Читать книгу Tasowanie w Dżokerowie - George R.r. Martin - Страница 10
2
ОглавлениеBrutus wdrapał się na oparcie siedzenia dla pasażera i zeskoczył na nie.
— Panna Jennifer przestała krwawić, ale wygląda dziwnie.
— Dziwnie? — zapytał Brennan. Nie odważył się zatrzymać choćby na moment, by sprawdzić stan kobiety.
— Robi się blada, jakby zanikała — wyjaśnił homunkulus. Brennan zazgrzytał zębami. Skupił się na prowadzeniu, bojąc się dać wyraz swym uczuciom. Odkąd przekroczył granice miasta, starannie przestrzegał ograniczenia prędkości. Nie mógł pozwolić sobie na to, by zatrzymała go drogówka. Życie Jennifer wisiało na cienkiej nitce i każde opóźnienie mogło się okazać dla niej zgubne.
Nim dotarł do miasta, pędził szosą 17 jak szaleniec. Stara droga była węższa i bardziej kręta niż New York State Thruway, ale było też na niej ciemniej, ruch był mniejszy i rzadko widywało się tam patrole. Pędził jak meteor na kołach i potrzebował spokojnej, wolnej od policji trasy.
Ze wszystkich sił starał się skupić uwagę na prowadzeniu, ale jego umysł ciągle wracał do chwili sprzed blisko szesnastu lat, boleśnie podobnej do tej.
To było w Wietnamie. Brennan i jego ludzie zdobyli dokumenty zawierające wystarczająco wiele dowodów, by połączyć generała Kiena ze wszystkimi jego przestępczymi poczynaniami, od organizowania nierządu, poprzez przemyt narkotyków, aż po współpracę z Wietnamczykami z północy. Ale nie zdołali dotrzeć z tymi dowodami do bazy. Brennan i jego ludzie wpadli w pułapkę, czekając na samolot. Wszystko to okazało się fortelem Kiena. Generał osobiście strzelił w głowę sierżantowi Gulgowskiemu i zabrał teczkę z obciążającymi go dokumentami. Brennan, chwilowo sparaliżowany po ranie w głowę, leżał w dżungli otaczającej strefę lądowania. Widział, jak mordują wszystkich jego ludzi, ale nie był w stanie nic zrobić.
Potrzebował blisko tygodnia, by wydostać się z dżungli. Gdy tylko dotarł do bazy, wyczerpany i bredzący w malignie z powodu ran, zakażenia oraz gorączki, popełnił błąd, oskarżając Kiena przed swoim dowódcą. W nagrodę omal nie zamknięto go w pace. Zdołał jakoś zapanować nad sobą i zamiast sądu wojennego skończyło się na ostrzeżeniu, nakazującemu mu zostawić generała w spokoju.
Ten samej nocy wrócił do Ann-Marie, swej francusko-wietnamskiej żony. Myślała, że zginął. Rozpłakała się ze szczęścia w jego ramionach. Potem kochali się ze sobą, uważając na syna, rozciągającego jej zwykle gibkie ciało. Kiedy zasnęli, przysłani przez Kiena zabójcy zakradli się do sypialni, chcąc raz na zawsze uciszyć Brennana. Nie trafili w najważniejszy cel, ale Ann–Marie zmarła w ramionach męża, a ich syn razem z nią.
— Tam jest wejście — odezwał się Brutus, przywołując Brennana do teraźniejszości.
Zaparkował przy krawężniku przed Kliniką imienia Blythe van Rensselaer, otworzył drzwi furgonetki i okrążył ją od przodu, nim jeszcze pisk hamulców wybrzmiał w nocnej ciszy. Z nieba sypał drobny śnieg, przypominający zamarzającą mgiełkę. Maleńkie płatki przylepiały się na moment do twarzy Brennana, nim topiło je ciepło jego ciała.
Przeszedł przez dwuskrzydłowe szklane drzwi, które otworzyły się automatycznie z cichym szuu, i rozejrzał się po holu. Nie było tu nikogo poza starym dżokerem, który najwyraźniej zasnął na jednym z niewygodnych plastikowych krzeseł, oraz znużoną pielęgniarką, przerzucającą papiery przy biurku rejestracji. Podszedł do niej.
— Jest Tachion? To nagły…
Pielęgniarka spojrzała z westchnieniem na Brennana. Miała zmęczone oczy i wyglądała na starszą, niż naprawdę była. Zastanowił się, ilu ludzi zadało jej już to pytanie, z iloma rozpaczliwymi, zagrażającymi życia sytuacjami się dotąd spotkała.
— Doktor Tachion jest chwilowo zajęty. Dyżur ma doktor Havero.
— Potrzebuję wiedzy Tachiona — zaczął Brennan, ale nagle ucichł.
Skądś dobiegła go słaba woń soli, ryb i morskiej wody. Niepowtarzalny aromat morza.
Odwrócił się błyskawicznie. W rogu poczekalni ustawiono szereg automatów z napojami i słodyczami. Stał przed nim masywny osobnik w kapłańskich szatach, który mruczał cicho pod nosem, wybierając towar.
— Ojcze Kałamarnico! — zawołał Brennan.
Kapłan odwrócił powoli głowę, spoglądając ku biurku. Trzecie powieki osłaniające jego oczy poruszyły się szybko z zaskoczenia.
— Daniel?
Ojciec Kałamarnica był potężnie zbudowanym dżokerem odzianym w sutannę. Był może jakieś dziesięć centymetrów wyższy od Brennana, ale ważył pewnie z pięćdziesiąt kilo więcej. Sprawiał wrażenie muskularnego, a nie tłustego. Miał szerokie bary i klatkę piersiową, a także wydatny brzuch. Dłonie były wielkie, wyposażone w wijące się palce, a na ich wewnętrznych powierzchniach widniały szczątkowe przyssawki. Zamiast nosa miał pęk macek. Zawsze otaczał go lekki, całkiem przyjemny zapach morza.
Był przyjacielem i powiernikiem Brennana. Znali się od czasów Wietnamu, gdy kapłan był sierżantem w Brygadzie Dżokerów, a Brennan kapitanem w zwiadzie.
— Co się stało? — zapytał.
— Jennifer postrzelono — odparł krótko Brennan. — Zanika. Potrzebuję Tachiona.
Ojciec Kałamarnica poruszał się szybko, jak na mężczyznę tych rozmiarów. W mgnieniu oka podszedł do biurka.
— Wezwij Tachiona — polecił pielęgniarce.
Oderwała spojrzenie od kapłana, który był powszechnie znaną postacią w Dżokerowie, przenosząc je na tajemniczego nieznajomego, który wpadł tu przed chwilą.
— Tachion odpoczywa — sprzeciwiła się. — Doktor Havero…
— Sprowadź Tachiona! — warknął Ojciec Kałamarnica tym samym tonem, którym ochrzaniał niedoświadczonych dżokerów, gdy po raz pierwszy ruszali do dżungli. Kobieta poderwała się gwałtownie i sięgnęła po telefon. Kapłan spojrzał na Brennana.
— Przynieś Jennifer. Sprowadzę wózek leżący.
Yeoman skinął głową i pokuśtykał do furgonetki.
— I jak, szefie? — zapytał piskliwym głosikiem Brutus.
— Wchodzimy — odpowiedział krótko Brennan. Otulił kobietę kocem i ostrożnie ją podniósł. Była lekka jak dziecko. Zanikała, nieświadomie używając swej mocy aski, by stać się niematerialną.
— Połóż ją tutaj — polecił Ojciec Kałamarnica, który pojawił się nagle za nim z wózkiem leżącym. Brennan ułożył ją na nim z uwagą. Brutus wskoczył na wózek i uczepił się jej koca. Obaj mężczyźni ruszyli do środka.
Tachion stał za biurkiem, pocierając kostkami dłoni zaspane, liliowe oczy. Niski kosmita nadal miał na sobie zmięty fartuch lekarski. Najwyraźniej spał w nim.
— Co się dzieje? Mówiłem… — Spojrzał na drzwi, które otworzyły się z nagłym szuu. Zmarszczył na moment brwi, po czym otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— Daniel! — Postąpił szybki krok naprzód, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał go objąć, lecz zatrzymał się raptownie, gdy ujrzał wyraz jego twarzy i przypomniał sobie, w jakich okolicznościach się rozstali. — Hmm… cieszę się, że cię widzę — zakończył z lekkim zażenowaniem.
Yeoman tylko skinął głową. Obaj przeszli razem bardzo wiele, poczynając od wojny z Rojem, aż po walkę z Kienem i Widmowymi Pięściami, ale nadal nie potrafił zapomnieć o tym, co wydarzyło się podczas ich ostatniego spotkania.
To było przed z górą rokiem. Brennan i Jennifer wytropili mordercę Poczwarki, Hirama Worchestera, w hotelu w Atlancie. Tachion, który również tam był, wygłosił piękną przemowę, z której wynikało, że sprawę trzeba rozwiązać zgodnie z prawem. Rzecz jasna, Takizjanin postawił na swoim, bo wzmocnił swe argumenty psioniczną mocą i zapanował nad jego umysłem. Worchester sam zgłosił się na policję, ale wykręcił się od więzienia dzięki umowie obrończej. Poczwarka nie żyła, a on dostał wyrok w zawieszeniu. Oto prawdziwa sprawiedliwość.
Niemniej Brennan nie mógł sobie teraz pozwolić na rozpamiętywanie przeszłości. Tym razem chodziło o życie Jennifer.
Takizjanin po raz pierwszy oderwał od niego wzrok i spojrzał na wózek.
— Co się stało? — zapytał.
— Dziś rano mój dom zaatakowało trzech ludzi — odpowiedział Yeoman.
Tachion pochylił się i uniósł koce okrywające Jennifer. Jej skóra była blada, półprzezroczysta. Jedynym barwnym elementem był nasiąknięty szkarłatną krwią bandaż, którym Brennan owinął jej czoło.
Jennifer Maloy była aską znaną jako Zjawa. Potrafiła się stawać niematerialna. Przechodziła przez ściany, zapadała się w podłogi, przenikała przez zamknięte drzwi cicho jak duch. Teraz jednak była ranna i nieprzytomna, a jej umysł unosił się w niezbadanych głębiach czarnej śpiączki. Nie pozostało nic, co łączyłoby jej ciało ze światem fizycznym. Będzie zanikała, aż wreszcie nie zostanie zupełnie nic.
Kosmita spojrzał na Brennana.
— Zabierzmy ją do bezpiecznego pokoju na najwyższym piętrze — oznajmił cichym głosem. — Tam ją dokładnie zbadam.
Skierowali się w stronę windy, po czym wjechali na najwyższe piętro i ruszyli kolejnym korytarzem. Nie było w nim świateł i najwyraźniej rzadko z niego korzystano. Pomieszczenie, do którego zawieźli Jennifer, miało wzmocnione stalą drzwi oraz gęstą drucianą siatkę w oknach. Gdy już znaleźli się w środku, Brennan ostrożnie położył kobietę na łóżku i zaczął z uwagą przyglądać się badającemu ją Tachionowi.
— Wyjdzie z tego? — zapytał wreszcie, gdy Takizjanin się wyprostował. Jego twarz miała niepewny, zaniepokojony wyraz.
— Obrażenia, które odniosła, nie zagrażają życiu — odpowiedział. — Bardzo dobrze opatrzyłeś rany i mogę sobie z nimi poradzić. Z tej strony nic jej nie grozi.
Brennan usłyszał wahanie w jego głosie.
— Ale czy z tego wyjdzie?
W oczach Tachiona również widziało się niepewność.
— Coś z nią jest… nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Nie jestem w stanie dotknąć jej umysłu.
Yeoman wlepił spojrzenie w lekarza z Takis.
— Umarła? — zapytał cichym, groźnym głosem. Ojciec Kałamarnica położył dłoń na jego prawym przedramieniu, próbując go uspokoić. Leżący na łóżku Brutus jęknął cicho.
Tachion potrząsnął głową.
— Spójrz na nią, człowieku. Oddycha. W jej żyłach płynie krew. Tętno ma miarowe. Słabe, ale miarowe.
Takizjanin mówił zagadkami, ale lata spędzone w klasztorze zen przyzwyczaiły do tego Brennana. To był koan, zagadka w stylu zen, zawierająca subtelną lekcję na temat natury życia.
Umysł Yeomana uczepił się tej znajomej formy, jak tratwy ratunkowej miotanej sztormem na oceanie emocji, wywołanych groźbą śmierci, która zawisła nad Jennifer.
— Kiedy życie jest jak śmierć, a śmierć jak życie? — zapytał tak cicho, że Tachion i Ojciec Kałamarnica ledwie go usłyszeli. Przenosił spojrzenie między kapłanem a lekarzem. — Kiedy umysł odchodzi — dokończył.
Takizjanin skinął głową.
— Masz rację. To dziwne, ale nie wykrywam żadnego organicznego powodu tej… pustki.
— Czy zaatakowano ją na płaszczyźnie mentalnej? — zapytał Ojciec Kałamarnica.
Tachion potrząsnął głową.
— Nie udało mi się wykryć żadnych uszkodzeń, które sugerowałyby wtargnięcie siłą i usunięcie umysłu. Można by pomyśleć, że go… zgubiła…
— Czy potrafisz go odnaleźć? — zapytał Brennan.
Kosmita spojrzał na niego z niepewnością w oczach.
— Nawet nie wiedziałbym, od czego zacząć — odparł po prostu. Yeoman jęknął i złapał za wezgłowie łóżka z taką siłą, że złamał kilka składających się na nie prętów.
— Jest jeszcze Tropicielka — wtrącił Ojciec Kałamarnica.
— Tropicielka? — Tachion prychnął pogardliwie i potrząsnął głową. — To szarlatanka!
Brennan spojrzał na duchownego.
— O kim mówisz?
— O tajemniczej asce, która posługuje się przydomkiem „Tropicielka”. Nikt nie wie o niej zbyt wiele, ale ona dysponuje niezwykłymi mocami mentalnymi. Potrafi odnaleźć niemal każdy zgubiony obiekt, „wędrując wstecz ścieżkami jego bytu”.
— Zagubione umysły też? — zapytał Yeoman.
— Wątpię w to — odparł stanowczo Tachion.
Ojciec Kałamarnica potrząsnął głową.
— Nie jestem pewien. Ma też inne, dość dziwne moce. A przynajmniej twierdzi, że je ma.
— Sprowadź ją — zdecydował Brennan. — Sprowadźcie wszystkich, którzy mogą w czymś pomóc.
— Spróbuję — odrzekł kapłan, ale w jego głosie nie słyszało się pewności.
— Jeśli ty nie dasz rady jej tu przyprowadzić, ja to zrobię — oznajmił Yeoman.
Ojciec Kałamarnica potrząsnął głową.
— Na Tropicielkę nie działają żadne formy przymusu. Jeśli będzie chciała ci pomóc, to w porządku, a jeśli nie, nic na świecie nie skłoni jej do zmiany zdania. I lepiej jej nie wnerwiać.
— Mnie też nie — odparł Brennan.
— Nie pogarszaj i tak już trudnej sytuacji — poprosił go duchowny.
— W porządku. — Yeoman zaczerpnął głęboki oddech, żeby się uspokoić. — Zadzwoń do niej albo co tam właściwie trzeba zrobić, żeby ją tu sprowadzić. Powiedz, że zrobię dla niej, co tylko będę mógł, wszystko, czego sobie zażyczy, jeśli tylko zgodzi się mi pomóc.
Ojciec Kałamarnica zamknął oczy i skinął głową.
— Już to zrobiłem.
♦
Latham wsunął na widelec ostatni kęs jajek po benedyktyńsku, pomagając sobie ostatnim kawałkiem ostatniej muffinki na stojącym na biurku Kiena talerzu.
— Opas zaczyna sprawiać trudności — oznajmił szefowi gangu.
Kien nalał sobie kolejną szklankę świeżo wyciskanego soku pomarańczowego z karafki ustawionej na srebrnej tacce i popił nim muffinkę z kawiorem. Uwielbiał świeżo wyciskany sok pomarańczowy prawie tak samo jak sprawowanie władzy. Prawie. Połączenie obu w jednym śniadaniu było idealnym początkiem dnia.
— Czy możemy sobie poradzić bez niego? — zapytał swego zastępcę.
Latham zastanawiał się przez chwilę nad tym pytaniem, gryząc i połykając ostatni kęs. Wreszcie potrzasnął głową.
— Jeszcze nie. Może niedługo. — Starannie wytarł usta płócienną serwetką. — W zeszłym tygodniu stworzyłem trzech nowych skoczków. Wkrótce będziemy mieli armię wystarczająco liczną, żeby poradzić sobie ze wszystkimi groteskowymi dżokerami, których Opas zebrał na Rox.
— Trzech? — powtórzył fałszywy Znikacz. Był pod wrażeniem. O ile wiedział, przez pierwsze dwadzieścia lat ich znajomości Latham obywał się całkowicie bez seksu, ale teraz, gdy ujawniła się jego moc asa, wstrzemięźliwy dotąd prawnik zmienił się w cholernego królika. Niemniej na dłuższą metę będzie to korzystne dla Kiena. Latham tworzył skoczków, a on kierował nimi za pośrednictwem wiernego zastępcy. Wkrótce staną się wystarczająco potężni, by można było dodać do drzewa Widmowych Pięści trzecią gałąź: Niepokalane Czaple, Wilkołaki i skoczkowie.
Kien skorzystał już raz z ich usług i zdobył w ten sposób piękne, obdarzone talentem asa ciało, należące przedtem do jednego z jego mniej wiernych zastępców.
Dźwięk stojącego na skraju biurka telefonu wyrwał go z zamyślenia.
— Słucham — rzekł cicho do słuchawki. Latham uniósł wzrok z zaciekawieniem.
— Mówi Lao.
Lao dowodził ekipą zabójców, których Kien wysłał po Brennana i tę jego sukę. Szefowi gangu nie spodobał się ton jego głosu.
— Słucham — powtórzył, tym razem ostrzej. Lao się zawahał.
— Na… napotkaliśmy niespodziewane trudności — odezwał się wreszcie.
— Czy on nie żyje? — zapytał szef gangu.
— Kobieta zginęła… tak myślę…
— Tak „myślisz” — warknął Kien. Ten dźwięk zrodził się głęboko w jego gardle. Furia niemalże pozbawiła go zdolności artykułowanej mowy. Zaczekał, aż ogień emocji wygaśnie, by móc znowu mówić wyraźnie. — W porządku. Przyjedź tu z pozostałymi. Dam wam szansę naprawienia błędów.
Znowu zapadła długa cisza.
— Pozostali nie żyją — wyznał wreszcie Lao.
Fałszywy Znikacz stłumił wściekłość.
— W porządku. Dam ci drugą szansę. Tylko nie zawiedź mnie ponownie.
Odłożył słuchawkę, nie słuchając wylewnych zapewnień Lao. Przemknęło mu przez głowę, że w dzisiejszych czasach trudno o dobrych fachowców. Żmij nie żył. Blaise… no cóż, to była jakaś możliwość, ale nad małym skurczybykiem trudno było zapanować. Z Szeptaczem nie można się było skontaktować w krótkim czasie. Czarownik i Wilkołaki… to była kolejna możliwość, ale Kien miał tajemnice, których nie chciał zdradzać. Bardzo wiele tajemnic. Natomiast Latham i tak już znał większość z nich.
— Mogę znowu potrzebować twoich skoczków — oznajmił pod wpływem nagłej inspiracji. — Znajdź trzech albo czterech takich, którym można zaufać.
Prawnik skinął z namysłem głową.
— W porządku. Trzech albo czterech skoczków, takich, którzy są godni zaufania i można ich poświęcić.
— Można ich poświęcić — powtórzył Kien. — To celna uwaga.
Gdy skoczkowie wykonają zadanie, będą mogli się ich pozbyć, co zapewni bezpieczeństwo jego najnowszym tajemnicom. Latham wstał, złożył serwetkę, położył ją na tacy i wyszedł. Kien ledwie to zauważył. Wyobrażał sobie, jak będzie się czuł, nosząc ciało starego wroga niczym nowy płaszcz.