Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 4

Przeprowadzka

Оглавление

Przenosiny Apolonii na nowe gospodarstwo odbyły się stopniowo, nie – jak zazwyczaj bywało – z hałasem i na oczach całej wsi, która mogła ocenić zasobność posagu po liczbie skrzyń na wozie. Jeszcze przed ślubem Andrzej z Tadeuszem przewieźli do oddalonych o siedem kilometrów Olend co większe sprzęty, które Apolonia chciała wziąć z domu. Raz czy drugi, wracając z wizyty u narzeczonej, Franciszek zabierał ze sobą przygotowane przez nią paczki z książkami i niemiecką maszynę do szycia, którą kupił jej ojciec. Gdy więc młodzi po śniadaniu w Niemyjach, które przeciągnęło się aż do popołudnia, zajechali wreszcie przed swój dom, Michał powożący bryczką wyniósł z niej jedynie dwa sakwojaże i wielki kosz, do którego Agata pieczołowicie zapakowała fajansowy, malowany w róże komplet do herbaty – pamiątkę po zmarłej matce Apolonii. Franciszek pomógł żonie zejść z bryczki i trochę dumny, trochę zaś onieśmielony otworzył furtkę wiodącą na podwórko.

Liczące blisko trzysta dusz Olendy były typową ulicówką ciągnącą się przez ponad pół kilometra wzdłuż piaszczystej, latem niemiłosiernie kurzącej się drogi. Położone niecałe dwa kilometry od szosy, otoczone były polami i łąkami gdzieniegdzie poprzecinanymi rzadkimi zagajnikami. Teren był tu zupełnie płaski, ziemia zaś średniej i słabej klasy, pylista, żytnio-ziemniaczana, podzielona na mnóstwo niewielkich poletek i pastewników. W samej wsi stało coś koło czterdziestu domostw.

Dom Bąka, usytuowany prawie w samym środku wsi, był jednym z najładniejszych. Stosunkowo nowy i dość przestronny, choć sporo mniejszy niż ten w Niemyjach, wyróżniał się wśród krytych strzechą zabudowań blachą na dachu, dużymi oknami i gankiem, podpatrzonym we wsiach szlacheckich. Jak większość domów w tych stronach ustawiony został szczytem do ulicy, od której oddzielał go maleńki, chyba dość zaniedbany – jak zauważyła Apolonia – ogrodzony płotem ogródek. Solidna podmurówka z kamieni sprawiała, że wychodzące na niego okno zaczynało się wysoko, a nie jak w wielu starszych chałupach metr nad ziemią. Od strony wybrukowanego kamieniami podwórza prowadził do wejścia niewielki, ale solidny ganek z drewnianą podłogą i czterema dębowymi schodkami. Po obu jego stronach znajdowały się drewniane ławki. Na dwóch słupach wspierających daszek ganku widoczne były suche teraz pędy dzikiego wina, które dawały jednak wyobrażenie o tym, jak przyjemnie było tu posiedzieć latem. Z ganku wchodziło się do sieni – dość ciemnej, ponieważ światło dochodziło do niej tylko przez maleńką szybkę u góry drzwi wejściowych. Oprócz nich znajdowało się tu jeszcze dwoje innych drzwi. Z lewej strony główne – wiodące do mieszkania. W głębi, na wprost, ukryte za szczebelkowymi schodami prowadzącymi na strych, widoczne były drzwi do dużej komory pełniącej podwójną rolę: spiżarni i podręcznego składziku. Podłogę w sieni stanowiła gliniana polepa, jednak w kuchni i pokojach położone zostały drewniane deski wyraźnie świadczące o zamożności gospodarza.

Samo mieszkanie składało się z trzech pomieszczeń rozlokowanych wokół ogromnego pieca będącego sercem domu. Wprost z sieni Franciszek wprowadził Apolonię do dużej kuchni. Oprócz nowoczesnej kaflowej angielki z wysokim drewnianym okapem i żeliwnym blatem na cztery fajerki od razu rzucił się jej w oczy duży stół z dwiema rzeźbionymi ławami i wielki kredens zakupiony, o czym wiedziała, przez Franciszka w Łukowie niedługo przed ślubem. Z prawej strony pomieszczenia, w kącie przy drzwiach, za malowanym w kwiaty drewnianym parawanem, urządzone zostało coś w rodzaju umywalni. Na specjalnym metalowym stojaku umocowana była duża emaliowana miska, obok na niskiej ławeczce stały wiadro i biały dzbanek z długim, mocno wygiętym uchem. Pod nią drugie wiadro na brudną wodę. Spore lustro w pomalowanej na biało, prostej ramie wisiało lekko przechylone do dołu w rogu między ścianami. W komplecie nie zabrakło nawet półeczki na przybory toaletowe i dwóch metalowych wieszaczków na ręczniki.

W kuchni były dwa okna. Jedno – od wschodu – wychodziło na ulicę, drugie – od południa – na podwórze. Na wprost okna od podwórza znajdowało się wejście do pokoju. Był on nieco mniejszy i ciemniejszy od słonecznej i przestronnej kuchni. W pomieszczeniu znajdowały się co prawda również dwa okna, ale obydwa umieszczono w północnej ścianie domu, a w dodatku wychodziły one na mały sad, a to sprawiało, że w pokoju zawsze panował lekki półmrok. Jako kawaler Franciszek rzadko przebywał w tym pomieszczeniu i wyraźnie było widać, że potrzeba tu kobiecej ręki, aby stało się ono przytulne.

Wchodząc do alkierza, który znajdował się z prawej strony, Apolonia lekko zarumieniła się na widok wielkiego podwójnego łóżka stojącego pod zachodnim oknem. Franciszek oczywiście nic jej nie wspomniał, że zostało ono zakupione zaledwie kilka tygodni wcześniej razem z kredensem i dużą trzydrzwiową szafą, którą także ustawił w alkierzu. Wcześniej sypiał na starym, wąskim łóżku po rodzicach, które teraz zostało wyniesione do komory.

W całym zresztą domu, co bez trudu zauważyłby każdy, kto bywał w nim wcześniej, zaszło sporo zmian. Franciszek skąpcem nie był, więc nie żałował pieniędzy, by przygotować gniazdko dla Apolonii. Bywał u Niemyjskich i choć kompleksów związanych ze swym chłopskim stanem nie miał, widział, w jakich warunkach żyli. Ich dom nie był oczywiście żadnym dworem – takich w okolicy było niewiele. Jednak w porównaniu z chłopskimi chatami, a nawet wieloma domami w innych zaściankach, wyróżniał się wielkością i wygodami. Takich samych on oczywiście zapewnić żonie nie mógł, ale postarał się, by mogła czuć się dobrze w nowym otoczeniu. Oprócz wspomnianych mebli dokupił sporo drobniejszych sprzętów użytkowych, a nawet pokusił się o pewne zbytki, które podpatrzył w Niemyjach albo do których nabycia namówił go stary Rotbaum, u którego robił zakupy.

Najbliżsi sąsiedzi, którzy zaglądali do Franciszka w trakcie tych przygotowań, na przemian to podziwiali jego poczynania, to je wykpiwali. O ile zakup mebli był czymś zrozumiałym, nawet budzącym zazdrość, to niektóre rzeczy – jak chociażby wyklejenie alkierza tapetą w bukieciki konwalii i róż – wydawały się śmieszne lub wręcz dziwaczne. Apolonia jednak w pełni doceniła te starania.

– Ślicznie tu wszystko urządziłeś, ach, jak ślicznie – powtarzała co i rusz.

Naprawdę wszystko jej się podobało, chociaż oczywiście po kobiecemu od razu zaczęła w głowie planować zmiany, ciesząc się jak dziecko, któremu dano nową, wspaniałą zabawkę. Tu postawi się komodę, a tu będą pasowały te chodniczki, co jej utkała Agata. A w oknach koniecznie trzeba będzie postawić geranium, bo ona tak lubi jego zapach. I siatkowe firanki w pokoju. W kuchni mogą zostać te perkalowe, ale w pokoju musi być elegancko.

Słuchając żony i patrząc na jej uśmiechniętą twarz, Franciszek odczuwał ogromne zadowolenie i coś w rodzaju ulgi. W głębi duszy obawiał się trochę jej reakcji na to gospodarstwo, które z taką troską i miłością przez kilka tygodni szykował. Uszczęśliwiony objął Apolonię, a potem podniósłszy ją lekko do góry, zawołał:

– To wszystko dla ciebie, serce moje! Wszystko dla ciebie. A jeśli czegoś ci brakuje, mów, nie bój się, tylko mów. Ja do tej pory niewiele o takie rzeczy dbałem, bo nie było po co i dla kogo. Ale teraz tak mnie raduje, żeś ty zadowolona. Kochaj mnie, Poleńka, kochaj, bo ja kocham cię jak nikt i gotów żem nieba ci przychylić.

Zasypał żonę pocałunkami, aż zarumieniona, ze śmiechem z ramion mu się wykręciła, bo jeszcze ją nieco krępował. Szczerze powiedziawszy, całą jej radość z małżeństwa i nowego życia, które miała rozpocząć, przyćmiewała ta jedna myśl. Miała w końcu swoje lata i swoje potrzeby, młodziutką dziewuszką nie była. A jednak dręczyła ją niepewność, jak to będzie, gdy w końcu pójdą razem z Franciszkiem do łóżka. Kochała go przecież, miło jej było, gdy tak o nią zabiegał. Uwielbiała jego wyznania i pocałunki, którymi ją w czasie narzeczeństwa obdarzał. Aż drżała i nogi jej miękły, gdy kilka razy dotknął ustami jej karku i szyi, ale tego, co dalej, trochę się bała. To dziwne pogmatwanie sprzecznych ze sobą uczuć wywoływało w niej zmieszanie, które starała się z całej siły ukryć. Teraz też nieco sztuczną wesołością odsunęła na jakiś czas tę chwilę, na którą czekała i która w końcu nadejść musiała. Franciszek nie naciskał, zwłaszcza że dzień był jeszcze jasny.

– A może chcesz, żebym i obejście ci dzisiaj pokazał? – spytał.

Apolonia, zadowolona z takiego obrotu sprawy, skwapliwie się zgodziła i po chwili znów znaleźli się na ganku. Stamtąd zeszli na podwórze – długie i dość wąskie, jak wszystkie podwórza w Olendach. Naprzeciwko ganku, pod płotem oddzielającym je od ogrodu Wasaków, rosło kilka młodych drzew wiśniowych. Z drugiej strony, za domem, znajdował się sadek z kilkunastoma jabłoniami i wysoką gruszą, która, jak zapewniał Franciszek, rodziła najsmaczniejsze owoce w całej wsi. Podwórze oddzielała od gumna brama i mała furtka. Nie było ono brukowane, lecz stanowiło sporej wielkości żwirowy majdan gdzieniegdzie poprzerastany zmarzniętą teraz trawą. Z lewej jego strony, tuż za furtką, Apolonia dostrzegła wspólną dla dwóch sąsiadujących ze sobą gospodarstw studnię z korbą i dwa koryta do pojenia zwierząt, a dalej tylne ściany sąsiedzkich zabudowań. Z prawej ciągnęły się budynki gospodarcze – najpierw szpichlorek i drewutnia, potem chlewik, stara drewniana obora i murowana stajnia, którą Franciszek postawił parę lat wcześniej, a na końcu kurnik. Stajnia, a zwłaszcza dwa wałachy i kobyła, które tam stały, były największą dumą gospodarza. Zarówno samo pomieszczenie, jak i zwierzęta były świetnie utrzymane. Teraz również Michał oporządzał tam dwa konie, które niedawno wyprzągł z bryczki. Całe obejście zamykała stojąca prostopadle do innych budynków stodoła, za którą znajdowało się wąskie przejście wiodące do ogrodu. Ku miłemu zaskoczeniu Apolonii na końcu zabudowań, skromnie ukryty przy bocznej ścianie stodoły, znajdował się też drewniany wychodek – widok jeszcze niezwykle rzadki w większości wsi nie tylko chłopskich, ale i szlacheckich.

Obszedłszy wszystkie kąty gospodarstwa, młodzi małżonkowie wrócili do domu. Franciszek zapalił dwie lampy naftowe, bo zbliżała się piąta i powoli zapadał lutowy zmierzch. Apolonia pokręciła się trochę po kuchni, dołożyła kilka drew do pieca, pozaglądała w zakamarki, to i owo komentując, chwaląc lub zadając pytania. Wreszcie zamilkła i niepewna przysiadła na ławie na wprost uśmiechającego się do niej męża. Co teraz? Nieco spłoszona szukała w myśli tematu czy zajęcia, które pozwoliłyby jej przełamać onieśmielenie.

– Może jesteś głodny? W końcu od dziś jestem tu gospodynią i powinnam coś ci naszykować. A może herbaty się napijesz?

– Nic nie chcę, chyba że ty – odpowiedział, po czym wziął ją za rękę i łagodnie, ale stanowczo zmusił, by przeniosła się na jego stronę stołu.

Gdy usiadła obok, sięgnął rękoma do jej głowy i wyciągnął kilka szpilek, którymi miała upięte włosy. Gęste i ciemne opadły prostymi pasmami na ramiona. Pogładził je, potem delikatnie zaczął ją całować. Najpierw dłonie, potem przedramiona. Wreszcie nie spiesząc się, rozpiął na plecach kilka haftek jej świątecznej sukni, na którą przed wyjazdem zamieniła ślubny strój. Gładząc jedną ręką jej kark, muskając ustami szyję, drugą przytrzymywał ją w pasie, wyczuwając, że inaczej mogłaby się mu wymknąć.

I rzeczywiście początkowo lekko zesztywniała, a gdy przez cienkie płótno halki poczuła jego dłoń na swych plecach, odruchowo szarpnęła się, jakby chcąc się uwolnić. W końcu jednak odprężyła się, objęła męża i nieśmiało sama zaczęła pieścić jego plecy i głowę.

Franciszek we wsi uważany był już za starego kawalera, miał jednak doświadczenie z kobietami. Przystojny, barczysty, noszący się ze swoistą, podpatrzoną w mieście elegancją, podobał się wielu pannom, a i mężatki bywały mu przychylne. Zwłaszcza że przy tym był dyskretny i nigdy nie przechwalał się swoimi erotycznymi przygodami. Nie szukał okazji na siłę, ale gdy się trafiła, chętnie z niej korzystał. Lubił kobiety i miał w sobie jakąś wrażliwość, która je do niego ciągnęła. Nigdy jednak się nie zakochał, a wszelkie sugestie dotyczące ożenku zbywał śmiechem lub wzruszeniem ramion.

Gdy poznał Apolonię, od razu mu się spodobała. Była inna od wiejskich dziewczyn, z którymi najczęściej miał do czynienia. Nie przypominała też znanych mu szlachcianek, które choć próbowały zazwyczaj okazywać mu swoją wyższość, jednocześnie strzelały za nim oczami i kokietowały go. Apolonia wydała mu się naturalna, nie było w niej tej sztucznej zalotności, którą często dostrzegał u panien na wydaniu. Emanował z niej spokój. Jednak Franciszek wyczuwał, że są w niej siła i zdecydowanie, które mu imponowały. Oczywiście początkowo nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby ich łączyć coś więcej. Z czasem jednak złapał się na tym, że szuka pretekstów, by móc z nią porozmawiać lub chociaż ją zobaczyć. Uświadomił sobie, że przestał w ogóle zwracać uwagę na inne kobiety, choć niejedna z tych, które obdarzały go zainteresowaniem, była nawet ładniejsza od Apolonii. Niemal nie dostrzegał jej kalectwa. Dla niego była piękna i tylko ona się teraz liczyła. W końcu gdy poczuł, że nie da rady już dłużej się męczyć, zebrał się na odwagę i wyznał jej wszystko.

I oto teraz trzymał ją w ramionach, czując, jak z każdą chwilą wzmaga się tak długo trzymane na wodzy pożądanie. Wiedział, że Apolonia też go pragnie, choć dostrzegał jej lęk. Powoli zsunął jej z ramion sukienkę, jedną po drugiej uwolnił ręce z wąskich rękawów. Objęła go i nawet zaczęła oddawać pocałunki, lecz znów lekko się spłoszyła, gdy pochylił się i zsunąwszy ramiączka halki, delikatnie zaczął muskać językiem jej sutki. Zaskoczyła go ich delikatna różowość przy raczej ciemnej karnacji skóry i sporym rozmiarze miękkich, okrągłych jak jabłka piersi. Objął je dłońmi, a jeden z sutków otoczył ustami i zaczął delikatnie ssać, nie przestając jednocześnie pieścić go kolistymi ruchami języka. Czuł, że podniecenie go rozpiera, jednak wiedział, że musi jeszcze nad nim panować. Oddech Apolonii stawał się coraz szybszy, a palce jej lewej dłoni coraz mocniej wciskały się w jego bark. W pewnym momencie głośno jęknęła. Podniósł głowę. Miała zamknięte oczy, a powieki drgały jej jakby w lekkim tiku. Podniósł ją z ławy, na której siedzieli, i przeniósł do alkierza. Było tu dość ciemno, lecz nie odważył się wrócić po lampę, aby jej nie spłoszyć. Położył żonę na łóżku i pochyliwszy się, powoli dalej ją rozbierał. Zdjął jej buty, potem podsunąwszy delikatnie do góry spódnicę, zrolował pończochy wraz z podtrzymującymi je gumowymi podwiązkami. Pocałował jej uda w miejscach, gdzie się odcisnęły, potem zaczął gładzić brzuch, równocześnie centymetr po centymetrze zsuwając w dół perkalowe majtki. Leżąc z boku, widział, że jednym z ramion zasłoniła twarz. Sięgnął po jej drugą rękę i wsunął sobie pod rozpiętą na piersiach koszulę, po czym przełożył nogę nad jej udami. Wiedział, że poczuła twardy ucisk jego penisa. Cały czas gładząc i całując jej ciało, zaczął gmerać przy rozporku, po czym pomagając sobie stopami, trochę niezdarnie ściągnął buty i spodnie. Ukląkł nad nią i jedną ręką uniósł do góry jej pośladki. Jęknęła, jakby protestując, i gwałtownie cofnęła biodra. Nie pozwolił jej jednak na to. Przytrzymał je i powoli, lecz zdecydowanie w nią wszedł. Krzyknęła. Przestraszony, na chwilę zamarł w bezruchu. Później bardzo wolno zaczął się w niej poruszać. Próbował nie myśleć o tym, co robi, ale z każdym ruchem narastały w nim fale podniecenia, które tak długo powstrzymywał. Wreszcie przerwały tamę. Na moment zapomniał, że może sprawiać jej ból. Gwałtownie, niemal z wściekłością poruszał biodrami, aż wzbierające nasienie trysnęło z jego członka równocześnie z chrapliwym jękiem, który wydobył się z jego gardła. Jeszcze przez chwilę pochylał się nad żoną, w końcu opadł bokiem na łóżko, tuląc ją gwałtownie do siebie. Odwzajemniła uścisk. Wtedy, przestraszony, pojął nagle, że Apolonia płacze. Ogarnięty straszliwymi wyrzutami sumienia zaczął całować jej mokre policzki i szeptać słowa przeprosin. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy zdusiła mu je w ustach gwałtownym, gorączkowym pocałunkiem.

*

Apolonia zbudziła się nagle i w szarawej ciemności zbliżającego się dnia przez chwilę nie mogła uświadomić sobie, gdzie się znajduje. Delikatny pulsujący ból i wilgotna lepkość na udach przypomniały jej o tym, co się stało. A więc to już. Odwróciwszy głowę, wpatrzyła się w śpiącego obok niej męża. Leżał na boku, zwrócony twarzą w jej stronę. Prawą rękę również miał wyciągniętą w jej kierunku, jakby bał się, że może mu zniknąć lub uciec. Oddychał równo i spokojnie, leciuteńko poświstując przez nos.

Ogarnęła ją fala tkliwości, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyła. Jest jej, tylko do niej teraz należy ten dorodny mężczyzna o dużych, a tak niewiarygodnie czułych dłoniach. Zanim zasnęli, Franciszek przykrył ich kołdrą, na której wcześniej leżeli. Teraz jednak większa jej część otulała grubym kokonem Apolonię, on zaś leżał niemal całkowicie odkryty. Przyglądała się mu chciwie przez dłuższy czas, po raz pierwszy z tak bliska mogąc nasycić wzrok męską nagością.

W końcu jednak powoli wysunęła się spod ciepłego okrycia, przynaglona tępym kłuciem w przepełnionym do granic możliwości pęcherzu. Podniosła z podłogi halkę i narzuciwszy ją szybko przez głowę, pochyliła się nad śpiącym i bardzo ostrożnie przykryła go kołdrą. Poruszył się lekko, lecz nie obudził. Wtedy zebrała pozostałe części garderoby i bezszelestnie wyszła, przymykając za sobą drzwi.

W kuchni dopalały się lampy, których wczoraj nie zgasili. Podniosła klosze i zdmuchnęła oba lekko już kopcące się płomienie. Robiło się widno, musiało więc już być po szóstej. W piecu prawie wygasło, ale woda w stojącym na płycie wielkim saganie ciągle była ciepła. Ostrożnie nalała jej do miski, którą postawiła na podłodze za parawanem. Szczelnie domknęła jego skrzydła i wystawiwszy spod ławki wiadro, wysikała się, przerywając co chwilę, bo wydawało się jej, że w miękkiej ciszy zimowego ranka odgłos pluskającego moczu brzmi przeraźliwie głośno.

Gdy skończyła, pochyliła się nad miską. Najpierw obmyła twarz i pachy. Później weszła do miski i namydliła krocze. Woda bardzo delikatnie podbarwiła się, ale tak naprawdę Apolonię zaskoczyło, że tak niewiele krwawiła. Z krótkich i niewyraźnych napomknień Agaty, a zwłaszcza z lektury pewnej książki potajemnie kupionej w małym żydowskim sklepiku w Łukowie, wynikało, że defloracja to bolesne i krwawe przeżycie, które kochająca kobieta musi ścierpieć z miłości do mężczyzny. No cóż, miał rację Andrzej, podśmiewając się czasem z jej upodobania do romantycznych powieści.

Skończywszy toaletę, wylała brudną wodę do wiadra i włożyła bieliznę oraz pończochy. Lekko zafrasowana przewiesiła przez oparcie ławy straszliwie zmiętą sukienkę. Fakt, zdjęła ją, a właściwie zrobił to Franciszek, dość późno – już po wszystkim – odrzucając wraz z nią resztki wstydu, który wcześniej czuła. No nic, odprasuje ją później. Z jednej z toreb, które ciągle stały nierozpakowane na podłodze, wyjęła bluzkę, spódnicę i rozpinany sweter. Ubrawszy się, zaczęła szukać butów. W tym momencie w drzwiach pokoju stanął Franciszek. Był w spodniach i koszuli, ale nogi tak jak i ona miał bose. Ich spojrzenia spotkały się. W pierwszej chwili Apolonia poczuła, że się rumieni, jednak uśmiech męża i jego ramiona czule wyciągnięte w jej stronę przypomniały, że przecież nie ma już między nimi żadnej przeszkody, że są jedną duszą i jednym ciałem. Szczególnie ciałem. Podeszła więc i wtuliła się w niego biodrami, biustem i twarzą.

– Poleńka, śliczna ty moja – wymruczał jej do ucha i znacznie pewniejszymi ruchami niż poprzedniego wieczoru zaczął pieścić przez bluzkę jej piersi, ustami muskając szyję i wgłębienie obojczyka. Najwyraźniej gotów był wszystko powtórzyć, ona jednak ciągle odczuwała pewien dyskomfort spowodowany lekkim pieczeniem w kroczu. Odsunęła się więc nieco i ze śmiechem zawołała:

– Nie zimno ci w nogi? Nie wiem, gdzie podziałam trzewiki.

Stropił się lekko, ale spojrzawszy w dół, roześmiał się i wrócił do alkierza, skąd po chwili przyniósł w jednej ręce jej, w drugiej swoje buty.

– Chodź, mój kopciuszku, przymierzę ci pantofelki.

Gdy się wreszcie całkowicie ubrali, w kuchni zrobiło się jasno od jaskrawych promieni, którymi poranne słońce rozświetliło mroźny lutowy dzień. Dochodziła siódma i z zewnątrz zaczęły docierać do nich zwykłe wiejskie odgłosy: szczekanie psów, zgrzyt korby obracanej przy studni u sąsiadów i niewiarygodnie głośne, radosne ćwierkanie wróbli, których całe stadko przysiadło na płocie i uschłych badylach w ogródku od strony ulicy.

W oknie od strony podwórza mignęła głowa Michała, który – trochę później niż zwykle – przyszedł do porannego obrządku. Parobek Franciszka miał dziewiętnaście lat i był najstarszym synem Puzychów mieszkających dwa domy dalej. Była to jedna z najbiedniejszych rodzin w Olendach, z tych, którym Pan Bóg pobłogosławił licznym i zdrowym potomstwem, ale poskąpił majątku. Cztery morgi słabych gruntów, w dodatku poszatkowanych na kilkanaście bodajże kawałków, z trudem żywiły jedenaście osób. Propozycję Franciszka, by chłopak pomagał mu w gospodarce, przyjęto więc tam z zadowoleniem – oznaczało to bowiem parę dodatkowych groszy, bo Michał z tego, co zarobił, znaczną część oddawał matce na utrzymanie. Franciszek również był usatysfakcjonowany. Parobek – uczciwy i od małego przyuczony do pracy – był naprawdę pomocny i teraz, po prawie dwóch latach, stał się właściwie prawą ręką gospodarza. Trochę robił w polu, zajmował się obrządkiem. Jednak jego ulubionym zajęciem, zwłaszcza w zimie, była robota przy koniach i zwózce drewna. Rosły i zwinny, świetnie powoził i nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by wyładowany wóz ugrzązł mu gdzieś w rozmiękłych koleinach, co przytrafiało się dużo starszym od niego wozakom. Franciszek lubił go i dobrze mu płacił żywą gotówką, a nie – jak bywało u innych – w naturze.

Dostrzegłszy chłopaka przez okno, Bąk narzucił na siebie krótki kożuszek wiszący na gwoździu przy drzwiach i wyszedł na chwilę, żeby wydać mu dyspozycje.

Apolonia przyglądała mu się przez szybę. Patrząc na męża rozmawiającego z chłopcem, czuła, jak przepełnia ją szczęście i coś w rodzaju dumy. Postawiła na swoim. Jest mężatką, gospodynią, a ten przystojny mężczyzna należy do niej i nikt jej go nie odbierze. Dobrze wiedziała, że jej małżeństwo niektórym było nie w smak. Zdawała też sobie sprawę z tego, że Andrzej i Tadeusz mieli sporo racji, martwiąc się o nią. Przyszła tu obca i wcale się nie łudzi, że będzie jej łatwo pokonać ludzką niechęć. Ale to nic, ludzie jej nie obchodzą, niech gadają. Z czasem przywykną, a ona Franciszka kocha i udowodni, że nie jest żadną paniusią, tylko normalną kobietą, która stworzy mu dom, a z czasem – uśmiechnęła się bezwiednie – może rodzinę. Z zamyślenia wyrwał ją Franciszek, który zastukał w okno.

– Zaraz wracam, pójdę jeszcze po drewno do palenia – zawołał głośno, by mogła go usłyszeć przez dubeltowe szyby.

Uśmiechnięta kiwnęła głową, a gdy odszedł, energicznie zabrała się do pracy. Najpierw zajęła się piecem. Rozgrzebawszy pogrzebaczem przyduszony już mocno żar, położyła na nim kilka sosnowych szczapek, suszących się w tym celu pod kaflową ścianą. Gdy się zajęły, odsunęła trochę szyber i ostrożnie dołożyła parę polan. Zajrzała do popielnika. Był prawie pełny, więc szufelką wybrała popiół do wiadra. Zanim wrócił Franciszek, zdążyła jeszcze nalać wodę do wielkiego czajnika i odsunąwszy dwie fajerki, ustawić go nad dobrze już buzującym ogniem.

– Oho, widzę, że już zaczęłaś się rządzić – zawołał wesoło, ostukując w progu podeszwy butów. Zrzucił polana pod piecem i nie zdejmując kożucha, znów objął ją wpół. Pachniał mrozem, drewutnią i oborą, a jego dwudniowy już zarost drapał jej policzki, gdy ją całował. – Moja gosposia – mruczał jej do ucha, a ona szczęśliwa gładziła go po krótko ostrzyżonych, ciemnych włosach.

Niemal nie mogła uwierzyć, że może być tak dobrze, tak błogo. Nieprzyzwyczajona do fizycznej bliskości – każdej, nie tylko tak intymnej, ze zdumieniem odkrywała teraz, jak bardzo były jej potrzebne czułość i to poczucie jedności, które narastało w niej od wczorajszego wieczoru. Nie było to nawet do końca odczucie erotyczne, chociaż dotyk rąk męża wywoływał w niej przyjemne drżenie i pulsujące ciepło w podbrzuszu. Podobne podniecające doznania miewała już w czasie lektury niektórych powieści i w snach, które ją czasem nawiedzały, a po przebudzeniu zostawiały przykry niedosyt, co z kolei wywoływało pewien rodzaj zażenowania. Teraz jednak przepełniały ją radość i niesamowite poczucie spełnienia, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Nie opierała się więc, kiedy Franciszek pożądliwie wsunął zimne dłonie pod jej spódnicę i objąwszy nimi jej pośladki, przylgnął do niej ciasno biodrami. Obejrzała się nieco spłoszona na okno, ale bez oporów dała się pociągnąć do alkierza, gdzie czekało na nich ciągle jeszcze skotłowane po ostatniej nocy łóżko.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх