Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 8

Szczęście

Оглавление

Dzień, w którym powiedziała Franciszkowi o ciąży, wypadł dość nietypowo, bo we Wszystkich Świętych. Jak na tę porę roku pogoda była niezła, po cmentarzu kręciło się więc wiele ludzi. Zwłaszcza główną alejkę tuż przy bramie oblegały tłumy dziadów cmentarnych. Apolonia nie cierpiała widoku ich rąk wyciągających się po jałmużnę i zawodzących głosów klepiących zdrowaśki w intencjach zamawianych przez przechodzących. Drażnił ją fałsz tych kupionych modlitw. Wystarczyło przecież na chwilę przystanąć, aby zorientować się, że rzadko która modlitwa w intencji konkretnego zmarłego była odmawiana w całości. Kolejny datek – kolejny „wieczny odpoczynek” przerywany po chwili dla następnych „klientów”.

Chociaż Apolonia nie wątpiła w istnienie Boga jako istoty wyższej i sprawczej, nie była jakoś specjalnie religijna. Wychowanie chrześcijańskie było jednym z tych elementów, które zaniedbano w jej dzieciństwie. Owszem – chodziła do kościoła, znała pacierz i katechizm, z których corocznie w czasie kolędy przepytywał ją stary proboszcz Miastkowski. Jednak tak naprawdę jej dziecięca wiara była trochę dziwacznym zlepkiem wkutych na pamięć prawd wiary, dogmatów, wiejskich zabobonów i jej własnych wyobrażeń na temat Boga i boskości. Z wiekiem zresztą te wyobrażenia coraz mniej pasowały do serwowanych jej przez księży treści, tak że ostatecznie drogi jej i Kościoła jako instytucji pokrywały się tylko w niewielkim stopniu. Nie znaczyło to oczywiście całkowitego zerwania, jednak im Apolonia była starsza, tym więzi te stawały się luźniejsze, ograniczając się w zasadzie do przestrzegania różnych praktyk wynikających częściowo z przyzwyczajenia, częściowo zaś z obawy przed reakcją otoczenia. Ten sam pragmatyzm, który kazał jej wątpić w pewne prawdy katolickie, nie pozwalał jej manifestować owych wątpliwości. Nic więc dziwnego, że coś się w niej burzyło na myśl, że mogłaby w ten sposób próbować zapewniać zbawienie swoim zmarłym. Niecierpliwie pociągnęła więc męża w głąb cmentarza. Zeszło im tam sporo czasu, bo najpierw obeszli wszystkie groby, po drodze pogadali ze znajomkami, a potem jeszcze zostali na mszy. Przy grobie rodziców Apolonii spotkali się z Andrzejem i Tadeuszem, których zaprosili na obiad. Z powodu niespokojnych czasów bracia rzadko widywali się ostatnio z siostrą i szwagrem, tym chętniej przyjęli zaproszenie.

Pojawili się w Olendach, gdy zapadał wczesny jesienny zmierzch. Apolonia zastawiła świątecznie stół, Franciszek wyjął butelkę wódki i przegłodzeni mężczyźni z apetytem zabrali się za posiłek. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczęli rozmawiać o wydarzeniach ostatnich miesięcy. Zaścianek Niemyje, o czym Bąkowie już wcześniej wiedzieli, też ocalał i oprócz spalonego stogu i jednej, trafionej jakimś zabłąkanym pociskiem krowy większych strat właściwie nie miał. W sumie więc ich rodzina mogła rzeczywiście mówić o sporym szczęściu.

Jednak w całym powiecie straty były ogromne i nadchodząca zima naprawdę zapowiadała się ciężko. Niewielu pogorzelców ze spalonych zaścianków zdołało do tej pory choć z grubsza się odbudować, większość przecież to biedota. Niektórym przyjdzie zimę w ziemiankach przetrzymać. Innych przygarnęli ludzie – w Niemyjach też w przybudówce będą zimować ci, Apolonia ich pamięta, Kopańscy, co to im trójka dzieciaków zmarła jednej wiosny na tyfus. Ale bieda straszna, a mówią, że wojna dopiero się na fest zaczyna. Tyle dobrego, że teraz rządy przejęli Niemcy, i mówi się, że dadzą Polakom większą swobodę. Przebąkuje się, że polskie szkoły pozwolą zakładać. Podobno rady gminne mają się tworzyć. Dałby Bóg, żeby wreszcie naród mógł sam o sobie decydować, choć jakoś trudno w to uwierzyć. No ale Niemcy naród cywilizowany, nie taki dziki jak Ruscy, co nawet świętości nie uszanowali i uciekając, jeszcze dzwony kościelne w Ulanie z dzwonnicy ściągnęli i wywieźli.

Apolonia, przysłuchując się rozmowie, rzadko się do niej wtrącała. Niewiele też jadła, za to co jakiś czas donosząc z kuchni nowe przekąski, zachęcała braci, by się częstowali. W końcu dyskusje o wojnie i polityce zastąpiły tematy bardziej swojskie, domowe. Obaj bracia chwalili posiłek i gospodynię, a i Franciszek zadowolony z towarzystwa zaczął żartować z braci, że mu taką robotną kobietę całkiem darmo oddali, jeszcze do tego dopłacając.

– I to z przychówkiem, coś mi się zdaje – zaśmiał się na to Tadeusz, który niemal przez cały obiad bacznie przyglądał się siostrze siedzącej na wprost niego. Pokraśniała nagle twarz Apolonii sprawiła, że jeszcze głośniej się roześmiał i zaczął gratulować nic nierozumiejącemu szwagrowi.

Nie mając innego wyjścia, Apolonia w takiej nietypowej sytuacji musiała obwieścić mężowi radosną nowinę. Niezrozumienie przeszło w jednej chwili w niewyobrażalne zdumienie, a potem wręcz w obłędną radość. Poderwawszy się z miejsca, Franciszek porwał żonę w objęcia i odtańczył z nią szalony, wirujący taniec, aż obaj bracia zaczęli go hamować:

– Zwolnij, wariacie, bo jeszcze jej zaszkodzisz. – Na co natychmiast zareagował i posadziwszy uszczęśliwioną Apolonię na krześle, zaczął na przemian to wypytywać ją od kiedy, to robić wyrzuty, że Tadeusz pierwszy się o tym dowiedział.

– Nie dowiedziałem się, tylko domyśliłem – odparł na to. – Skąd miałem wiedzieć, że jeszcze ci nie powiedziała. A swoją drogą to ty chyba oczu nie masz, że sam nie poznałeś. Dziewczyna rozkwitła jak róża, cera gładka, włos błyszczy, biust mało stanika nie rozsadzi – zachichotał, a Apolonia znów się zarumieniła.

– Dla mnie Pola zawsze jak róża. A człowiek tyle ma na głowie, że i przeoczyć coś może – usprawiedliwiał się Franciszek.

Reszta wieczoru minęła, co zrozumiałe, w wesołej atmosferze. A że na stole pojawiła się kolejna butelka, potem jeszcze jedna, przeciągnął się on tak długo, że nie było mowy, aby Niemyjscy po nocy wracali do domu. Co prawda w mieszkaniu nie było drugiego łóżka, a na wyciąganie starego z komory było już za późno, jednak Apolonia urządziła braciom posłanie w dużym pokoju. Po prostu pościeliła im na podłodze pod piecem stary siennik, a na nim położyła kożuch Franciszka. Razem z puchową pierzyną, którą wyjęła ze skrzyni, było to niemal królewskie łoże, zwłaszcza że po opijaniu tego rodzinnego święta braciom było w zasadzie wszystko jedno, gdzie będą spali. Zwalili się obaj na naszykowane posłanie i niemal natychmiast po domu rozeszło się ich donośne chrapanie.

Franciszek, czy to z powodu mocniejszej głowy, czy też dlatego, że był gospodarzem, trzymał się trochę lepiej. Zanim Apolonia posłała ich łóżko, zasnął przy stole, tak że z trudem udało się jej go dobudzić. Trochę zła zaciągnęła go do alkierza. Franciszek próbował coś tam jeszcze mamrotać o swoim szczęściu, jednak ledwie położył się na łóżku, zasnął tak samo jak Tadeusz i Andrzej.

– Pijanica – mruczała pod nosem, ściągając mu z pewnym trudem buty i spodnie. W gruncie rzeczy w tym momencie darzyła tego wielkiego, a tak w tej chwili bezbronnego, mężczyznę wielką czułością. Wiedziała przecież, że upił się ze szczęścia. Paradoksalnie był to dowód jego wielkiej miłości do niej.

Dopiero następnego dnia, gdy po dość późnym śniadaniu Andrzej i Tadeusz odjechali do Niemyj, mogli ze sobą porozmawiać. Również dopiero teraz Apolonia przyznała się mężowi do wszystkich swoich niepokojów, które wreszcie przestały ją dręczyć. Franciszek tulił ją i pieścił, wyśmiewając jej obawy i niemal oburzając się na jej bezsensowne podejrzenia.

– Słońce moje, jak w ogóle mogłaś coś takiego wykombinować?! Jakie młodsze? Jakie ładniejsze? Czy ja ci dałem kiedy powód, żebyś mogła tak myśleć?

Śmiała się razem z nim ze swojej głupoty.

Gdy wreszcie nacieszyli się swoim szczęściem, zaczęli zastanawiać się nad przyszłością. Franciszek zaproponował, aby wziąć do pomocy dla żony dziewczynę.

– Nie możesz wszystkiego robić sama. Teraz idzie zima, ale na wiosnę zacznie się robota w ogrodzie. Nie dasz rady ze wszystkim, a jak się dziecko urodzi, to w ogóle nie będziesz miała czasu.

Apolonia z początku protestowała, bo uważała, że sobie poradzi, a przy tym nie chciała, żeby po wsi gadali, że z niej paniusia. Jednak Franciszek obstawał przy swoim, tak że w końcu się zgodziła. Jeszcze w tym samym tygodniu dogadali się z Puzychami i od Nowego Roku u Bąków oprócz Michała miała także zacząć pracować szesnastoletnia Marynia.

Chociaż generalnie nie był to dobry czas, bo z miesiąca na miesiąc ludzie coraz mocniej odczuwali twardą niemiecką rękę, dla Apolonii te krótkie jesienne i zimowe dni, które nastały, były niemal nieustającą wiosną. Żyła jakby we śnie. Chwilami prawie nie wierzyła, że można być tak szczęśliwą, i wpadała w popłoch, iż zaraz się obudzi i wszystko okaże się nieprawdą. Czułość, jaką okazywał jej Franciszek, jego nieustające starania, by jej dogadzać we wszystkim, koiły jednak te krótkie napady lęku. Ich miłość rozkwitała, choć wcześniej kobiecie wydawało się, że nie można już bardziej kochać. Każdą cząstką ciała, każdą myślą lgnęła do męża. Miała wrażenie, jakby to dziecko, które poczęli, związało ich węzłem nie do rozerwania, tak że stali się nie tylko jednym ciałem, ale i jedną duszą, jednym umysłem.

Stan tej niezwykłej euforii zaczął ją powoli opuszczać dopiero gdzieś na wiosnę. Nie to, żeby zmniejszyła się intensywność jej uczuć wobec męża. Skończyła się jednak ich wyłączność, bo wraz z pierwszymi ruchami dziecka gwałtownie zaczęła w Apolonii pączkować nowa, nieznana dotąd tkliwość.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх