Читать книгу Tasowanie w Dżokerowie - George R.r. Martin - Страница 12
4
Оглавление— Co jest grane, szefie? — zapytał Brutus, gdy Yeoman wrócił do furgonetki.
Mężczyzna spojrzał na homunkulusa, który kulił się z zimna w jednej ze starych koszuli roboczych, którą przyciągnął sobie z tyłu.
— Sam nie wiem — przyznał Brennan. — Mam jednak wrażenie, że nic nie wygląda tak, jak się wydaje. Jak zwykle w tym mieście.
Włączył silnik i ruszył.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Brutus.
Mężczyzna spojrzał na niego i skręcił w zaułek graniczący z budynkiem, w którym kiedyś mieszkał Kien.
— Ja wracam do kliniki — odparł. — Ty zostaniesz tutaj i będziesz miał oko na wszystko.
Homunkulus przeciągnął się i wyjrzał zza deski rozdzielczej.
— Chyba jest dość zimno — zauważył.
— To kolejny powód, by jak najszybciej dostać się do środka.
— Jasne.
Brennan zatrzymał się przy stercie śmieci wysypujących się z pojemników i otworzył drzwi dla pasażera.
— Co właściwie mam obserwować? — zapytał Brutus.
— Cunninghama.
— Dlaczego?
Yeoman potrząsnął głową.
— Nie jestem pewien. Wydawał mi się… jakiś dziwny. Nie potrafię tego nazwać, ale coś z nim nie jest w porządku. Nazwał mnie „kapitanem”. Nigdy przedtem tego nie robił. Nie mógł wiedzieć, że byłem kapitanem w armii, chyba żeby…
Znowu potrząsnął głową.
Brutus odchrząknął i zeskoczył z furgonetki. Słońce już wzeszło, ale niebo nadal było ciemne. Zasłaniały je zapowiadające śnieg chmury. W zaułku dął zimny wiatr. Homunkulus pobiegł za stertę śmieci, mamrocząc coś pod nosem. Gdy już za nią znikał, Brennan wychylił się przez drzwi dla pasażera.
— Aha, Brutusie.
Istotka wystawiła głowę zza brązowej papierowej torby pokrytej plamami tłuszczu.
— Tak?
— Uważaj na siebie.
Homunkulus uśmiechnął się szeroko.
— Ty też, szefie — odparł i zniknął w śmieciach.
Brennan zatrzasnął drzwi i odjechał, powtarzając sobie, że nie musi się martwić. Brutus był jednym z najlepszych szpiegów Poczwarki. Poradzi sobie.
Poczwarka. Pomyślał o niej po raz pierwszy od dość dawna. Te myśli łączyła nierozerwalna więź z wypadkami, do których doszło podczas jego poprzedniego spotkania z Tachionem. Skonfrontował się wtedy z doktorem Jayem Ackroydem oraz zabójcą Poczwarki Hiramem Worchesterem.
Ackroyd wściekł się wtedy na Brennana. Jak na człowieka po szyję pogrążonego w nielegalnych i gwałtownych poczynaniach miał zupełnie nierealistyczne wyobrażenia na temat przemocy. Ale on nie miał mu tego za złe. Nigdy nie potępiał nikogo z powodu jego ideałów.
Ale Tachion to co innego. Podczas swej przemowy na temat ślepego posłuszeństwa literze prawa zapomniał o pewnym ważnym szczególe. Prawa to tylko słowa napisane na papierze. Społeczeństwo może je zmienić w dowolnej chwili, a politycy, adwokaci, sędziowie i policjanci każdego dnia interpretują je inaczej. Każdy, kto wierzy, że wszystkich praw zawsze należy przestrzegać, świetnie by się sprawdził jako łapacz zbiegłych niewolników. Każdy, kto wierzy, że wszystkie prawa obowiązują każdego w takim samym stopniu, bez względu na jego rasę, religię i status ekonomiczny, jest głupi.
Człowiek może tylko samodzielnie zdecydować, co jest sprawiedliwe, a co nie, i co trzeba zrobić, by walczyć z niesprawiedliwością. Musi też zaakceptować wszelkie konsekwencje swej decyzji.
Zatrzymał furgonetkę przed kliniką, wyłączył silnik i wysiadł. Wszedł przez suwane szklane drzwi do środka. Zastał tam chaos.
Jakaś bliska histerii kobieta krzyczała do udręczonej pielęgniarki, że jej córeczka zawsze miała taki fioletowy kolor, do cholery, ale jej skrzela nie pracują prawidłowo, podczas gdy druga pielęgniarka w białym fartuchu tłumaczyła nadmiernie owłosionemu mężczyźnie, że karta ubezpieczeniowa Blue Cross nie pokrywa kosztów depilacji elektrolizą i nie ma znaczenia, jak bardzo pragnąłby podjąć pracę w firmie cateringowej. Kolejna dżokerka — całkiem atrakcyjna, jeśli pominąć cętkowaną, łuszczącą się skórę, czytała numer „National Geographic” sprzed ośmiu miesięcy, a dwójka jej dzieci spełzała z krzeseł i wpełzała na nie z powrotem, okrążając wychudłego dżokera o zapadniętych oczach, nieustannie wykasłującego grudki jakiejś niezdrowo wyglądającej substancji do styropianowego kubka, który ściskał w wyglądających jak szczypce kraba dłoniach.
— Przepraszam — wymamrotał udręczonym głosem ktoś za plecami Brennana i przemknął obok niego. To był Tachion. Towarzyszyła mu kobieta, chuda i muskularna, ale atrakcyjna pomimo przepaski na oku i zygzakowatej blizny na policzku. Poruszała się z oszczędnym wdziękiem, sugerującym, że potrafi sobie poradzić w niemal każdej sytuacji. To jednak było konieczne dla kogoś, kto spędzał znaczną część życia w towarzystwie Takizjanina.
— Tachion.
Kosmita odwrócił się z niecierpliwym westchnieniem, które jednak zamarło mu w gardle, gdy poznał Brennana i ujrzał wyraz jego twarzy.
— Co się stało? Czy Jennifer…
— Musimy porozmawiać — przerwał mu Yeoman, spoglądając na kobietę. — Gdzieś na osobności.
Nieznajoma przeniosła z zaciekawieniem wzrok z Tachiona na Brennana, a następnie z powrotem na kosmitę. Takizjanin skinął drobną, delikatnie wyglądającą dłonią.
— Danielu, to jest Cody Havero, doktor Cody Havero. Cody, to jest, hmm, mój przyjaciel…
Jak zwykle usta Tachiona były szybsze od jego mózgu. Wymienił jego prawdziwe imię. Brennan, który do zeszłego roku był tajemniczym obrońcą sprawiedliwości znanym jako Yeoman, wolał trzymać takie informacje w tajemnicy.
— Daniel Archer — podpowiedział.
Tachion skinął głową. Havero wyciągnęła rękę.
— Co się stało? — powtórzył Takizjanin. — Czy z Jennifer wszystko w porządku?
Brennan potrząsnął głową i puścił dłoń lekarki.
— Nie miałem czasu do niej zajrzeć. Musimy o czymś porozmawiać. Natychmiast.
Havero znowu przeniosła spojrzenie z Tachiona na Yeomana.
— Umiem pojąć aluzję — stwierdziła. — Pójdę sprawdzić dokumentację kilku pacjentów, na spółkę z siostrą Follet. Wrócimy do naszej rozmowy, kiedy już skończycie.
— W porządku — zgodził się Takizjanin. — Dziękuję, Cody. — Rozejrzał się po izbie przyjęć. — Chodź — rzekł do Brennana, ujmując go za ramię. — Automat do kawy wygląda na opuszczony. Możemy porozmawiać przy nim. Przy okazji wprowadzę do organizmu trochę kofeiny. Chyba czeka mnie ciężki dzień.
Matka z dzieckiem ze skrzelami przeszła obok nich w towarzystwie współczującej pielęgniarki. Piszczące dżokerskie dzieciaki bawiły się w berka wokół nich. Poza tym jednak wokół automatu nikogo nie było. Tachion wrzucił do niego osiemdziesiąt centów i otrzymał w zamian mały tekturowy kubek wypełniony czarnym płynem o intensywnym zapachu.
— Chcesz kawy? — zapytał kosmita, ale Brennan potrząsnął głową. — W porządku. Każę ci przynieść herbaty z gabinetu…
Yeoman raz jeszcze potrząsnął głową.
— Przejdźmy do rzeczy, doktorze.
Tachion spojrzał na niego. W jego liliowych oczach malował się ból.
— Byliśmy kiedyś przyjaciółmi, Danielu. Walczyliśmy razem z Rojem i…
— Stoczyliśmy razem wiele bitew, doktorze — przerwał mu Brennan sztywnym tonem. — Ale to nie powstrzymało cię przed wkroczeniem do mojego umysłu, gdy uznałeś to za stosowne.
— Musiałem to zrobić! Miałeś zamiar zabić Hirama, a Jay chciał cię wysłać do paki! Na płonące niebo! Co miałem zrobić?
— Nie ma łatwych odpowiedzi — stwierdził Yeoman. — Obaj nie zaliczamy się do osób podążających za stadem. Obaj robimy to, co konieczne. I obaj musimy żyć z konsekwencjami swoich czynów.
— Byliśmy przyjaciółmi — wyszeptał Tachion.
— Kiedyś.
Na chwilę zapadła cisza. Takizjanin wpatrywał się w kawę. Pociągnął łyk i skrzywił się.
— Zrobiła się zimna — poskarżył się. — Dobra, to o czym chciałeś porozmawiać?
— Sądzę, że za atakiem mógł stać Kien — odparł Brennan.
Tachion wlepił w niego spojrzenie.
— Nonsens — żachnął się. — On nie żyje.
Yeoman potrząsnął głową.
— Może i tak. Ale niewykluczone, że jego ręka sięga do nas zza grobu. Może wydał podwładnym rozkaz, by po jego śmierci załatwili wszystkich jego wrogów.
Kosmita zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą możliwością.
— Dlaczego mieliby czekać z górą rok, zanim uderzą?
Brennan wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Ale pamiętaj, że ty też byłeś na liście Kiena.
— Masz rację — zgodził się z westchnieniem Tachion. — To kolejna komplikacja w moim i tak już zbyt skomplikowanym życiu.
Spojrzał na drugiego mężczyznę. Miał dodać coś więcej, ale uwagę obu przyciągnął krzyk dobiegający od biurka przy wejściu.
— Tachion! — zawołała Havero. — Natychmiast zawiadom wszystkich. Coś…
W tej samej chwili przy drzwiach doszło do zamieszania. Karetka wjechała na chodnik z blaskiem świateł i wyciem syreny, po czym gwałtownie zahamowała. Lekarka sięgnęła pod blat i włączyła system głośników. Z karetki wyskoczyło dwóch ludzi. Jeden podbiegł do tyłu pojazdu, a drugi podszedł do szklanych drzwi, które otworzyły się przed nim.
— Bitwa gangów — zawołał kierowca. — Krwiożercze Dziwolągi kontra Książęta Demonów. Zabraliśmy, ilu się dało. Reszta jest w drodze.
Tachion popędził w tamtą stronę. Brennan podążał tuż za nim. Kierowca wrócił do sanitariusza i pomógł mu wysunąć z karetki wózek nakryty kocem.
— Wszyscy padnij! — krzyknęła stojąca za biurkiem w izbie przyjęć Cody Havero.
Brennan i Tachion zareagowali z refleksem doświadczonych żołnierzy. Padli na gładkie linoleum w tej samej chwili, gdy człowiek leżący na wózku usiadł, zrzucił koc i wystrzelił serię z uzi, opróżniając cały magazynek.
Yeoman przetoczył się, gdy tylko upadł na podłogę. W mgnieniu oka ujrzał straty spowodowane przez przeszywające powietrze kule. Pociski przeszyły pierś plującego do kubka staruszka. Mężczyzna pochylił się do przodu i zsunął z krzesła. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia i bólu. W następnym momencie jego twarz zamarła, a oczy zaszły szkłem.
Kobiecie czytającej „National Geographic” nic się nie stało, ale po chwili zauważyła, że jej dzieci oberwały, gdy zamarły pośrodku izby przyjęć, sparaliżowane przerażeniem. Zerwała się na nogi. Z jej ust wyrwał się przeciągły, histeryczny krzyk. Kudłaty facet również miał farta, ale szczęście Cody Havero przekraczało granice cudu. Jej krzyk przyciągnął uwagę napastnika, który na wpół odruchowo skierował broń w jej stronę. Ale lekarka odchyliła się, jak w jakimś osobliwym tańcu. Brennan zauważył kącikiem oka, że większość kul uderzyła w blat nad nią.
Zdążył już wyciągnąć browninga z kabury na dole pleców. Przycisnął brzuch do podłogi, uniósł i wycelował broń w jednym płynnym ruchu. Ledwie pamiętał, że ma pistolet. Po prostu odtworzył w mózgu stan natychmiastowej koordynacji mięśni i umysłu, jaki osiągał, gdy strzelał z łuku. Wyciągnął przed siebie obie ręce, dłonie swobodnie zamykał na broni, mięśnie miał luźne, a oczy prawie zamknięte. Nacisnął spust i mężczyzna siedzący na wózku przewrócił się na plecy. Umysł Yeomana zapisał tę chwilę, jakby była owadem uwięzionym w bursztynie. Brennan odtworzył ją, gdy zabójca już leżał, i zobaczył okrągły, czarny otwór w jego czole.
— Jezu! — zawołał jeden z towarzyszy zabitego i sięgnął po coś, co miał pod płaszczem. Brennan wiedział, że ma mnóstwo czasu, i pamiętał też, że musi zadać napastnikom kilka pytań. Przestrzelił obu kolana.
Tachion zerwał się na nogi, nim jeszcze zdążyli upaść na podłogę. Przeraźliwe krzyki dżokerskiej matki umilkły. Kobieta osunęła się w kałużę krwi swoich dzieci. Brennan zerknął na Tachiona.
— Kazałem jej spać — wyjaśnił zwięźle kosmita. Jego twarz o delikatnych rysach wykrzywiła się w grymasie furii. — Przodkowie! W mojej klinice! W mojej klinice!
— Lepiej sprawdź, co z doktor Havero — rzekł mu Yeoman. — Myślę, że mogła oberwać.
Lekarka wyprostowała się, gdy Tachion do niej podbiegł, i zbyła go machnięciem ręki.
— Dwie kule — zdołała wykrztusić. — To tylko draśnięcia. Nic mi nie będzie.
Takizjanin zmienił kierunek wpół kroku i skierował się ku krwawiącym dżokerskim dzieciom. Brennan nie zawracał sobie nimi głowy. Nadal widział zapisane w umyśle ujęcia chwil, gdy kule rozerwały ich ciała, i wiedział, że nie ma dla nich nadziei. Podszedł do doktor Havero. Postrzelono ją dwa razy, w ramię i w łydkę, ale pociski ominęły kości i główne naczynia krwionośne.
— Jak to się stało? — zapytał, gdy Tachion przechodził bezradnie od jednego ciała do drugiego.
Przestąpiła z nogi na nogę z bolesnym grymasem.
— To stary dobry fart Cody Havero — wyjaśniła.
Brennan skinął głową. Żałował, że sam nie ma takiego szczęścia. W izbie przyjęć nagle zapanowała gorączkowa aktywność. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Ktoś z pewnością zadzwonił już po policję, a on musiał stąd zniknąć przed przybyciem gliniarzy. Poza tym to mogła być tylko zmyłka. Niewykluczone, że główny atak przeprowadzono przez boczne drzwi i napastnicy wjechali windą towarową do rzekomo bezpiecznego pokoju na najwyższym piętrze kliniki.
Podszedł spokojnie do dwóch nadal wijących się z bólu na podłodze zabójców. Żaden z nich nie miał zadowolonej miny, ale Yeoman również się nie cieszył.
— Gadaj — warknął do tego, który zjawił się pierwszy.
— Nic nie wiem. Kurde, nic nie wiem.
— Może przestrzelę ci łokieć na dodatek do kolana? — zaproponował Brennan, unosząc browninga.
— Kurde, nie, przysięgam, przysięgam na Boga!
Yeoman wycelował. Napastnik wrzeszczał i płakał, ale jego krzyki nie powstrzymały mężczyzny. Zrobił to Tachion.
— On mówi prawdę — zapewnił Kosmita. Sprawiał wrażenie śmiertelnie znużonego, ale nieszczególnie zaskoczonego nagłym wybuchem przemocy, do którego doszło wokół niego. — To zwykłe zbiry do wynajęcia. Zapłacił im ten facet na wózku, którego zastrzeliłeś. A on już nic nie powie.
Brennan skinął głową i schował pistolet.
— Coś jednak powie — stwierdził. Pochylił się nad ciałem i zerwał z niego koszulę, wskazując na wielki bandaż owinięty wokół lewej łopatki. — Jedynego z napastników, który przeżył atak na mój dom, zraniłem w to miejsce. To była jego druga próba. — Wstał, sięgnął do kieszeni z tyłu spodni i wyjął z niej asa pik. Położył go na ciele. Karta przylepiła się do krwi spływającej z czoła zabitego. — Twoi kolesie, stróże prawa, będą się mieli nad czym zastanawiać, gdy już dotrą tu ze sklepu z pączkami — dodał i odwrócił się.
— Chwileczkę — odezwał się Tachion. — Dokąd idziesz?
Brennan zerknął w górę.
— Muszę coś sprawdzić.
Takizjanin skinął głową.
— Rozumiem. Uważaj na siebie.
Yeoman również przytaknął. Nie chcąc korzystać z ociężałej windy, wszedł na górne piętro po schodach. W korytarzu było ciemno i cicho. Ruszył do pokoju Jennifer, skradając się jak kot. Kiedy otworzył drzwi, zaskoczony Ojciec Kałamarnica odwrócił się błyskawicznie.
— Co to było za zamieszanie na dole? — zapytał.
— Kolejny atak — wyjaśnił Brennan, chowając browninga na miejsce.
— Czy nikt nie ucierpiał?
Yeoman potrząsnął głową.
— Myślę, że potrzebują cię tam, ojcze.
Kapłan przeżegnał się i wybiegł z pokoju. Tropicielka siedziała na krześle przy łóżku Jennifer. Wyglądała jak posąg ranionej kobiety. Sama Jennifer zrobiła się niemal półprzezroczysta. Przypominała piękne, spokojne zwłoki.
Brennan skrzywił się boleśnie. To z pewnością w niczym jej nie pomagało. Zaczął coś mówić, ale Tropicielka uniosła wzrok i potarła zmęczone oczy kłębami dłoni.
— Znalazłam ją — rzekła znużonym głosem, spoglądając na Brennana. — Zgubiła drogę i błądzi, pełna strachu. Nie chciała ze mną wrócić.
— Musisz ją sprowadzić z powrotem — oznajmił Yeoman.
Wzruszyła ramionami.
— Nie dam rady. Ona mi nie ufa. — Przyjrzała się z namysłem mężczyźnie. — Ale tobie mogłoby się udać. Jeśli nie zabraknie ci odwagi.
Zaczął jej odpowiadać, ale powstrzymała go, unosząc dłoń.
— Nie podejmuj decyzji zbyt szybko — ostrzegła go. — Wiem, że jesteś twardy, odważny i tak dalej, ale fizyczna odwaga ma z tym bardzo niewiele wspólnego. — Wydęła usta, spoglądając z powagą na Brennana. — Gdy was zaatakowano, twoja Jennifer była w fazie głębokiego snu. Zamiast wrócić do ciała, jej umysł w jakiś sposób przeniósł się na inną płaszczyznę. Do innego wymiaru. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z naturą jej mocy aski. Kiedy staje się niematerialna, przenosi się do sąsiednich wymiarów.
— Ale tym razem przeniósł się tylko jej umysł — stwierdził Yeoman. — Jej ciało zostało na miejscu, a ona nie potrafi do niego wrócić.
— Zgadza się — potwierdziła kobieta.
— Jak wygląda ten inny wymiar? — zapytał Brennan.
— W tej chwili to po prostu szara pustka, ale to tylko dlatego, że świadomy umysł Jennifer jest uśpiony. Gdy do tej rzeczywistości wkroczy czuwający umysł, stanie się ona odbiciem archetypów, które nim władają.
Yeoman zmarszczył brwi.
— Rozumiem. Tak mi się zdaje. Ale dlaczego to jest niebezpieczne?
— Jeśli ktoś wejdzie do tej rzeczywistości, wypełniają ją obrazy, symboliczne postacie nawiedzające jego podświadomość. Odważysz się stawić im czoło?
Zawahał się. Nie miał zbyt wielkiej ochoty przyglądać się tajemnicom swego umysłu. Wyglądało jednak na to, że nie ma wyboru. Skinął głową.
Tropicielka uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu było niewiele wesołości.
— W porządku — zgodziła się. — Chyba będziemy zmuszeni poddać próbie twoją odwagę.
♣
Kien wstał, podszedł do drzwi gabinetu i zamknął je, odcinając się od irytującego bip-bup-bap dobiegającego z przedpokoju, gdzie Rick i Mick grali w Donkey Konga na atari.
Irytowało go, że ktokolwiek może tracić czas na takie głupstwa, ale pozwalał mniej wartym ludziom na ich rozrywki. Musiał przygotować plany, które zajmą jego umysł. Wkrótce powinien otrzymać od Lao meldunek dotyczący ataku na klinikę. Jeśli Brennan i ten arogancki skurSkurwysynek z kosmosu zginęli, to bardzo dobrze. Kien miał jednak wrażenie, że nie pójdzie tak łatwo i będzie potrzebował subtelniejszej pajęczyny, by ich schwytać. Następnie wyssie z nich życiowe soki niczym pająk i wyrzuci ich wysuszone trupy na śmietnik, jak wczorajsze odpadki.
Tak jest, powiedział sobie, gdy znowu zasiadł na krześle, położył nogi na biurku i splótł palce za głową. To bardzo piękny obraz. Podoba mi się. Jestem pająkiem. Wielkim i potężnym cesarskim pająkiem, który siedzi w samym środku swej sieci, sprytny i cierpliwy, i odczytuje drżenia spowodowane przez mniej wartych ludzi, przemykających trwożnie z nici na nić niczym przerażone muchy. Wybieram tych, których nagrodzę, oraz tych, których wykorzystam i odrzucę. Zaszedłem daleko od czasów Wietnamu i sklepiku ojca.
Kien uświadomił sobie, że ostatnio bardzo często myśli o ojcu. Taka obsesja na punkcie przeszłości była do niego niepodobna. Z myślenia o minionych czasach nie wynikało nic dobrego. To nie mogło niczego zmienić. Nie miało sensu wspominać chwili, gdy Kien znalazł go zamordowanego na klepisku w ich sklepie. W dzieciństwie nigdy nie miał dużo. Musiał znosić marne jedzenie i połatane ubrania. Inne dzieci z wioski śmiały się z niego nie tylko dlatego, że był Chińczykiem, lecz również dlatego, że wyglądał na biedaka. Ale francuskie skurSkurwysyny, które zamordowały jego ojca, ukradły również jego skromne oszczędności. Znalazły sejf w miejscu, gdzie zakopał go Stary Ojciec. Dla Kiena nie zostało nic. Dlatego musiał zmienić nazwisko i przenieść się do miasta. Nie porzucił rodziny. Zrobił dla niej, ile tylko mógł…
Rozległo się pukanie do drzwi. Kien nagle się poderwał.
— Proszę — powiedział.
To byli Rick i Mick.
— Dostaliśmy wiadomość od naszego informatora z policji — oznajmił Rick.
— Miał oko na wszystko, tak jak mu kazałeś — dodał Mick. — I udał się na miejsce, gdy tylko ktoś zadzwonił z informacją o kłopotach w klinice w Dżokerowie.
— I co? — zapytał zniecierpliwiony szef gangu.
Rick i Mick popatrzyli na siebie nawzajem. Kien zorientował się, że żaden z nich nie chce przekazać mu złych wieści. Kilka razy trącali się nawzajem łokciami, aż wreszcie Rick zebrał się na odwagę.
— Lao nie żyje. Zabity strzałem w czoło. Na jego ciele znaleziono asa pik.
— A Brennan i Tachion? — zapytał fałszywy Znikacz przez zaciśnięte zęby.
— Chyba nic im się nie stało. Lao załatwił parę dżokerskich dzieciaków i jednego dziadygę, również dżokera. Ranił też lekarkę. Tachion nadal jest w klinice, ale Brennan jak mówią świadkowie, po prostu zniknął. Przestrzelił kolana facetom, których wynajął Lao, i zostawił ich gliniarzom.
— Ale oni nic nie wiedzą — dodał pośpiesznie Mick. — Nie są Pięściami i nic ich z tobą nie łączy.
Wyraźnie spodziewali się eksplozji, ale Kien skinął tylko głową.
— Liczyłem się z taką możliwością — wyjaśnił. — Jeśli chcesz, żeby coś zrobiono dobrze, musisz to zrobić sam — dodał do siebie.
Wstał, splótł dłonie za plecami i zaczął spacerować po pokoju.
— Tachion nie stanowi problemu — mruknął. — Z tym małym durniem poradzę sobie, kiedy tylko zechcę. Ale Brennana muszę wytropić jak najszybciej. Gdzie poszedłby po ataku? — zapytał, przeszywając wzrokiem Ricka i Micka. Popatrzyli na siebie nawzajem, przenieśli spojrzenie z powrotem na Kiena i wzruszyli ramionami.
— Na pewno martwi się o tę swoją sukę. Tak jest. Sentymenty odbiorą mu rozsądek i popędzi prosto do niej, by sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. — Zatrzymał się, spoglądając na trzypoziomowy szklany stojak, w którym znajdowała się część jego sławnej kolekcji antycznej, starożytnej chińskiej ceramiki. — Powiedział, że jest w klinice, ale z pewnością nie położyli jej na otwartym oddziale. Na pewno siedzi w jakimś miejscu, które uważają za bezpieczne. — Podszedł z powrotem do biurka. — Gdzie to mogłoby być?
Ktoś za jego plecami kichnął.
— Na zdrowie — powiedział odruchowo Kien.
— Ja nie kichnąłem szefie — zapewnił Rick.
— Ja też nie — dodał Mick.
Fałszywy Znikacz odwrócił się błyskawicznie.
— W takim razie kto to był?
— Dźwięk chyba dobiegał stąd — odrzekł Rick, wskazując na wazę stojącą na środkowym poziomie szafki.
Była pokryta zieloną emalią na czarnym tle i wywodziła się z czasów panowania Yong Zhenga. Była stara, a jej forma i kolory zaliczały się do wyjątkowo rzadkich. Stanowiła prawdziwą chlubę kolekcji Kiena. Szef gangu zmarszczył brwi, wstał, podszedł do szafki i zajrzał do środka wazy.
Siedział w niej człowieczek, pomarszczony homunkulus o skórze chyba z pięć numerów za dużej na jego ciało. Zakrywał nos i usta obiema dłońmi, starając się powstrzymać kolejne kichnięcie. Ale i tak wydostało się na zewnątrz, choć było cichutkie. Otarł nos przedramieniem i uniósł wzrok ku ogromnej twarzy spoglądającej na niego z góry.
— O kurwa — mruknął.