Читать книгу Tasowanie w Dżokerowie - George R.r. Martin - Страница 9

I

Оглавление

Brennan obudził się nagle, choć noc była cicha i Jennifer spała spokojnie obok niego. Zastanawiał się, co wyrwało go ze snu. Po chwili znowu poczuł słaby zapach oleju i smaru do broni. Usiadł prosto. Noc przeszyły grom i ogień.

Zepchnął Jennifer z futonu na prawą stronę i przetoczył się w lewą. Jedna kula rozdarła mu bok, a druga przebiła górną część uda. Zacisnął zęby, ignorując straszliwy ból w nodze, i goły rzucił się w ciemność. Jego pierwszą myślą było odciągnięcie ognia od Jennifer, drugą załatwienie skurSkurwysyna, który strzelał.

Stwarzało to pewien problem. Brennan nie trzymał już broni w domu. Wszystko było zamknięte w szopie na zapleczu. W ten sposób chciał zademonstrować, że wyrzeka się życia, jakie kiedyś prowadził. Teraz żałował tej decyzji. Strumień strzałów ścigał go przez sypialnię. Wreszcie Yeoman dobiegł do drzwi i wpadł do wnętrza domu. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Uciekinier poczuł dotknięcie mroźnego, zimowego wiatru. Zabójca wpadł do środka przez okno i popędził za nim.

Ścigany wbiegł do kuchni, zatrzymał się i zawrócił, gdy tylko usłyszał, że drugi napastnik włamuje się do domu przez drzwi wejściowe. Skierował się ku drzwiom prowadzącym na podwórko za domem. Nagle sobie uświadomił, że jego jedyna szansa to wydostać się na zewnątrz, gdzie jego talenty łowcy będą mogły zneutralizować przewagę liczebną uzbrojonych po zęby przeciwników.

Wybiegł przez tylne drzwi, skręcił gwałtownie w lewo i przetoczył się po ziemi. Czekał tam na niego kolejny zabójca, ale Brennan biegł za szybko, by tamten mógł dobrze wycelować.

Zacisnął zęby, znowu czując ból przeszywający mu nogę, i przebiegł sprintem przez starannie wygrabiony piaskowy ogród, niszcząc harmonię usypanych ze żwiru fal śladami stóp i plamami krwi. Zabójca był zbyt wolny, by go załatwić. Kanonada kolejnych pocisków wbijała się w ziemię tuż za uciekającym. Po chwili Yeoman wpadł w gąszcz otaczający jego izolowany dom.

Noc była zimna i jego oddech zmieniał się w parę. Był nagi, a bose stopy zdawały się płonąć w zetknięciu ze śniegiem. Ze zranionego uda skapywała zaś krew. Jednakże przykucnięty w pokrytych śniegiem chaszczach mężczyzna ledwie czul ból. Drugi napastnik w czarnym stroju dołączył do pierwszego, który czaił się na podwórku za domem. Wymienili ze sobą kilka słów, zbyt cichych, by można było je zrozumieć. Jeden z nich wskazał na las, mniej więcej tam, gdzie ukrywał się Brennan, ale żaden nie miał ochoty ścigać go w ciemności.

Uciekinier skrzywił się, zmuszając umysł do zachowania spokoju i racjonalnego myślenia. Jego najpoważniejszym problemem był czas. Napastnicy mogli go przeczekać. Był nagi i mroźna zimowa noc wysysała już siły z jego kości. Musiał dostać się do szopy za szklarnią, zanim zmieni się w nieruchomą bryłę zamarzniętego mięsa.

Gdy zmusił się do ruszenia z miejsca, do dwóch zabójców dołączył trzeci, który włączył wielką latarkę i skierował snop światła na lewo od Brennana. Szanse Yeomana jeszcze bardziej zmalały. Napastnicy mogli go oświetlić, a następnie zastrzelić. Jeśli zaś pozostanie na miejscu, zamarznie i zaoszczędzi im wysiłku naciskania spustów.

Przeszukał warstwę śniegu zgrabiałymi z zimna palcami i znalazł śliski od lodu kamień wielkości pięści. To była dość kiepska broń, ale będzie mu musiała wystarczyć. Przesunął się bezgłośnie, gdy snop światła się zbliżył. Wstał, zamierzając rzucić swym pociskiem, gdy nagle coś wypadło przez okno na poddaszu.

Maleńka postać, mająca najwyżej dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, wylądowała na barkach jednego z napastników z cienkim, przeszywającym krzykiem. W blasku sierpa księżyca błysnął metal. Stworzenie krzyknęło jeszcze raz i wbiło w kark zabójcy coś, co wyglądało jak widelec. Mężczyzna wrzasnął z bólu pomieszanego ze strachem i uderzył istotkę otwartą dłonią. Spadła na zimny grunt i znieruchomiała jak żałosny strzępek.

Serce Brennana zabiło szybciej, gdy sobie uświadomił, że to Dyniogłowy, jeden z ludzików, których uratował w tunelach pod Kryształowym Pałacem. Było ich około trzydziestu, a wszyscy byli dziećmi niezwykłej dżokerki, którą zwali Matką. Byli oczami i uszami Poczwarki, obserwowali dla niej całe miasto. Po jej śmierci i zniszczeniu Pałacu Brennan wywiózł je na wieś, by zamieszkali z nim i z Jennifer.

A teraz Dyniogłowi spełnili najgorętsze życzenie swego gospodarza, odwracając uwagę napastników. Sypali się na zabójców niczym żywy deszcz. Mieli mizerną broń — co tylko mogli znaleźć: widelce, noże kuchenne, a nawet naostrzone ołówki. Mieli dziesięciokrotną przewagę liczebną nad przeciwnikiem, ale byli mali i słabi. Zbiry szybko otrząsnęły się z zaskoczenia i zaczęły ich zabijać jednego po drugim.

Kędzierzawy Joe, który wyskoczył z okna zaraz po Dyniogłowym, szybko zakończył swój żywot. Nie trafił w wybrany cel i mężczyzna rozdeptał go z miażdżącą kości siłą, uciszając jego piskliwy krzyk. Kiciunia zdołała wbić nóż kuchenny w kostkę przeciwnika, nim ten zmiażdżył ją latarką. Jaszczurro dźgnął nieprzyjaciela w bark ołówkiem, ale był za słaby, by zrobić coś więcej, niż przebić mu skórę, nim zbir skręcił mu łuskowaty kark.

Brennan stłumił gniew i litość. Ruszył do akcji tak szybko, jak tylko mógł, ignorując ból w ranionej nodze, a także kamienie, patyki oraz ostre odłamki lodu kaleczące jego bose stopy.

Przemknął między spowitymi w śnieżny całun drzewami jak duch, okrążył dom o spiczastym dachu i położoną za nim szklarnię, a wreszcie zatrzymał się przed szopą i zaklął. Zapomniał klucza. Cofnął się, by rozwalić drzwi, ale cichy, syczący głosik powstrzymał go, nim zdążył w nie uderzyć.

— Szefie! Szefie, klucz!

To był Brutus, homunkulus wzrostu około trzydziestu centymetrów. Jego szarą, bezwłosą twarz pokrywały liczne fałdy łuskowatej skóry. Brutus podjął się roli wodza plemienia. Był bardziej rozgarnięty niż większość homunkulusów, ale nawet on nie przerastał inteligencją bystrego dziecka. W tej chwili sprawiał jednak wrażenie, że bardzo trafnie ocenił sytuację. Rzucił klucz do kłódki Brennanowi, który złapał go zgrabiałymi z zimna palcami.

Musiał próbować kilka razy, nim udało mu się go wsunąć. Otworzył szeroko drzwi i chwycił w ręce łuk wiszący nieopodal. Szybko naciągnął cięciwę zwisającą z jednego z końców. To był tylko drewniany łuk refleksyjny o sile naciągu dwudziestu pięciu kilogramów, ale to wystarczy. Złapał kołczan wiszący obok łuku i znowu wyszedł w noc.

Nie czuł się już nagi, ani nie było mu zimno. Gniew wypływający mu z brzucha ogrzewał go, gdy mężczyzna biegł po śniegu w stronę domu. Brutus podążał tuż za nim.

Scena, którą Brennan ujrzał na podwórku, była gorsza, niż się tego spodziewał. Maleńkie, zdruzgotane ciałka mąciły harmonię jego ogrodu zen. Zmiażdżone, rozdeptane homunkulusy podjęły bohaterską, beznadziejną walkę z olbrzymami, zdolnymi zabić je jednym uderzeniem.

Yeoman zakrzyknął ze smutku i gniewu. Jeden z zabójców, gotowy zmiażdżyć Bigfoota kolbą karabinka automatycznego, znieruchomiał nagle i rozejrzał się wkoło, unosząc broń. Brennan opadł na jedno kolano, naciągnął cięciwę i wystrzelił. Myśliwska strzała o ostrym jak brzytwa grocie przeszyła noc i wbiła się w górną część piersi zabójcy. Mężczyzna osunął się do tyłu, wpadł na ścianę domu i zgiął się wpół. Broń wysunęła mu się z rąk.

Żyjące homunkulusy wydały z siebie triumfalny okrzyk o niesamowitym brzmieniu. Brennan wyciągnął z kołczana kolejną strzałę, wycelował i wystrzelił, nim drugi napastnik zdążył zareagować. Trafił go w brzuch. Ocalałe stworzenia rzuciły się na niego hurmem. Z ust zabójcy wyrwał się nieartykułowany wrzask. Próbował się odczołgać, rozpaczliwie, lecz bezskutecznie.

Trzeci zbir wyłączył latarkę, którą posługiwał się jak maczugą, odwrócił się i uciekł do budynku. Brennan wypuścił za nim kolejną strzałę. Trafił, ale zabójca się nie zatrzymał.

Yeoman nałożył na cięciwę kolejną strzałę i zatrzymał się, wytężając słuch. Zabójca zaatakowany przez homunkulusy wreszcie przestał krzyczeć. Pierwszy, którego trafił, natychmiast skonał.

— Zajmij się pobratymcami — polecił Brutusowi, a następnie pokuśtykał ku tylnym drzwiom. Nasłuchiwał przez chwilę, ale wewnątrz nic się nie poruszało. Nie mógł czekać zbyt długo, nawet jeśli napastnik czaił się gdzieś na niego. Musiał wejść do środka.

Podniósł z ziemi karabinek pierwszego z zabójców i wpadł szybko do domu, pochylając się nisko. Nadal panowały tu ciemność i cisza. Usłyszał odgłos włączanego silnika samochodu, dobiegający z ulicy.

Zapalił światło w sypialni. Panował tu chaos. Okno wybito, a kawałki szkła walały się na podłodze. W ścianach było pełno dziur od kul, które zniszczyły oprawione w ramy obrazy Hokusaia oraz drzeworyty Yoshitosiego, wiszące nad futonem. Jennifer leżała za nim, cicha i nieruchoma jak śmierć. Otaczało ją morze krwi.

Nowe ciało przypadło do gustu Kienowi. Było młode, miało dwie sprawne ręce, a także — co najważniejsze — dysponowało talentami asa, do których bardzo szybko się przyzwyczaił. Potrafił zrozumieć, dlaczego Philip Cunningham lubił być Znikaczem. Był jednak pewien problem. To było ciało człowieka innej rasy. Zadawał sobie pytanie, czy to właśnie jest przyczyną snów, które ostatnio go dręczą.

Odwiedzał go w nich ojciec i snuł ciche opowieści o dawnych dobrych czasach w Wietnamie, gdy Kien pracował w rodzinnym sklepiku. Zawsze był posłusznym synem, choć ograniczające swobodę życie sklepikarza z małej wioski wydawało mu się straszliwie nudne. Został tam jednak aż do chwili, gdy jego ojca zamordowali Francuzi, w ostatnich dniach rebelii Wietnamczyków przeciwko europejskim panom. Dopiero wtedy przeniósł się do miasta i wstąpił do armii nowej Republiki Wietnamu. Rzecz jasna, musiał zmienić to i owo, by się przystosować. Z chińskim nazwiskiem nie miałby żadnych szans na karierę w armii pełnych uprzedzeń Wietnamczyków.

— Po raz kolejny nas opuściłeś — rzekł mu Stary Ojciec, poruszając laską, którą często podkreślał swoje wywody. — Najpierw odwróciłeś się plecami do rodziny i przyjąłeś nazwisko Kien Phuc, by udawać Wietnamczyka. A teraz posunąłeś się jeszcze dalej. Stałeś się biały.

Trudno było dyskutować ze snem, ale Kien podjął taką próbę.

— Nie, ojcze — sprzeciwił się cierpliwie. — Nikogo nie opuściłem. Wszystko to jest częścią mojego planu, fortelem, który ma zmylić wrogów.

Zjawa prychnęła pogardliwie. Nie dała się przekonać.

— Zawsze byłeś sprytny, chłopcze. Muszę ci to przyznać.

— Dzisiejszej nocy kapitan Brennan zginie — oznajmił Kien. — A razem z nim ta suka, która zabrała mi połowę ręki. — Uśmiechnął się do ojca. — Po raz drugi zabiję jego kobietę. Szkoda, że nie pożyje wystarczająco długo, by to sobie uświadomić.

— A po Brennanie?

— Po nim przyjdzie kolej na Tachiona. On za dużo wie. Z łatwością mógłby rozgryźć moją najnowszą tajemnicę, zorientować się, że nadal żyję w ciele Philipa Cunninghama. Dlatego musi zginąć.

— Kiedy? — zapytał jego ojciec

— Już niedługo. Dzisiaj. Kiedy Czaple wrócą z głowami Brennana i jego suki.

Stary Ojciec zmarszczył brwi.

— Mam wrażenie, że zamierzasz zatrzymać to ciało — stwierdził.

Kien potrząsnął nową głową.

— Tylko do czasu, gdy wszyscy moi wrogowie zginą.

— A czy kiedykolwiek zabrakło ci wrogów, synu?

Kien uśmiechnął się tylko.

Tasowanie w Dżokerowie

Подняться наверх