Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 3

Ślub

Оглавление

Apolonia Niemyjska popełniła mezalians. Szlachcianka z dziada pradziada, dziedziczka, było nie było, jakiegoś tam majątku i znanego w okolicy nazwiska zakochała się w chłopie. Może i zamożnym, ale w końcu tylko chłopie, zwykłym wozaku. Bo nawet nazwisko, które nosił, jakoś krótko i nędznie brzmiało. Zwyczajny Bąk – gdzież mu startować do Niemyjskich? A mimo to panna Apolonia upatrzyła go sobie, pokochała i nijak nie dała się odwieść od raz podjętej decyzji, żeby się za niego wydać.

Inna sprawa, że kandydatów znowu tak wielu nie miała, a w latach już była, bo coś na dwudziesty siódmy rok jej szło. Zważywszy na jej sytuację, nie dziwiło to jednak za bardzo. Posag, jaki by nie był, choć nie był znów taki znaczny, jak powszechnie sądzono, pewnie by i zachęcił kogo spośród okolicznego ziemiaństwa, które więcej herbowych pretensji niż majątków posiadało, ale problem tkwił w czym innym. Otóż Apolonia, jak to się na wsi mówiło, była kuternogą. Urodziła się z prawą nogą krótszą prawie o półtora centymetra i nieco szpotawą stopą. Ukryć się tego nie dało, bo choć poza tym dziewczyna była słusznego wzrostu i w sumie niebrzydka, to trochę krzywo się trzymała i dość mocno kuśtykała, podpierając się tylko palcami skrzywionej stopy. Nic dziwnego, że inne panny, o podobnych posagach, ale za to proste, bardziej niż Apolonia skupiały na sobie uwagę młodych mężczyzn. Zresztą z powodu swej ułomności już w dzieciństwie miała ona niewiele okazji do zawierania znajomości, przez większość czasu przebywając w domu. Kręciła się przy gospodarstwie, trochę szyła, ale zazwyczaj spędzała czas na czytaniu, które od małego było jej ulubionym zajęciem. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że pomimo wielkiej miłości do książek, nie miała ona żadnego konkretnego wykształcenia. Trochę może z powodu kalectwa, bardziej chyba jednak ze zwykłego zaniedbania. Matka Apolonii zmarła bowiem, gdy dziewczynka miała zaledwie cztery lata. Ojciec, choć najął niańkę do opieki nad dzieckiem, nigdy jakoś nie pomyślał, aby zatrudnić dla niej nauczyciela. Sam nauczył córkę czytać i liczyć, a reszta jej wiedzy tak naprawdę była sprawą przypadku i to, że dziewczyna nie była kompletnym nieukiem, wynikało bardziej z jej wrodzonej inteligencji i ciekawości niż systematycznej nauki. Apolonia czytała wszystko, co wpadło jej w ręce – od klasyki, której całkiem pokaźny zbiór pozostawiła w spadku matka, po podręczniki braci i gazety prenumerowane przez ojca. Tak naprawdę nikt nie wiedział, a może nawet i się nad tym nie zastanawiał, czy to kalectwo miało decydujący wpływ na usposobienie dziewczynki, czy też taka się po prostu urodziła. Wychowywana właściwie bez kobiet, kochana, ale nigdy nadmiernie nie pieszczona, od dziecka była poważna, spokojna i raczej zamknięta w sobie. Do ludzi się specjalnie nie garnęła, choć nie można powiedzieć, żeby była ponura czy dzika. Ot, wydawało się, taka chłodna natura, która żyje w kręgu własnych spraw i nie potrzebuje specjalnie innych ludzi, by być, jeśli nie w pełni szczęśliwą, to przynajmniej zadowoloną.

Nic więc dziwnego, że stary pan Niemyjski, rozważywszy całą sytuację jeszcze na parę lat przed śmiercią, zdecydował, że córce stan małżeński raczej nie jest sądzony, lecz że mając zapewnioną przyzwoitą rentę po rodzicach, co da jej poczucie niezależności, będzie żyła przy starszych braciach – Tadeuszu i Andrzeju. Sporządziwszy stosowny zapis w testamencie, o los jedynaczki będąc spokojnym, pan Niemyjski zmarł jakiś czas potem.

Apolonia miała wtedy prawie dwadzieścia cztery lata i przez kolejne dwa żyła zgodnie z wolą ojca. Prowadziła dom, uprawiała z pomocą starej Agaty przydomowy ogródek, trochę pomagała braciom, którzy nawet chętnie ją w interesy gospodarskie włączali. Nigdy się na nic nie skarżyła, nie narzekała. Wydawało się więc, że cała trójka będzie tak sobie żyła spokojnie i bez zbędnych ekscesów, zwłaszcza że żadne z rodzeństwa temperamentem wielkim się nie odznaczało. Obaj bracia, mimo że już dobrze po trzydziestce, do żeniaczki nie dążyli. Byli to spokojni mężczyźni, pracowici i skromni, choć niepozbawieni dumy. Siostrę obaj bardzo kochali i choć była sporo od nich młodsza, traktowali z szacunkiem, licząc się z jej opinią we wszystkich niemal sprawach.

Jakież więc było ich zdumienie, gdy pewnego wieczoru Apolonia, odczekawszy, aż Agata sprzątnie po kolacji, niespodziewanie oświadczyła, że wychodzi za mąż. Tadeusz na chwilę zamarł w bezruchu ze swoim cowieczornym kieliszkiem orzechówki w ręce. Młodszy Andrzej zaczął się śmiać, sądząc, że Apolonia żartuje. Ochota do śmiechu prędko mu jednak minęła, gdy siostra nieco drżącym głosem powtórzyła drugi raz to samo. Zaczęli ją wtedy obaj zasypywać pytaniami, nadal nie bardzo wierząc w jej słowa, bo skąd niby i jakim sposobem ona, która prawie nigdy nie wyściubia nosa z domu, miałaby zapoznać kogoś nadającego się na męża? Powoli jednak do nich dotarło, że Apolonia nie żartuje, a gniew już zupełny ich ogarnął, gdy prawdę do końca im wyjawiła.

Franciszek Bąk znany był braciom dobrze i nawet przez nich poważany, mimo iż wywodził się z chłopskiej rodziny. Był człowiekiem rozsądnym i generalnie cieszącym się w okolicy dobrą opinią. Chociaż nie ma co kryć, że byli i tacy, którzy krzywo na niego patrzyli. Zarówno chłopów, jak i właścicieli okolicznych majątków kłuło bowiem w oczy to, że się, jak to mówiono, wysferzył. Zresztą nie od Franciszka się to zaczęło, bo już jego stryj, który był proboszczem w Radzyniu, chłopską tradycję porzucił. On też umyślił chłopaka na drogę duchowną pociągnąć i przez kilka lat łożył na jego naukę. Franciszek jednak powołania nie miał i choć stryj nie był tym zachwycony, do seminarium nie wstąpił. Gospodarował na ojcowskim gruncie, jednak tych kilka lat spędzonych w szkole miały na niego widoczny wpływ, wyrabiając w nim potrzeby i nawyki – dziwne i niezrozumiałe zdaniem jednych, śmieszne, bo „pańskie”, według innych. Cenił sobie nowoczesność i bez oporów porzucał dawne zwyczaje, co i rusz wprowadzając w gospodarstwie jakieś nowinki. Jako jeden z pierwszych w okolicy zaczął na przykład stosować płodozmian i za pośrednictwem kółka rolniczego w Łukowie sprowadzał aż z Lublina nawozy sztuczne. Niektórzy mieli mu to za złe, zwłaszcza że gospodarstwo, choć stosunkowo nieduże, całkiem nieźle prosperowało. W dodatku, jakby mu tego było mało, parę lat wcześniej najął się do świeżo powstałego tartaku i drewno na kolej woził, a interes ten też okazał się intratny, tak że zatrudnił już parobka do pomocy, a leśnictwo podpisało z nim stałą umowę.

Apolonia poznała Bąka trzy lata wcześniej, jeszcze za życia ojca, który najął go do zwózki dębiny – tej, co suszy się w składzie za stodołą. Od razu jej się spodobał. Poważny, nie żaden młokos, bo starszy od niej o prawie osiem lat, budził zaufanie. No i przystojny, nawet złośliwy musi przyznać, że z figury i postawy z młodszymi od siebie mógł się równać. Zresztą nie to najważniejsze. W rozmowie od razu dostrzegła jego inteligencję i już wtedy poczuła, że taki mężczyzna mógłby w jej życiu na stałe zaistnieć. Nie znaczy to wcale, że w jakikolwiek sposób dawała mu wtedy do zrozumienia, że się jej podoba. To by było do niej niepodobne. Ale widać tak jej sądzone było, by Franciszek Bąk w jej życiu się pojawił, bo od tamtego momentu co pewien czas ich drogi się przecinały. To na szosie do Ulana, gdy szła z Agatą sprawy załatwić, zatrzymał się i zaproponował, że je podwiezie. To pod kościołem, gdy na Świętą Małgorzatę przy straganie odpustowym stała, zamienili ze sobą parę zdań. To w końcu bracia sami go przecież zapraszali, gdy interesy tego wymagały. I nie wyglądało na to, żeby im przeszkadzało, gdy do rozmowy ją wciągał. W każdym razie tak się stało, że obydwoje się ku sobie mają, a że ona, Apolonia, młódką już nie jest, z zamęściem nie ma zamiaru czekać i wolę swą dzisiaj braciom obwieścić postanowiła. Reakcję ich przewidziała i dlatego wpierw sama z nimi rozmawia, żeby niepotrzebnie w złości nie obrazili Franciszka, który jest człowiekiem honorowym i też mógłby się gniewem unieść.

Długo jeszcze mówiła Apolonia, nie bardzo dając sobie przerwać najwyraźniej przygotowaną wcześniej przemowę. Przekonywała, wyliczała argumenty broniące słuszności jej decyzji, odwoływała się do uczuć braci, którzy nie mogą przecież zabronić jej szczęścia. A wykazywała przy tym taką pewność siebie i determinację, że w końcu Tadeusz, który odznaczał się w rodzinie najłagodniejszym charakterem, machnął ręką i jakby zawstydzony, burknął, że przecież on nic nie mówi i niech Apolonia w końcu przestanie. Andrzej, bardziej porywczy od brata, coś jeszcze próbował dodać o rodzinie, nazwisku i majątku, że wstyd i co ludzie powiedzą. Na to Apolonia nową tyradę zaczęła, tym razem o tym, co myśli o ludziach i ich opinii. Dyskusja, którą tu w skrócie relacjonujemy, ciągnęła się jeszcze długo, a i w kolejnych dniach temat zamążpójścia Apolonii na nowo powracał w rozmowach. Zwłaszcza Andrzej nie mógł pozbyć się wątpliwości, czy związek taki może dać siostrze szczęście.

– Ryba i ptak gniazda wspólnego zakładać nie mogą – próbował ją przekonywać. – W Olendach będziesz obca. To włościańska wioska i krzywym okiem na ziemian tam patrzą. Nie mówię, że Bąk to zły człowiek. Nie, sama wiesz, że go nawet szanuję. Ale na miłość boską, Pola, przecież to chłop. Jego ojciec na trzech czy czterech morgach siedział i tylko dzięki temu, że brat księdzem został, mógł się czegoś dorobić. Wiadomo, kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie. Stary przez te dwadzieścia lat, jak brat na probostwie siedzi, niezły kawałek gruntów dokupił i teraz Franciszek może kogo lepszego udawać. No fakt, że nawet trochę wykształcenia liznął, ale to nic nie zmienia. Chłopem się urodził i chłopem umrze. Duszę ma chłopską, twoich potrzeb nie zrozumie.

– Jakich potrzeb? – prychnęła na to. – Albo to ja mam jakieś szczególne potrzeby? No chyba rzeczywiście jedną: chcę być szczęśliwa. Kocham Franciszka i on mnie kocha. Taką kulawą, czy to się komu podoba, czy nie. I nikt nie może nam tego zabronić. A z tą duszą… Co ty możesz wiedzieć o jego duszy? Śmiech mnie bierze, jak słucham tych wszystkich gadek. Wielka mi szlachta – „z czego worek, z tego płachta”. Na zagonkach wielkości chustki siedzi i pary porządnych butów nie ma, ale dumy, oho, aż w nadmiarze. W nosie mam, co sobie państwo szlachta myślą. A jak chłopi mnie przyjmą, to się zobaczy.

To powiedziawszy, Apolonia jakby ogłuchła i wszystkie kolejne uwagi brata albo puszczała mimo uszu, albo wręcz wyśmiewała. I tak stopniowo opory i obiekcje Niemyjskich się zmniejszały, chociaż nie można powiedzieć, że całkowicie przekonali się oni do planów siostry. W każdym razie trochę z powodu niezłomnego uporu Apolonii, trochę z wrodzonej łagodności, a trochę i ze zmęczenia tematem bracia w końcu wyrazili zgodę na ten mariaż.

Dwa tygodnie później Franciszek Bąk oficjalnie poprosił ich o rękę Apolonii.

Trzeba przyznać, że gdy proboszcz Śmiałowski ogłosił na sumie pierwsze zapowiedzi, sprawdziło się to, co przewidywał Andrzej. Cała parafia aż huczała od plotek. Przez trzy tygodnie nie było chyba w okolicy takiego domu, w którym nie komentowano by tego wydarzenia. Snuto domysły, spekulowano. Bo też i prawda, że rzadko się zdarzało, by panna z ziemiańskiego domu, choćby i nie najświetniejszego, szła za chłopa. Nawet jeśli ten równy jej majątek posiada i za kogoś lepszego niż sąsiedzi się uważa. „Najgorzej, jak dwie krwie na jednej poduszce leżą”, „Dwie wiary pod jedną pierzyną nie mogą być” – przytaczano stare powiedzenia. Co ciekawe – podobne komentarze usłyszeć można było zarówno w zaściankach, jak i w wielu chłopskich domach, gdzie dezaprobatę dla mieszanych związków wyrażano jeszcze dosadniej, uznając je za „spaskudzone”.

Wydawało się, że Apolonia nic sobie z tych wszystkich komentarzy nie robiła, choć wszystkie za sprawą Agaty dobrze znała. Spokojnie jak zawsze kuśtykała po domu i gospodarstwie, wykonując zwykłe obowiązki. Osiągnąwszy swój cel, na powrót stała się łagodną i małomówną siostrą, tyle że na jej poważnej twarzy częściej można było dostrzec coś jakby skrywany uśmiech, a czasem nawet usłyszeć, jak sobie nuci przy pracy.

Narzeczeństwo służyło jej wyraźnie. Na jedynym zdjęciu, jakie zachowało się z tego okresu, widać, że uroda panny Niemyjskiej osiągnęła pełnię rozkwitu. Wysoka kobieta, dość mocno zbudowana, o szerokich ramionach i bujnych piersiach, stoi wyprostowana z prawą ręką opartą o niby to antyczną kolumnę. Na zdjęciu nie widać jej ułomności. Pewnie robiąc je, założyła szyte na zamówienie trzewiki, z których jeden miał specjalną wysoką wkładkę wyrównującą prawie półtoracentymetrową różnicę w długości nóg. Zresztą buty te i tak są prawie niewidoczne spod długiej, prostej, lekko rozszerzającej się ku dołowi spódnicy. Poza tym ma na sobie jasną – pewnie białą (na pożółkłej fotografii nie można jednak być tego pewnym) – bluzkę z długimi mankietami i dość wysoką stójką przybraną jedynie drobnym marszczeniem przy samej szyi. Oprócz małych kulistych kolczyków Apolonia nie ma żadnych ozdób. Włosy, ciemne i gęste, są gładko zaczesane do tyłu. Skromność, by nie powiedzieć surowość, jej wyglądu łagodzi jednak trochę niepewny, wyraźnie skrępowany sztucznością sytuacji półuśmiech i coś w wyrazie jej ciemnych, dość głęboko osadzonych oczu patrzących prosto w obiektyw.

*

Ślub Apolonii z Franciszkiem Bąkiem odbył się w lutym, tuż przed końcem karnawału. Trzeba przyznać, że pomimo iż dzień był raczej mroźny, kościół parafialny w Ulanie pękał niemal w szwach. Nie dziwota. Wielu było takich, którzy chcieli zobaczyć, jak to kulawa dziedziczka z Niemyj wydaje się za mąż. Nie rozczarowali się zresztą, bo ślub był wyjątkowo uroczysty, jako że dwóch księży prowadziło ceremonię. Oprócz proboszcza Śmiałowskiego zjechał bowiem z Radzynia i stryj Franciszka, który pogodziwszy się z wolą Boga, wyraźnie wzruszony, związał stułą ręce bratanka i jego wybranki. Ku lekkiemu zgorszeniu, zwłaszcza żeńskiej części publiczności, panna młoda nie miała mirtu przy welonie, co niektórzy uznali za niezbity dowód na to, że panna Niemyjska nie była znów taka święta i że niekoniecznie przez te dwadzieścia siedem lat tak bardzo chroniła swój wianek. Plotkarze skrytykowali i to, że Apolonia, stojąc przed ołtarzem, nie uroniła ani jednej łzy, co przecież przytrafia się każdej pannie młodej. No i głową tak kręciła na wszystkie strony, jakby chciała sprawdzić, czy na pewno wszyscy widzą, jak ona ślub bierze. Nie uszło też uwagi co znaczniejszych gospodyń, które zajmowały najbliższe ławki, że po ceremonii, odwracając się od ołtarza w stronę chóru, to właśnie ona pokierowała świeżo poślubionym małżonkiem, okręcając go wokół siebie. Fakt ten, zdaniem wielu, miał świadczyć niezbicie o tym, że to Apolonia będzie rządzić w tym stadle, co zresztą wkrótce miało poniekąd okazać się prawdą.

W trakcie ceremonii zdarzył się też drobny, przez Apolonię na szczęście niezauważony, incydent, który wywołał szmerek wśród co bardziej zabobonnych. Otóż w pewnym momencie ktoś uchylił drzwi do kruchty i powiew wiatru zdmuchnął świecę z lewej strony ołtarza. Co prawda kościelny szybko ponownie ją zapalił, ale niektórzy uznali to za niepomyślną wróżbę dla nowo zawartego małżeństwa.

Zresztą nie tylko ślub Franciszka i Apolonii wywołał poruszenie wśród miejscowych plotkarzy. Podobną, a może jeszcze większą ciekawość wzbudziło też wesele, które bracia wyprawili siostrze. Trzeba przy tym wspomnieć, że początkowo i ta sprawa była powodem pewnych zgrzytów w rodzinie, gdyż Apolonia zdecydowanie nie życzyła sobie żadnej imprezy. Wszystko miało się ograniczyć do cichego ślubu. Tutaj jednak bracia się uparli. Wesele musi być. Zgodzili się przecież na ślub, więc w tej kwestii nie ustąpią. Ludzie i tak gadają, ale jeśli ona wyjdzie za mąż tak cichaczem, wszyscy uznają, że Niemyjscy wstydzą się tego mariażu albo, co gorsza, że pożałowali siostrze pieniędzy. O nie, oni swojej reputacji na szwank narażać nie będą. Zresztą Franciszek też tak uważa, więc niech Apolonia fochów nie stroi. Tańczyć ostatecznie nie musi, każdy wie dlaczego. Ale inni na jej weselu bawić się mają do rana i długo je wspominać.

Cóż było robić? Niechętnie, ale w końcu ustąpiła – wesele się odbyło. Nie było ono jakoś specjalnie huczne, bo tak się złożyło, że obie rodziny do licznych nie należały. Widać jednak było, że Niemyjscy chcą trochę utrzeć nosa sąsiadom, bo wbrew zwyczajowi nie wyprawili go w domu w rodzinnej wsi, ale „po miejsku” wynajęli salę w Domu Ludowym w Ulanie, a muzyków sprowadzili aż z Radzynia. Sprowokowało to oczywiście kolejną lawinę plotek i pomówień, ale obaj bracia, raz poparłszy wybór siostry, zrobili, co do nich należało – stanęli za nią murem i uznali, że nie warto przejmować się ludzkim gadaniem, skoro i tak nie da się go uniknąć. W gruncie rzeczy wiedzieli zresztą, że tak naprawdę powodem wszystkich krytycznych komentarzy była w dużej mierze zazdrość. Małżeństwo Bąków, choć w lokalnej opinii co najmniej niewłaściwie dobrane, zapowiadało się bowiem dobrze. I to nie tylko dlatego, że pobierali się z miłości, a nie, jak zazwyczaj bywało, z woli i upodobania rodziców, ale jeszcze w dodatku oboje wnieśli w nie całkiem spory wkład materialny. Franciszek był jedynakiem, dwaj jego bracia zmarli w dzieciństwie. Po rodzicach odziedziczył, jak to już było wspomniane, nieduże gospodarstwo, które samo dawało przyzwoite utrzymanie. Do tego jeszcze dochodził niezły dochód z umowy zawartej z tartakiem, a jakby tego było mało, stryj dał im w prezencie ślubnym pokaźny plik rubli. Apolonia też sroce spod ogona nie wyskoczyła, bo bracia rentę po rodzicach na posag dziewczyny zamieniwszy (mieli go spłacić w ciągu dziesięciu lat), dołożyli jej jeszcze od siebie sporą kwotę w żywej gotówce.

Wesele, jak na okolicę, w której czasem bawiono się i trzy dni, nie było długie. Wszystko rozpoczęło się od odśpiewania trzech pieśni religijnych. Najpierw ksiądz Śmiałowski, którego przybycie uznano za wielkie wyróżnienie, zaintonował Pod Twoją obronę. Później zaśpiewano Błogosławieństwo młodej parzeBoży cyganie. Dopiero gdy skończyły się pieśni, na środek wystąpił Józef Wasak – sąsiad i przyjaciel Franciszka pełniący funkcję starszego drużby – i wygłosił orację. Przygotowywał ją cały tydzień, nikomu nie pozwalając nawet zerknąć na zabazgrolone kopiowym ołówkiem karteluszki. Józef – zamożny trzydziestoletni chłop z Olend – choć niezbyt gadatliwy, język miał cięty i oczekiwano, że tradycyjna weselna przemowa na tym, co by nie mówić, nietypowym weselu, w jego wykonaniu nudna nie będzie. Szczególnie że Wasak znany był i z tego, iż niezbyt lubił zaściankowych panków i często podśmiewał się publicznie z dumnych póz dwu-, trzymorgowych „dziedziców”, których w okolicy było zatrzęsienie.

Józef rzeczywiście nie zawiódł. Jego oracja zaczęła się zgodnie ze zwyczajem w duchu religijnym, lecz w miarę jej trwania tekst stawał się coraz bardziej żartobliwy, a nawet dwuznaczny. Gdy rozochocony aplauzem publiczności drużba wykrzyknął: „Wiwat! Wiwat młoda para! O resztę niech się bocian stara”, na twarzach kilku zniesmaczonych chłopskim „prostactwem” szlachcianek wykwitły rumieńce. Generalnie jednak mowa się podobała i gdy drużba zakończył ją słowami: „Na zakończenie tej oracji krótkiej należy mi się taaaki kielich wódki”, pokazując równocześnie dłońmi, o jaki kielich mu chodzi, większość gości wybuchnęła śmiechem. Zadowolonemu mówcy podano zasłużony kieliszek i wkrótce zabawa zaczęła się na całego.

Starosta ze starościną weselną aż spotnieli, uwijając się między stołami i przypijając do gości, których wcześniejsze usadzenie przysporzyło im nie lada kłopotu. No bo po prawdzie żadne z zasad stosowanych na „normalnych” chłopskich lub ziemiańskich weselach nie dały się tu do końca zastosować. Oczywiście młoda para siedziała na wprost wejścia przy ścianie obitej dywanem, pod obrazem Matki Bożej Kodeńskiej. Księdza dobrodzieja i stryja Franciszka posadzono obok nich, ale poza tym nieźle się trzeba było nagłowić, żeby nikt ze znaczniejszych gości nie poczuł się urażony. W końcu po długich naradach stanęło na tym, że szlachta reprezentująca familię Niemyjskich zasiadła po prawej stronie, po lewej zaś usadzono wedle ważności i starszeństwa chłopów. Z początku wydawało się zresztą, że nie był to najlepszy pomysł. Goście trzymali się bowiem każdy „swojej” strony i zanosiło się na to, że będą to dwa odrębne wesela. Na szczęście wódka zrobiła swoje i w miarę wznoszonych toastów dystans pomiędzy weselnikami zaczął się zmniejszać, by niemal całkowicie zniknąć, gdy zaczęły się tańce. Przed oczepinami niektórzy tak się już zbratali, że sami zaczynali się dziwić swoim wcześniejszym obiekcjom.

Zabawa skończyła się nad ranem. Większość pomęczonych biesiadników zaczęła się w końcu zbierać do domów, gdy na dworze już dobrze szarzało. Rodzinę przybyłą z dalszych okolic bracia Niemyjscy zaprosili do siebie na śniadanie. Apolonia, choć ledwie trzymała się na nogach ze zmęczenia, nie pozwoliła nikomu wyręczyć się w ostatnim weselnym obowiązku i osobiście obdarowywała ciastem wszystkie żegnające młodych ciotki i kuzynki. Wreszcie gdy w sali pozostali już tylko oni, nie licząc drużbów i paru zmęczonych gości pochrapujących pod kożuchami, opadła z westchnieniem na ławę.

– Zmęczona jesteś? – szepnął Franciszek, przysiadając obok.

Uśmiechnęła się twierdząco i wsparła głowę na ramieniu męża. Objął ją jedną ręką, drugą zaś podciągnął jej nogi na swoje kolana i rozsznurowawszy wysokie trzewiki, ściągnął jeden po drugim, a potem odstawił na ławę. W pierwszym odruchu Apolonia podciągnęła prawą nogę, chcąc ukryć skrzywioną stopę. Jednak Franciszek przytrzymał ją, a po chwili zaczął delikatnie masować, zaczynając od podbicia, poprzez śródstopie, aż do pięty.

– Kocham cię – szepnął ponownie wprost do ucha dziewczyny. – Całą, od czubka głowy aż po czubek każdego palca u stóp.

Ciche westchnienie było jedyną reakcją, jaką usłyszał, ale wtulona w niego głowa Apolonii i obejmująca go w pasie ręka powiedziały mu więcej, niż potrafiłaby ona wyrazić słowami.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх