Читать книгу Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska - Страница 6

Rozterki i niepokoje

Оглавление

Apolonia niekiedy dziwiła się, że tak mało tęskni za panieńskimi czasami, a nawet za braćmi. Owszem, cieszyła się, gdy Tadeusz lub Andrzej odwiedzali ją, wstępując raz na jakiś czas przy okazji jakiegoś wyjazdu do Łukowa. Z radością przyjęła również ich zaproszenie na Wielkanoc, ale złapała się też na tym, że gdy po kilku dniach wracali do Olend, jej radość była podobna albo i większa. Wyglądało to tak, jakby prawdziwe życie zaczęło się dla niej po ślubie, a wszystkie poprzednie lata, choć przecież dobre, były tylko przygotowaniem do niego. Jakby dopiero teraz naprawdę została człowiekiem, co sam o sobie decyduje i sam za siebie żyje. Być może, że to sieroctwo i kalectwo oraz nieuświadomione do końca kompleksy tak ją ukształtowały, a może ta potrzeba i łatwość przystosowania się były wrodzone. Nie rozumiała zupełnie, dlaczego tak jest, a prawdę powiedziawszy, nawet i nie bardzo chciała to wiedzieć, bo gdy zaczynała nad tym rozmyślać, gryzło ją, że może jest to objaw świadczący o jakiejś jej ułomności psychicznej. Może ona w ogóle niezdolna jest na trwałe się do kogoś czy czegoś przywiązać? Może tylko myśli, że kocha, a wystarczy trochę czasu i kilometrów, aby to uczucie osłabło? Może i teraz jej się wydaje, że zależy jej na Franciszku, a tak naprawdę tylko się do niego przyzwyczaiła? Przerażała się wtedy i jeszcze bardziej garnęła do męża, który zupełnie nieświadomy jej rozterek, głupiał niemal z miłości do niej, co niby żartem wytknął mu kiedyś Józef.

– Chłopie, co to się porobiło? Toć ta twoja żonka robi z tobą, co chce. Na pasku cię wodzi, a ty robisz maślane oczy, jakby to jedyna baba na świecie była. Uważaj, żebyś kiedy nie żałował, że się tak omamić dałeś.

Mówiąc tak, miał zresztą trochę racji, choć Franciszek na takie słowa zazwyczaj śmiał się, biorąc je za żarty pasujące do jego nowej sytuacji. Zdziwiłby się jednak, gdyby zrozumiał, że tak naprawdę przyjaciel wcale nie żartuje. To, że oddał we władanie żony dom i ogród, było, jak sądził, czymś normalnym. Nie dostrzegał tego, co zauważył obserwujący z boku i niezaślepiony miłością, skłonny do sceptycyzmu Józef.

Nie wiadomo bowiem, kiedy i jak, gdyż nie wyglądało wcale na to, że się o to stara, Apolonia zawładnęła niemal wszystkimi aspektami życia męża. Można było jeszcze zrozumieć, że dla niej ograniczył życie towarzyskie – rzadko się teraz zdarzało, by przesiedział u kogo cały wieczór. Oczywiste też stało się, że nie interesowały go już jak dawniej kobiety. Ale nie dało się nie zauważyć, że w sprawach gospodarskich i interesach zawodowych Bąk także liczył się przede wszystkim ze zdaniem żony i zawsze tak robił, żeby była zadowolona. Niemal co wieczór relacjonował jej wydarzenia dnia i własne poczynania. Franciszek wiedział, że Apolonia różni się trochę od innych kobiet i to go w niej między innymi pociągało. Dopiero teraz mógł w pełni docenić jej nieco chłodną rozwagę i umiejętność wykładania swoich racji. Rozmawiał więc z żoną o wszystkim, chętnie dzieląc się z nią tak radościami, jak i troskami dnia codziennego. Apolonia jak nikt umiała słuchać i okazywać zainteresowanie. Wychowana wśród mężczyzn, nieograniczona zbytnio konwenansami związanymi z płcią, miała też niezłą orientację w ich sprawach i lubiła od czasu do czasu wyrazić swoje zdanie w tej czy innej kwestii.

Jedną z nich były na przykład konie. Stanowiły one dumę Franciszka i w zasadzie główne źródło jego dochodów. Apolonia wiedziała, że do gospodarki odziedziczonej po rodzicach nie miał specjalnie serca. Uprawiał tę ziemię, szło mu nawet nieźle, ale robił to bardziej dla tradycji i z nawyku niż wielkiego przywiązania do ojcowizny. Robota w tartaku dawała mu większą satysfakcję i po prawdzie większe pieniądze. Kontakt z ludźmi, ruch, interesy bardziej mu odpowiadały niż monotonia chłopskiego życia. Otwarty na innych, niespętany chłopskimi uprzedzeniami, miał zresztą do tego smykałkę, co dość szybko doprowadziło do tego, że stał się jednym z bogatszych gospodarzy w okolicy. U niektórych, zwłaszcza tych pamiętających skromne gospodarstwo starego Bąka, wywoływało to zawiść. Generalnie jednak Franciszek był lubiany i podziwiany we wsi, a dla wielu, szczególnie młodszych gospodarzy, stał się swoistym autorytetem, którego radzili się w różnych sprawach. Dlatego między innymi dziwiono się, gdy okazało się, że Bąk korzysta z kolei z rad żony. Zwłaszcza że wcale się z tym nie krył, a nawet przeciwnie – dość często podkreślał ten fakt w rozmowach. To, że Apolonia namówiła go, by za pieniądze, które dostała od braci, dokupić jeszcze dwa konie, wręcz rozgłaszał. Nie ma co zresztą kryć, że propozycja żony była bardzo po jego myśli. Tartak z roku na rok się rozwijał, roboty przy zwózce nie brakowało, a dodatkowe wozy oznaczały przecież dodatkowe pieniądze. Konie kupił jesienią i już w zimie, gdy ścinka drzewa ruszyła pełną parą, zaczęły one przynosić zyski.

Z początkiem nowego roku Franciszek zaczął powoli przemyśliwać, czy by całkiem nie zarzucić gospodarki. Ot, zostawić tyle, co dla siebie, a resztę sprzedać czy wydzierżawić albo zamienić na pastewniki, żeby mieć własne siano i nie dokupować co roku u innych. Apolonii pomysł ten wydawał się sensowny, bo widać już było wyraźnie, że to nie ziemia chleb im będzie dawała. Józef Wasak zaś podchodził do tego bardziej sceptycznie. Fakt, interes z tartakiem kręcił się dobrze, aż za dobrze według niektórych co bardziej zawistnych. No ale ziemia to ziemia, nie ma takiego zła, którego by nie przetrzymała. Masz ziemię, masz pewność. No a z tego, co się słyszy, czasy idą chyba niezbyt pewne. Choć prawda, samą ziemią się nie wyżywisz. A zanim się na niej dorobisz, wpierw potu w nią wlać musisz. Konie Franciszka dają na pewno szybszy pieniądz. Może trochę za szybki? Zresztą trudno powiedzieć, co lepsze. Może to Bąkowe parcie do nowego nie jest takie złe, w końcu, kto nie ryzykuje…

Wałkowano tę sprawę coś ze dwa miesiące, w końcu z początkiem marca decyzja zapadła. Kupca nie trzeba było długo szukać, bo znaczna część gruntów dokupionych przez starego Bąka przylegała do mająteczku niejakiego Oczki z Koców. Ten wziął więc ponad cztery morgi po całkiem dobrej cenie i dopłacił nawet za oziminę, którą Franciszek z Michałem wysiali na nich jesienią. Podobno wkrótce miał wydać za mąż najmłodszą ze swoich czterech córek i ten kawałek pasował mu do posagu, jaki dla niej szykował. Jak było, tak było. Grunt, że sprzedaż poszła nadspodziewanie dobrze i z wiosną Franciszek mógł nająć drugiego parobka, stając się praktycznie głównym dostawcą olendzkiego tartaku. Trzy wozy, którymi dysponował, dawały mu naprawdę znaczącą pozycję w interesach, no i pewne pieniądze. Cóż, bogatemu to nawet diabeł dzieci kołysze, gadał ten i ów sąsiad z przekąsem, obserwując, jak w podwórzu Bąków rośnie sterta desek i cegieł przeznaczonych na rozbudowę całkiem nowej jeszcze przecież stajni.

Rzeczywiście powodzenie młodego gospodarza mogło powodować ból głowy u niektórych, lecz co do tego kołysania, nie mieli racji. Choć od ślubu minął już ponad rok, nie było jakoś widać, by i w dzieciach Pan Bóg miał im darzyć. A przecież Apolonia, która matczynej miłości nie znała, jeszcze przed wyjściem za mąż wyobrażała sobie, jaką matką będzie dla swoich dzieci. Zaplanowała nawet ich liczbę i płeć i od początku małżeństwa, które dawało jej przecież taką satysfakcję, podświadomie wyczekiwała symptomów, które potwierdziłyby urzeczywistnienie się jej pragnień. Po kilku miesiącach zaczęła się nawet z lekka niecierpliwić. Nie miała doświadczenia i nie bardzo mogła z kimś o tym pomówić, ale wydawało się jej, że to niemożliwe, by nie zaszła w ciążę. Od tej pierwszej, pamiętnej dla niej nocy, kochali się przecież bardzo często, niemal codziennie, może z wyjątkiem tych dni, kiedy miała krwawienie. Ono, niestety, pojawiało się wciąż regularnie. Z mężem rozmawiać na ten temat właściwie nie rozmawiała, chociaż każde z osobna i z innego powodu o tym myślało. Dla Franciszka było to oczywiste – gromadzi majątek dla dzieci, bo inaczej jaki by to miało sens? Po to człowiek żyje i pracuje na tym świecie, aby pozostawić po sobie potomstwo. Apolonia zaś w miarę upływu czasu coraz bardziej obawiała się, że krótsza noga to nie jedyna jej ułomność. Może ona po prostu nie jest w stanie zajść w ciążę? A może to kara za jakieś nieznane jej winy? Wiedziała, że takie myślenie jest bez sensu, tak może gadać prosta baba, a ona nie była przecież ciemna i zabobonna. Jednak gdy po miesiącu podświadomego oczekiwania znów rankiem dostrzegała krew na prześcieradle lub bieliźnie, oprócz rozczarowania coraz częściej pojawiał się w jej sercu także lekki niepokój.

W kwietniu, w dniu swoich dwudziestych ósmych urodzin, które w tym roku przypadały akurat w samą Wielkanoc, przeżyła wręcz coś w rodzaju ataku paniki. Głównym powodem było oczywiście zbyt intensywne myślenie, jednak bezpośrednio przyczynił się do tego poczciwy Tadeusz.

Święta znowu spędzali w Niemyjach i przy śniadaniu Apolonia zapowiedziała, że w następnym roku to ona będzie gościć braci. Tadeusz, który lekko sobie podchmielił, zaczął się wtedy przekomarzać, że i owszem, ale pod warunkiem, że przyszłoroczne święta będą połączone z chrzcinami.

– No bo wiesz, Polcia, ja już swoje lata mam, dzieciaka jeszcze do chrztu nie trzymałem, a chciałoby się tego zaszczytu dostąpić. Zresztą ty też za długo czekać nie możesz. Nasza matula w twoim wieku to już nas dwóch miała, i to odchowanych.

Zupełnie nieświadomie starszy brat wyraził w tym momencie głośno to, o czym Apolonia coraz częściej myślała – że jest po prostu za stara na dzieci. No jasne, są kobiety, które i po trzydziestce jeszcze rodzą, ale któreś z kolei. A ona co? Słyszała przecież w dzień ślubu te szepty bab pod kościołem, że przechodzona jak na pannę młodą. A najgorsze, że Franciszek też na pewno o tym myśli i może teraz żałuje, że nie wziął sobie młodszej. Przecież on tak chce mieć dzieci. Nie dalej jak parę dni temu narzekał na ciasnotę w alkierzu i wspomniał, że przy okazji rozbudowy stajni można by i izbę z prawej strony sieni dobudować. Po co by o tym mówił, jak nie z myślą o dzieciach? A co będzie, jeśli ona mu ich nie urodzi?

Ogarnął ją tak irracjonalny strach, że z trudem tylko się opanowała. Jednak nawet później, gdy wrócił jej zdrowy rozsądek, nie mogła do końca wyzbyć się niepokoju, który słowa Tadeusza w niej zasiały, a kwestia zajścia w ciążę stała się w pewnym sensie jej obsesją. Zdesperowana posunęła się nawet do tego, że któregoś dnia zagadnęła o to starą Wasakową, z którą od zeszłej wiosny bardzo się zżyła i która była dla niej niemal namiastką matki.

– Dziecko, co ty pleciesz? – Usłyszała w odpowiedzi. – Jak za stara? Pewnie, że nie jesteś młodziutka, ale nie bój się, będziesz jeszcze miała dzieci. Wiesz ty, ile lat miałam, jak się Magda urodziła? Prawie czterdzieści trzy, aż głupie babska po wsi gadały, że wstydu nie mam w tym wieku. A urodziłam ją zdrową i bez żadnych problemów, i to po trzynastu latach przerwy od ostatniego porodu. Pan Bóg wiedział, co robi. Mój umarł, Bolek – ty go nie znasz – w mieście, Józek, choć za dziewuchami lata, też żenić się jakoś nie chce, a ja – zobacz, jaką mam wyrękę na stare lata. Ty też się zdaj na Opatrzność, widać jeszcze nie twój czas. I przestań tyle o tym myśleć, bo to czasem tak jest na odwrót: jak się za bardzo czego chce, to nie wychodzi.

Cóż, rada na pewno była nie najgorsza, jednak ludzka natura jest przekorna i mimo usilnych starań trudno było Apolonii wcielić ją w życie. Jednak w sierpniu jej sprawy osobiste mimo woli zostały nieco zepchnięte na bok.

Bo trzeba żyć. Apolonia

Подняться наверх