłumionym przez koronkę nicianych firanek złotoróżowawym blaskiem. Drobinki kurzu zawirowały w szerokiej smudze łagodnego światła. Na jasnej tapecie zatańczyły delikatne cienie liści rosnącej najbliżej okna jabłoni. Spokojną, ciepłą ciszę czerwcowego wieczoru zakłócały jednak dźwięki niezwyczajne w tym domu. Jęki i coraz szybszy oraz płytszy oddech rodzącej kobiety przeplatały się z głosem wydającej polecenia akuszerki.

Niecałe sześć godzin minęło od jej przybycia, lecz Apolonii wydawało się, że już całą wieczność leży na łóżku, wsłuchując się w każde drgnięcie swego ciała. Ciała, które powoli – tak się jej przynajmniej wydawało – przestawało być jej ciałem. Ciała, nad którym z godziny na godzinę traciła władzę, którego fizyczność zaczynała powoli zabijać w niej ducha. W miarę jak zwiększała się częstotliwość skurczów porodowych, zwiększał się ból i wzrastało zmęczenie. Próbowała drzemać, lecz kilkuminutowe chwile wytchnienia nie wystarczały, by zebrać siły przed kolejnym skurczem.

Początkowo starała się zachowywać spokój i milczenie. Od jakiegoś już jednak czasu przestała martwić się swą słabością. Jej jęki były coraz głośniejsze, a z ust coraz częściej wydobywały się żałosne skargi, w których na przemian wzywała to Jezusa, to Jego matkę, to wreszcie własną, nieznaną jej przecież rodzicielkę. Troskliwa opiekunka co i rusz ocierała jej spoconą twarz i szyję wilgotną szmatką, zgarniała do tyłu spotniałe włosy, podawała do picia wodę. Coraz częściej jednak, zwłaszcza gdy odwracała się od rodzącej, na jej twarzy pojawiał się niepokój. Co jakiś czas obmacywała brzuch Apolonii, badała, jak postępuje poród. Już wiedziała, że nie wszystko jest w porządku.

Około dziewiątej wieczorem, tuż przed obowiązującą od stycznia godziną policyjną, wrócił Franciszek i zaalarmowany przez Marynię wpadł do alkierza akurat w chwili, gdy kolejny skurcz wydobywał z ust Apolonii jęk przechodzący w rozpaczliwy krzyk. Przerażony stanął w progu, z niedowierzaniem patrząc na zmienioną grymasem bólu twarz żony i jej zwiniętą niemal w kłębek sylwetkę. Półtorakowa, która zauważyła jego pojawienie się, niecierpliwym ruchem dała mu znak, żeby wyszedł. Posłuchał, ale stanął tuż pod drzwiami i nasłuchiwał zmienionego, ochrypłego głosu Apolonii. Po chwili jednak krzyk zmienił się w ciche pojękiwanie i akuszerka wyszła do niego.

– Boże, dlaczego ona tak krzyczy? – wyszeptał gorączkowo.

– Krzyczy, bo rodzi. A co pan myślałeś? Zrobić dzieciaka to sama przyjemność, każdy chłop do tego chętny. Ale jakby tak któremu przyszło urodzić, to też byście cienko śpiewali – odpowiedziała trochę gniewnie. – Nie jest dobrze – dodała po chwili już innym tonem. – Pani Bąkowa nie najmłodsza już jak na pierwsze dziecko. I coś mi się zdaje, że płód źle się ułożył. Może być, że do rana sama urodzi, ale jeśli do świtu nie da rady, to trzeba będzie posłać po doktora. No ale mówię to tylko na wszelki wypadek – zastrzegła, widząc malujące się na jego twarzy przerażenie.

Pobladły skinął głową i niemal wybiegł z domu. Na gumnie w ostatniej poświacie letniego wieczoru Michał poił konie, które przed chwilą wyprzągł z bryczki. Franciszek kazał mu, żeby po kolacji wrócił i spał w stajni, bo może będzie trzeba jechać do Łukowa.

– Jakby co, zbudzę cię o czwartej – dodał i wrócił do mieszkania.

Z alkierza nie dochodził żaden dźwięk, Za to w kuchni szczękała fajerkami Marynia szykująca mu kolację. Nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić, usiadł w końcu przy stole i nerwowo wyłamując palce, co chwila oglądał się na drzwi pokoju. Bał się. Nagle dotarło do niego, że może stracić Apolonię. Przypomniał sobie te wypadki, gdy kobiety nie przeżywały porodu lub umierały w połogu. Nie były częste, ale niemal co roku słyszało się o takim zdarzeniu gdzieś w okolicy. Nie mogąc wytrzymać, zerwał się z ławy i chciał iść do alkierza, ale w tej chwili wyszła stamtąd Półtorakowa.

– Drzemnęła – objaśniła cicho. – Niech se odpocznie, bidula, dobrze i parę minut. A może pośpi i chwilę dłużej, bo bardzo zmęczona. A wy dajcie coś jeść, bo też już nieźle jestem zmordowana – dodała, padając ze stęknięciem na ławę.

– Już, już. Jajecznicę smażę – odpowiedziała Marynia, która nie poszła jeszcze do domu.

Wkrótce też postawiła na stole patelnię z jajkami wymieszanymi z wielkimi kawałkami kiełbasy. Apetyczny zapach uświadomił obojgu, jak są głodni. Energicznie zaczęli jeść, co i rusz sięgając to po dokładkę, to po kromkę chleba. Jedli pospiesznie, nasłuchując przez lekko przymknięte drzwi, czy rodząca ich nie woła. Gdy skończyli, Franciszek podszedł do kredensu i wyciągnął z niego napoczętą butelkę wódki i dwa kieliszki.

– Napije się pani kieliszeczek, pani Półtorakowa?

– Pewnie, kieliszek nie zaszkodzi, a na nogi może postawić – zgodziła się. – Za szczęśliwe rozwiązanie i żeby Bóg dał jej siły – dodała, trącając się z nim.

– Jak pani myśli? Długo to jeszcze będzie trwało? – pytał niespokojnie, dolewając wódki.

– Kto to wie – odparła. – Każdy poród inny, a za pierwszym razem to już całkiem różnie bywa. Zdarza się, że i dwa dni. Pani Bąkowa zaczęła rodzić jakoś z rana, czyli będzie coś ze czternaście godzin. No z tego jakie trzy godziny to już dobrze się męczy. Niedawno odeszły wody, ale teraz jakby się zatrzymało. Czasem tak bywa. Oby nie za długo, bo dziecko odwrócone i jak przyciśnie gdzie pępowinę, to może się udusić. A już nisko jest, pewnie niedługo zacznie się parcie.

Jakby na potwierdzenie jej słów w tej chwili zza drzwi dał się słyszeć głośny jęk. Akuszerka odstawiła kieliszek i znikła za drzwiami. Jęk szybko przerodził się w krzyk, który przez dłuższą chwilę wibrował w uszach stojących w drzwiach do pokoju Franciszka i Maryni. Przez kolejną godzinę przejmujący, chrapliwy głos Apolonii przeplatał się z głosem akuszerki wydającym jej jakieś polecenia i krótkimi momentami ciszy, które w uszach tych dwojga bezradnie kręcących się po kuchni brzmiały nie mniej strasznie. Minęła już chyba jedenasta i zmęczona Marynia przyłożyła się właśnie na ławie pod piecem, gdy z alkierza zawołała ją Półtorakowa. Franciszek też się poderwał, ale zniecierpliwiona akuszerka nie dała mu wejść.

– To babskie rzeczy, czekaj pan w kuchni i módl się, żeby szybko poszło. Marynia mi pomoże, ma wprawę, toć u jej matki niemal co rok prorok. Wie dziewczyna co i jak. Już widać dziecko – dodała litościwie, widząc jego nieszczęśliwą minę. – Tylko że żartowniś tyłkiem się wypiął na świat, na którym ma się pojawić, i bardzo męczy matkę, oj, męczy.

To powiedziawszy, wróciła do alkierza, skąd dochodziły teraz już nawet nie krzyki, tylko jakby rzężące postękiwania. Franciszkowi wydawały się one przerażające, wręcz zwierzęce, więc zatykając dłońmi uszy, próbował rzeczywiście się modlić, chociaż słowa modlitwy rwały mu się i umykały. Wreszcie gdzieś koło pierwszej zza drzwi doleciał go krzyk tak przeraźliwy, że aż zmartwiał. Potem zapadła cisza. Trwała długo, tak długo, że w końcu ruszył ku drzwiom, by sprawdzić, co jest jej przyczyną. Cieniutki, skrzeczący głosik rozległ się akurat w chwili, gdy naciskał klamkę. Blada, ale uśmiechnięta Marynia zastąpiła mu drogę i nie dała wejść.

– Zara, zara pan wejdzie, jak Półtorakowa zawoła. Tera nie wolno.

– Ale co? Urodziła? Wszystko dobrze? – wypytywał niespokojnie.

– Urodziła, urodziła. Dziewuszkę. Słabiuśka, ale Półtorakowa mówi, że będzie żyła. Przydusiło się niebożątko i w pierwszej chwili myślałyśmy, że nie dycha. Półtorakowa klepała ją i w nos jej dmuchała. Tera aż zsiniała od krzyku, a jak dziecko krzyczy, to mówią, że zdrowe – paplała, dając upust napięciu, w którym była od kilku godzin.

Nagle osłabły Franciszek usiadł na najbliższym krześle. Dziewczyna wróciła do alkierza, a po jakichś dziesięciu minutach wyszła i podała mu białe zawiniątko. Wziął je niezgrabnie i spojrzał na czerwoną, mniejszą od jego pięści twarzyczkę. Jeszcze do niego nie docierało, że trzyma własną córkę. Nagle wszystko wydało mu się nierzeczywiste, jakby to nie jego żona przed chwilą tak rozpaczliwie krzyczała, jakby to nie jego dziecko właśnie przyszło na świat. Siedział odrętwiały, aż z zamyślenia wyrwał go ponownie głos Maryni wołającej, że może wejść. Oddał jej zawiniątko i stanął w drzwiach.

Pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, był dziwny, mdlący zapach, w którym wyczuł krew, pot i coś jakby spirytus. W świetle dwóch lamp stojących na komodzie ujrzał Apolonię leżącą na wznak i przykrytą niemal po brodę kołdrą. Miała zamknięte oczy, a jej ładna buzia była nie do poznania zmieniona. Zaskoczony patrzył na upstrzoną siecią popękanych naczynek, opuchniętą twarz. Półtorakowa, spostrzegłszy widać jego zdziwienie, szepnęła nieco gniewnie:

– Tak, wymęczyła się kobieta, wymęczyła. Żaden chłop by tego nie wytrzymał, co kobieta przejść musi. Wszystkie siły i urodę dla dzieci i męża poświęca – gderała. – Na dwór na chwilę idę, posiedź pan przy niej. Popilnuj, bo bardzo słaba. Chyba trzeba będzie po doktora pojechać, bo wygląda, że bidula ma gorączkę. – Pokiwawszy głową, wzięła stojące pod ścianą wiadro i wyszła.

*

Pierwsze tygodnie połogu Apolonia spędziła w łóżku. Po urodzeniu Gabryni zapadła w niespokojny sen, a potem dostała gorączki, której przez prawie trzy dni nie dawało się niczym zbić. Doktor Wierzchowski, którego Michał przywiózł wczesnym przedpołudniem, wysłuchał relacji akuszerki i zbadał chorą oraz noworodka. O ile z dzieckiem wszystko, nie licząc małego krwiaka na główce, było w porządku, o tyle z Apolonią sprawy miały się gorzej. W pewnym momencie sądzono już nawet, że może z tego nie wyjdzie. Wasakowa godzinami siedziała przy niej z różańcem, Franciszek sczerniały ze zgryzoty niemal nie odstępował od jej łóżka.

Jednak modlitwy, silny organizm i wytężone starania akuszerki oraz lekarza, który przez trzy dni jeździł kilkanaście kilometrów w jedną stronę, aby zobaczyć chorą, sprawiły, że w końcu gorączka zaczęła spadać. Trzeciego dnia pod wieczór Apolonia całkowicie odzyskała świadomość. Wyczerpany, zapadnięty na twarzy Franciszek, usłyszawszy od doktora, że najgorsze minęło, rozpłakał się w kuchni jak dziecko. Po jego wyjściu poszedł do alkierza i uklęknąwszy przy łóżku śpiącej teraz spokojnym snem żony, na przemian modlił się i całował jej suchą, chłodną dłoń. Marynia parę razy zaglądała do nich, a potem huśtając w ramionach popłakujące niemowlę, relacjonowała wszystko Półtorakowej, która przyszła zastąpić doktora.

– Boże, jak on ją musi kochać. Toć modli się tam i patrzy w nią, jakby w święty obrazek.

Akuszerka, mniej sentymentalna od niej, za to bardziej praktyczna, wparowała do alkierza i upewniwszy się, że chora ma chłodne czoło i równo oddycha, wyprosiła go po prostu, dogadując przy tym:

– Nie ma co się tak rozczulać. Z żoną już dobrze, pomyśl pan teraz o córce. Pani Bąkowa przez tę gorączkę nie ma pokarmu. Doktor mówi, że niby krowie mleko małej nie służy i że jak się okaże, że pana żona nie da rady karmić, to trzeba by się rozejrzeć za mamką. Maryśka Lechojdów niedawno urodziła, to może by ją jakiś czas pokarmiła, ale na mamkę to cosik mi się zdaje, że się nie zgodzi. To dworski i miastowy zwyczaj. Doktor pewnie wie, co mówi, ale ja bym tam jeszcze trochę poczekała. No ale jakby się nie poprawiło, to chyba naprawdę trzeba będzie kozę kupić abo co.

Ani mamka, ani koza, ani tym bardziej „abo co” okazały się jednak niepotrzebne. Odzyskawszy przytomność, Apolonia dość szybko zaczęła odzyskiwać i siły. Szybko też, bo już następnego ranka, pojawił się u niej pokarm. Zgodnie z radą akuszerki przystawiła płaczące dziecko do piersi. Mała natychmiast umilkła i pochwyciwszy usteczkami sutek, łapczywie zaczęła go ssać. W pierwszej chwili wydawało się, że nic z tego nie będzie. Po paru minutach Gabrynia zaczynała się już z lekka niecierpliwić, czemu dawała wyraz coraz głośniejszym posapywaniem i gwałtownymi uderzeniami maleńkiej rączki. Nagle jednak Apolonia doznała niesamowitego uczucia. Najpierw poczuła lekkie mrowienie w sutkach. Później niemalże zobaczyła, jak miękkie piersi pęcznieją, wypełniając się mlekiem, które po chwili trysnęło cieniutkimi, wodnistymi strumyczkami. Mała się uspokoiła i tylko głośne mlaski i cmoknięcia świadczyły o tym, jak wielkie upodobanie wzbudził w niej ten fakt. Nieco zaskoczona nowym doznaniem Apolonia przyglądała się przez chwilę ssącej córeczce. Po chwili jednak, czując, że na koszuli pojawia się mokra plama, rozejrzała się za czymś, czym mogłaby zatamować tę wezbraną rzekę. Półtorakowa, z uśmiechem przyglądająca się tej scenie, podsunęła jej złożony ręcznik, który młoda matka przyłożyła do drugiej piersi.

– Przypuszczałam, że tak będzie – zagadnęła zadowolona położna. – Jeśli kobieta naprawdę chce, to prawie zawsze może karmić. To się ma tutaj. – Wskazała na głowę. – I tutaj. – Dotknęła lewej piersi. – Pani Bąkowa zdrowa przecież, tyle że po porodzie osłabiona. A teraz gdy mała ssie, to i szybciej pani do siebie dojdzie.

Apolonia prawie nie słyszała jej dobrotliwego pogadywania. Rzeczywiście, choć mocno jeszcze osłabiona ciężkim porodem i gorączką, miała wrażenie, jakby jej znużone ciało budziło się teraz na nowo do życia. Jakby z każdą kroplą mleka wypływającego z jej piersi jakaś nowa siła wzmacniała nie tylko jej maleńką córeczkę, ale i ją samą. Zawładnęła nią wszechogarniająca błogość. Nigdy nie miała skłonności do mistycznych przeżyć, lecz w tym momencie ogarnęło ją takie uniesienie, jakiego nigdy jeszcze nie doznawała. Przymknęła oczy, sycąc się tą niesamowitą duchową rozkoszą nieporównywalną z żadnym innym znanym jej odczuciem.

Z tego swoistego transu wyrwał ją głos akuszerki nakazującej podanie małej drugiej piersi. Wkrótce potem nakarmione dziecko zasnęło. Odłożywszy je do wiklinowej kołyski, którą Apolonia przywiozła jeszcze wiosną z Niemyj, akuszerka pomogła jej się umyć i przebrać w świeżą koszulę. Później dała jej kilka rad dotyczących karmienia i pielęgnowania małej. Wreszcie poszła. Apolonia słyszała jeszcze, jak w kuchni nakazuje Maryni, co ma naszykować dla niej do jedzenia, po czym nastała cisza.

*

Mała chowała się dobrze, z dnia na dzień przybierając na wadze. Także Apolonia szybko wracała do zdrowia i do sił. Co prawda ani Wasakowa, która zastąpiła akuszerkę w opiece nad położnicą i niemowlęciem, ani Franciszek nie pozwalali jej przez dłuższy czas wstawać z łóżka, ale czuła, że wszystkie ich obawy są przesadne. Poddała się jednak ich woli i tylko niekiedy, w krótkich chwilach, gdy w domu nie było nikogo, wstawała ukradkiem, aby zorientować się, czy wszystko idzie, jak należy. Jakoś tam szło, ale w trzecim tygodniu przymusowego leżenia zdecydowała, że naprawdę już dość.

– Nic mi nie jest, naprawdę. Przestań się tak ze mną cackać. Co to ja jakaś królewna jestem czy co? Niejedna kobieta na wsi trzy dni po porodzie wstaje i idzie do roboty, a ja już prawie trzy tygodnie zmarnowałam, wylegując się pod pierzyną. Zresztą pracy w domu huk – zaprotestowała pewnego dnia, gdy mąż zaczął robić jej wyrzuty, że znowu wstała.

– Już ty się nie martw pracą, poradzimy sobie z Marynią – próbował oponować Franciszek.

– Pewnie, poradzicie, ale nie ze wszystkim. Jezu, przecież nie mówię, że pójdę w pole. Nigdy nie chodziłam, to nagle nie zacznę – mruknęła z sarkazmem. – Ale w domu Marynia naprawdę wszystkiego nie zrobi. Starczy jej roboty w obejściu. W ogrodzie na pewno zielsko po kolana. I porzeczkę zaraz trzeba będzie zerwać. Już nie marudź, naprawdę wiem, co robię – przymilała się do męża, który nie wyglądał na przekonanego.

Że rzeczywiście nie był przekonany, domyśliła się, gdy jakąś godzinę później tę samą śpiewkę musiała powtarzać Wasakowej. Widać z braku argumentów Franciszek wysłał ją, aby przemówiła upartej do rozumu. Jednak Apolonia, powziąwszy postanowienie, nie uległa i sąsiadce.

– Och, Wasakowa – śmiała się, odpierając jej argumenty – przecież całkiem niedawno mi opowiadaliście, że parę dni po urodzeniu Józefa siano na wyścigi przed deszczem żeście z mężem grabili.

– Ale ja chora nie byłam i do roboty od małego przyuczona, a ty, dziecko, delikatna jesteś i śmierci się ledwie co wywinęłaś.

– No ale się wywinęłam i naprawdę dobrze się czuję. I wcale nie jestem taka delikatna. Poza tym nie będę brać się za ciężką pracę. Ot, dom trochę ogarnę, może w ogródku przy domu co zrobię.

– A broń cię Boże! – zakrzyknęła zgorszona sąsiadka. – Ani mi się waż z domu wychodzić i ludziom pokazywać. Gospodyni jesteś, a nie jakaś biedota. Jeszcze wywodu nie było. Siedź w chałupie, bo ludzie cię na języki wezmą. W domu, jeśli naprawdę chcesz i dasz radę, to se tam co i zrób, ale na ulicę nie wychodź. Za trzy tygodnie ksiądz cię pobłogosławi, dziecko ochrzcicie i wtedy możesz wszystko robić.

Cóż było począć. Choć nie do końca przekonana, ustąpiła o tyle, że rzeczywiście prawie nie wychodziła z domu. Ot, wyjrzała na chwilę na ganek, żeby zaczerpnąć powietrza, czy na podwórze wydać jakieś polecenie Maryni. Nie była przesądna, ale postanowiła zachować tradycję i jakoś wytrzymała do połowy lipca.

Do wywodu pojechała z Franciszkiem i Wasakową, która pouczyła ją, jak ma się zachować. Do kościoła weszła bocznymi drzwiami, trzymając w ręce zapaloną gromnicę. Ksiądz ją pobłogosławił, po czym obeszła dookoła ołtarz, wrzuciła ofiarę do skarbony i wróciła do nawy już jako oczyszczona. Trochę się zżymała na to wszystko, bo w końcu z czego niby ją trzeba było oczyszczać? Machnęła jednak ręką. „Wlazłaś między wrony, to kracz jak one” – mówiła sobie, wiedząc, że w Olendach, podobnie jak w wielu włościańskich wsiach, zwyczaj ten był od wieków praktykowany i nie przysporzyłoby jej popularności, gdyby go zlekceważyła.

Za to przy chrzcinach sobie odbiła i urządziła takie, żeby ludzie mieli o czym gadać. Choć czas może nie był najlepszy, przyjęcie było wystawne. Sprosili prawie całą, co prawda nie tak znów liczną, rodzinę i co ważniejszych sąsiadów. Franciszek nie żałował pieniędzy, a Apolonia chyba po raz pierwszy w życiu postanowiła pokazać, że jest ze szlachty.

Trochę kłopotu było z wyborem chrzestnej, bo zgodnie z obietnicą pierworodną Bąków miał do chrztu trzymać Tadeusz. Starszy z braci Niemyjskich przekroczył już jednak czterdziestkę, a w rodzinie nie było kumy pasującej do niego wiekiem i pozycją. Przyjaciółek Apolonia nigdy nie miała i w końcu zdecydowano się na dalszą kuzynkę Franciszka – energiczną, przystojną trzydziestoparolatkę, która im starostowała na weselu.

Na chrzcie dziewczynce nadano imię Gabriela – po matce Apolonii. Same chrzciny zaś trwały praktycznie do rana, gdyż z racji godziny policyjnej przyjezdni goście i tak zmuszeni byli nocować. Na szczęście sprzyjała temu letnia pora, więc mężczyźni mieli po prostu spać w stodole. Zresztą większość z nich zrobiła to dopiero po wschodzie słońca, bo gdy kobiety udały się na spoczynek (kuzynkom Niemyjskich nocleg zaproponowała Wasakowa, która na tę okazję kazała nawet Józefowi wybiałkować wszystkie izby), przy stole rozgorzała najgorętsza, bo intensywnie zakrapiana dyskusja. Leżąca w alkierzu Apolonia, chcąc nie chcąc, przysłuchiwała się rozmowie, która niestety dotyczyła niewesołych spraw.

Już w końcu ubiegłego roku władze coraz bardziej utrudniały ludziom życie. Nowe podatki, opłaty skarbowe, powszechna drożyzna spowodowana inflacją i deprecjacją rubla sprawiały, że ludność marniała i coraz mocniej zaciskała pasa. Odczuwali to nawet ci zamożniejsi, o biedocie już nie mówiąc. Jednak to, co okupanci zaczęli wyprawiać w tym roku, przechodziło ludzkie pojęcie.

– Toć człowiek już sam o niczym decydować nie może – narzekał któryś z mężczyzn, sądząc po głosie, dobrze już wstawiony stary Rola, wuj Franciszka ze strony matki. – W urzędzie każą rejestrować, ile pola czym obsiałeś, ile inwentarza masz w chlewie i oborze. Niedługo to będą po chałupach chodzić i liczyć, ile baba jajek spod kur rano wyjęła.

– I świniakowi w łeb nie wolno dać bez zezwolenia. Nie dość, że kontyngenty nałożyli złodziejskie, a śmiech bierze, jak mówią, że płacą chłopu za żywca, to jeszcze grzywnę, człowieku, zapłacisz za ubój – wtrącił Józef Wasak.

– Podobno Pietrulko ze Świderek pięćset marek musiał dać, bo inaczej do więzienia by go wzięli, za to że wieprzka na Wielkanoc zarżnął – skomentował jakiś inny, mocno już chyba podpity głos.

– Co tam świnie – odezwał się znowu stary Rola. – Mówili parę dni temu w gminie, że nawet słomę i siano będą rekwirować dla wojska. To czym, ja się pytam, to bydło, co je potem każą odstawić do skupu, spasać? Pokrzywą? Toć kartoflami nie wolno, te są dla wojska. Zboże też zabierają, bo w młynie urzędas liczy, ile mąki mielesz. Wykończą ludzi jak nic. Kontyngenty, rekwizycje, konfiskaty, podwody, kwaterunki… Jak, ja się pytam, żyć w takiej niewoli? Toć chyba za pańszczyzny lepiej było. A ty, Franek, to się dowiedz – zwrócił się w tym momencie do Bąka – bo podobno konie mają też zabierać. U nas do tej pory jakoś się nie czepiali, ale ponoć teraz jakieś specjalne instytucje od rekwizycji koni zakładają. Rogulski mi mówił, a wiesz, że jego zięć w urzędzie powiatowym siedzi, to pewno i poinformowany.

Franciszek rzeczywiście już dawno słyszał te pogłoski. Podobno kuzynowi organisty, który miał gospodarstwo pod Łukowem, zabrali klacz. Mówiono, że to jakieś odgórne zarządzenie i że wszędzie będą rekwirować, niby na potrzeby wojska. Początkowo łudził się, że może to plotki albo jakieś lokalne działania okupanta. Zresztą, kalkulował, konie są mu potrzebne do pracy zarobkowej, nie zabiorą więc chyba wszystkich pięciu, bo to jego źródło utrzymania. A poza tym tartak też przejęli przecież Niemcy, a więc patrząc na to z drugiej strony, on pracuje na rzecz niemieckiego wojska.

Jednak w kwietniu taka komisja powstała w Łukowie i podobno zaczęła organizować w gminach obowiązkowe jarmarki konne, na których Niemcy oceniali zwierzęta. Z tego, co się dowiedział, większość dobrych zabierali, dając chłopom jakieś durne pokwitowania – niby, że potem zapłacą. Zostawiali jedynie najsłabsze sztuki i te znakowali jako niezdatne. Tylko czekać, jak i w Ulanie taki jarmark urządzą. Nie miał pojęcia, co robić, do kogo iść. Przecież konie to jego główny dochód, co on bez nich zrobi?

Przysłuchując się rozmowie mężczyzn, a zwłaszcza słuchając dziwnie bezradnego tonu męża, Apolonia popadała w coraz większy popłoch. Wiedziała, że jest ciężko, ale jakby dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo wojna może zaważyć na ich życiu. Skupiona na swym macierzyństwie – ciąży, porodzie, dziecku – nie zastanawiała się od wielu miesięcy, jak radzi sobie Franciszek. Uświadomiła sobie, że od jakiegoś już czasu prawie nie rozmawiała z mężem o jego sprawach. A on, nie chcąc zapewne mącić jej radości, nic nie wspominał o tym, co się dzieje. I tyle pieniędzy poszło na chrzciny. Nagle poczuła wyrzuty sumienia. Zachciało się jej popisywać, rzeczywiście dobry czas sobie wybrała.

Tak rozmyślając, przeleżała bezsennie aż do chwili, gdy Gabrynia, wiercąc się i pokwękując w kołysce, zaczęła domagać się pierwszego tego dnia posiłku. Wtedy wstała i przewinąwszy córeczkę, wzięła ją do swego łóżka. Słodki, nieporównywalny z żadnym innym zapach niemowlęcia, jego cichutkie, zadowolone posapywanie podziałały na nią kojąco i w końcu sama, nie wiedząc kiedy, zasnęła.

Obudził ją hałas przewracającego się za ścianą krzesła i uciszające się wzajemnie głosy. Cóż, towarzystwo najwyraźniej miało dość i mężczyźni zbierali się do stodoły. Musiało być koło czwartej, bo choć za oknem było już jasno, w alkierzu panowała jeszcze poranna szarość. Apolonia odczekała, aż w domu ucichło, i odsunąwszy delikatnie przytulone twarzyczką do jej piersi dziecko, próbowała ponownie zasnąć. Jednak mimo że była zmęczona, sen nie chciał wrócić. Powrócił za to niepokój, który w końcu wygonił ją z łóżka. Żeby jej nie męczył, zaczęła sprzątać pobojowisko, które pozostało po wielogodzinnej libacji. Zeszło jej prawie do szóstej i na szczęście okazało się w miarę skutecznym lekarstwem na nocne niepokoje.

Gdy do kuchni zastukał jak co dzień Michał, który przyszedł do obrządku, uspokoiła się prawie zupełnie. Owszem, czasy są ciężkie i nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy, ale przecież nie można popadać w przesadną rozpacz. Skoro inni sobie radzą, to oni też jakoś przetrzymają. Po drugie nic jeszcze tak naprawdę nie wiadomo. Może Niemcy rzeczywiście wezmą pod uwagę, że Franciszek pracuje w tartaku? Co im w końcu przyjdzie z tego, że zabiorą mu konie? A zresztą Bogu dziękować, konie to nie jedyny ich majątek. Mają trochę odłożone, jest jeszcze ta reszta pola, co ją zostawili dla siebie, no i pieniądze, które dostaje od braci po rodzicach. Jakoś to będzie, w końcu żadna wojna nie trwa wiecznie.

Tak rozmyślając, krzątała się po mieszkaniu, szykując śniadanie, na które miały przyjść kuzynki. Później wróciła do dziecka, które rozbudziło się i głośno domagało jej uwagi. Widok córeczki rozwiał resztkę niepokoju. Wszystko się ułoży, a Franciszek na pewno sobie poradzi, jak zawsze.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх