Читать книгу Tasowanie w Dżokerowie - George R.r. Martin - Страница 7
I
ОглавлениеNie wiem, dlaczego to zaczynam, co z tym zrobię i do kogo właściwie mówię. Pewnie… pewnie chodzi o to, że chcę, by ktoś się dowiedział, co się naprawdę wydarzyło, kiedy już będzie po wszystkim. Ostatnio coraz częściej myślę, że Rox nie przetrwa długo.
Nie może przetrwać. ONI na to nie pozwolą.
Czy muszę tłumaczyć, kim są „ONI”? Nie sądzę. Kimkolwiek możesz być, mogę powiedzieć ci jedno — jeśli musisz o to pytać, to znaczy, że nie jesteś dżokerem. Mam rację?
Jest jednak pewne pytanie, na które muszę odpowiedzieć. Nikt nigdy nie zadaje mi go otwarcie, ale zawsze słyszę jego cichy brzęk w zgiełku ich myśli. Słyszę je u wszystkich, którzy na mnie patrzą lub choćby o mnie myślą: Jak to jest być tak kurewsko obrzydliwym? Jak to jest siedzieć niczym brodawka na cielsku, które zajmuje akr powierzchni i karmi się nieczystościami?
Jak to jest? Boże…
W porządku, spróbuję odpowiedzieć.
Znajdź sobie salę. Ogromną i pustą. Niech nie będzie zbyt wygodna. Dopilnuj, by podłoga była wilgotna i popękana, a temperatura za niska albo zbyt wysoka. Całość powinna sprawiać lekko posępne wrażenie.
Potem znajdź krzesło. Twarde i niewygodne, z rozszczepiającego się drewna. Takie, z którego chce się wstać już po kilku minutach siedzenia. Przyśrubuj je do środka swojej sali.
Zdobądź gdzieś pięćset telewizorów i ustaw je wokół krzesła: Wielki Mur pustych ekranów. Następnie nastaw każdy z nich na inny kanał, podkręć głośność i włącz te wszystkie skurwysyństwa.
Usiądź nago na kłującym krześle pośrodku brzydkiego pomieszczenia, zwrócony twarzą do wszystkich telewizorów. Niech ktoś przykuje cię łańcuchem do tego paskudnego mebla, a potem zwali ci na kolana dwieście ołowianych sztabek. Dopilnuj, by więzy były mocne, żebyś nie mógł się poruszyć ani podrapać, czy unieść rąk do uszu, żeby zagłuszyć ten upiorny hałas. Staniesz się całkowicie zależny od innych, którzy będą cię karmili, czyścili i rozmawiali z tobą.
Hej, wreszcie zaczynasz czuć się jak Opas. Zaczynasz sobie wyobrażać, jak to jest.
Słyszę cię. (Zawsze cię słyszę). Nie chrzań, mówisz. Masz talent do czytania w myślach. Czyż to nie jest wspaniały dar, mały pocałunek dzikiej karty?
No dobra, czytam w twoich myślach. Mam Mur Opasa, który nie dopuszcza natoli i asów na Rox, chyba że naprawdę bardzo chcą się tu znaleźć. Mam własną armię dżokerów, którzy mnie ochraniają i opiekują się mną.
To ja uczyniłem Rox możliwą. Jestem gubernatorem. Mam władzę. Beze mnie Rox by nie istniała. Cudownie, nieprawdaż?
Tak myślisz? To bzdura. Pieprzenie w bambus. Sterta opasowej czerni.
Wydaje ci się, że naprawdę rządzę tą wyspą? Chyba żartujesz. Kiedyś grałem w Dungeons & Dragons. Najczęściej byłem postacią władającą małym królestwem w scenariuszu wymyślonym przez naszego władcę podziemi. I wiesz co? Tamto królestwo było tak samo realne jak to, które mam tutaj.
Nie słyszysz, co myślą, kiedy do mnie mówią: Pierwszy, Blaise, Molly, K.C. i cała reszta skoczków. Nawet dżokerzy, ci, których przeklęła dzika karta. „Boże, cieszę się, że nie jestem taki jak on” albo „Nic mnie nie obchodzi, ile wie i jakimi mocami włada. To tylko jebany dzieciak…”.
Wiem. Wiem, co o mnie myślą. I wiem też, co myślą o Rox. Moja Rox jest wygodnym schronieniem, ale gdyby Ellis Island pogrążyła się jutro w wodach zatoki, znaleźliby sobie inne miejsce. Skoczkowie rozproszyliby się po miejskich zaułkach, a dżokerzy zrobiliby to samo, co zawsze. Wzruszyliby ramionami, jeśli je mają, i wróciliby do Dżokerowa.
Co zatem mam zrobić? Zagrozić, że zabiorę swoją piłkę i pójdę do domu, hę? Myślisz, że mógłbym się stąd ruszyć? Kurde, miałem farta, że zdołałem się tu dostać trzy lata temu, gdy byłem tylko wielkości szkolnego autobusu. A teraz… no cóż, płetwal błękitny nie jest już największym ssakiem na świecie. Przewyższam rozmiarami całe stado pierdolonych płetwali.
Jak się z tym czuję?
Nie możesz sobie wyobrazić Opasa. Nie potrafisz poczuć wobec mnie empatii. To niemożliwe.
Każdy pierdolony dżoker żyje we własnym, prywatnym piekle. Poprzestańmy na tym.
♣
Nie znoszę grać roli sędziego. Potrafię nawet zrozumieć, z jakich powodów.
Moi rodzice mieli słabą wolę. Hej, jasne… większość dzieciaków za wszystko obwinia starych.
Ale czemu by nie? Moi nie mieli kręgosłupa, zawsze chcieli się wszystkim przypodobać, pozwalali, by rozkazywali im sąsiedzi, sprzedawcy w sklepach i każdy, kto miał jakąkolwiek władzę. To byli sympatyczni ludzie i bez trudu zmieniali zdanie na pierwszą oznakę sprzeciwu. Uroczy ludzie, pozwalający, by hołota z sąsiedztwa zastraszała i nękała ich syna. Ich syna, licealnego poetę, „ach, jakże utalentowanego artystę”. Ich syna, który nigdy nie odrywał spojrzenia od komiksów.
Kiedy wracałem do domu z krwawiącym nosem, podbitymi oczami i podartym ubraniem, mówili mi:
— Jeśli cię zaczepiają, czemu po prostu nie odejdziesz? Może to przez to, co ty robisz. Skup się na rysowaniu, pisaniu i nauce. Graj w tę swoją grę fantasy z dziwnymi kostkami albo czytaj komiksy. Kiedy trochę dorośniesz, dadzą ci spokój.
Byli współczującymi ludźmi, a gdy Ted wkroczył w wiek dojrzewania i zmienił się w robala wielkości wagonu metra, nie opuścili mnie. O nie. Najpierw zadzwonili do kliniki w Dżokerowie, a dopiero potem zniknęli.
Zniknęli bez śladu.
No cóż, mamo i tato, Ted z pewnością trochę dorósł, czyż nie? Wolałbym mieć w sobie trochę mniej z was, bo fakt, że już jestem duży, w niczym mi nie pomógł, i nadal muszę dźwigać cały wasz bagaż emocjonalny.
Jak więc mam osiągnąć swój cel? Jak znaleźć sposób, by połączyć moc z odrobiną współczucia? Jak uświadomić innym graczom na scenie Rox, że są cholernie krótkowzroczni i samolubni? Jak pozostać idealistą w świecie chciwych pragmatyków?
Przynieśli mi dzisiaj sprawę do rozpatrzenia. Nazywają to drwiąco „sądem gubernatora”. Ale przedstawiają mi te sprawy, bo nalegam na to. No dobra, bądźmy ze sobą szczerzy. „Sprawiedliwość” na Rox z reguły jest brutalna i nieodwracalna. Zwracają się do mnie tylko wtedy, gdy uczestnicy sporu nie są już martwi albo okaleczeni.
Wiedziałem, kto jest winny, zanim ich do mnie przyprowadzili. Zawsze to wiem.
Eskortował ich Blaise, ale była z nimi również Kelly. Kelly, która wydaje mi się tak boleśnie atrakcyjna, która na swój sposób zachowała jeszcze niewinność. Lubię na nią patrzeć i wyobrażać sobie, jak by to było, gdybym był normalny albo gdybym był jednym z nich. Gdy się zbliżała, wyczuwałem jej niejasne, wzajemnie sprzeczne uczucia. Z Blaise’a i K.C. Strange, drugiej ze skoczków, wypływały mroczniejsze, bardziej gwałtowne myśli, natomiast Śluzak, dżoker, którego wlekli do budynku administracji, emitował strach pomieszany z ulgą.
Oznajmiłem z chichotem wszystkim, którzy mnie otaczali, że będziemy mieli towarzystwo. Moja dżokerska straż stanęła na baczność w całym holu. Kafka przybiegł do mnie, odrywając się od swojego biurka. Jego umysł nadal błądził po labiryncie planów, które studiował. Otaczający mnie dżokerzy nagle się ożywili: zawsze wierny Fistaszek, Ćma, Wideo, Całun, Krogulec, Elmo, Ruszt oraz kilkunastu innych, którzy przebywali w pomieszczeniu albo stali na wysokim balkonie.
W prądach myśli pojawiły się wiry. Wyczuwałem też resztę Rox — Pilnika pogrążonego w wywołanej uniesieniem ekstazie w jakiejś norze na północnym końcu wyspy; Charona, który oddalał się od nas, zwabiony syrenim zewem jakiegoś dżokera z Nowego Jorku. Moi strażnicy zacisnęli ręce na broni.
Grupka Blaise’a weszła głośno do środka, wpuszczając ze sobą zimny powiew. Śluzaka wlekły między sobą K.C. i Kelly. Wnuk Tachiona zaczął pokrzykiwać jak szaleniec, nim jeszcze pokonał połowę drogi do mnie.
Kafka odchrząknął. Jego skorupa zastukała jak tanie kastaniety. W tej samej chwili Całun wprowadził z trzaskiem nabój do lufy swojego jednostrzałowego karabinu Remington kaliber .22. Usłyszałem myśl rozbawionego Blaise’a (pierdolona pukawka). Blaise nie jest tak potężnym psionicznym władcą jak jego dziadek. Jego tarcze przeciekają. Myśli leją się z niego, jakby był dzieckiem, które nie trzyma moczu.
Kafka zaczął go besztać.
— Zachowuj się, jak trzeba, jeśli łaska. — Brzmiał jak ojciec pouczający syna. Skutek również był podobny. — Już o tym rozmawialiśmy. Gubernatorowi należy się wasz szacunek. To również jest część czynszu, który płacicie.
Blaise łypnął na niego ze złością. Złapałem obraz karalucha rozgniecionego gigantyczną stopą. Mały jebany owad. Ta myśl umknęła po chwili. Znowu na mnie spojrzał. Chichocze jak mała dziewczynka. Kurwa, to obrzydliwe. Śmierdzi jeszcze gorzej niż zwykle.
Niemalże w odpowiedzi na te słowa przebiegła przeze mnie fala przynosząca ze sobą nagłą ulgę. Czułem gęstą maź opasowej czerni spływającą po moich bokach. Rozległ się dźwięk — miękki, mlaszczący i obrzydliwy, jakby ktoś ściskał w dłoniach gęste błoto.
— Gubernatorze — zaczął Blaise, wspierając ten tytuł głębokim, szyderczym ukłonem. Zlekceważyłem go. Więcej uwagi poświęcałem Kelly, która bezskutecznie starała się ignorować moją trwającą defekację. Wsparła ręce na biodrach. Ta wyzywająca, arogancka poza całkowicie kłóciła się z jej myślami. Biedne stworzenie, takie wielkie i brzydkie…
Uśmiechnąłem się do bezdomnej dziewczyny w podartych dżinsach. Jej cycki uwidaczniały się pod koszulką z napisem „Uwolnić Gila”. Włosy miała miękkie, ale jej wielkie oczy miały kolor głębokiego morza.
— Gubernatorze — rzekła, powtarzając słowo Blaise’a, ale jej głos miał przyjemne, łagodne brzmienie. Uśmiechnęła się do mnie.
Klasowa piękność odziana w łachmany. Wydawała mi się znacznie atrakcyjniejsza niż, na przykład, K.C. Kelly nie była skoczkinią, jeszcze nie. Pierwszy jej nie wprowadził. Ale w ostatnich miesiącach, od chwili, gdy Kuriozum zabiło Davida, Pierwszego interesowali tylko jasnowłosi chłopcy. Kelly była jedną z kandydatek, nastolatką z miasta, która uciekła z domu. Kandydatów jest znacznie więcej niż prawdziwych skoczków. Biorąc pod uwagę obsesję Pierwszego na punkcie sobowtórów Davida, większość z nich raczej nie miała szans na zmianę statusu.
Lubię na nią patrzeć. Gapię się na nią, gdy przechodzi obok mojego budynku. Czasami widuję ją również w snach.
Blaise przeszył dziewczynę wściekłym spojrzeniem i natychmiast umilkła, naburmuszona.
— Jeśli mogę błagać o audiencję u Waszej Jebanej Ekscelencji… — zaczął Blaise.
To wyzywające zachowanie było typowym przykładem moich trudności. Musiałem się znowu roześmiać, mimo że problem polegał na tym, że żadne z nich niczego nie traktowało poważnie. Bawią się w tworzenie nowego społeczeństwa, ale nie potrafię im wytłumaczyć, jakie to jest ważne.
Kafka zagrzechotał z oburzenia. Wyczułem, że umysły moich dżokerskich strażników nagle wypełniło skupienie. Przez chwilę bawiłem się z myślą, by po prostu odesłać Blaise’a, Kelly i K.C. Śmiech nadszedł, ale to mnie nie bawiło. Nie naprawdę.
Słyszałem większość myśli Blaise’a. Wiedziałem, że podobnie jak w przypadku Kelly czy K.C. większa część bezczelności chłopaka była na pokaz. Chciał zaimponować kolegom i koleżankom, by nie uznali go za słabego. Każdego, byle nie jego. W gruncie rzeczy, w ogóle nie chciał tu przychodzić.
— Słucham, Blaise. Zawsze słucham, gdy jakiś dżoker ma kłopoty. A Śluzak z pewnością jest dżokerem, czyż nie? — skończyłem i zachichotałem, jak to nazywał. Przerwałem, spoglądając prosto na K.C. — Zawsze słucham. Zawsze. Nawet, jeśli niektórzy myślą, że kiedy się śmieję, brzmię jak pierdolony głupi dwulatek.
Twarz dziewczyny poczerwieniała. No wiesz, zacytowałem jej myśli. Przez chwilę trochę się tego wstydziłem. Nieważne, ile razy demonstrowałem swe umiejętności, zawsze spotykałem się z taką samą reakcją. Ludzie nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś kradnie ich cenne, prywatne myśli. Niczego nie czują, nie widzą, żebym robił coś nadzwyczajnego, więc o tym zapominają.
Ale przynajmniej myśli Kelly są z reguły pełne wyrozumiałości.
Blaise się wkurzył.
— Powstrzymałem K.C. przed wykończeniem twojego wspaniałego dżokera. Powinienem sam załatwić skurSkurwysyna. Śluzak już drugi raz włamał się do naszej spiżarni.
Wiedziałem o tym. Już dawno wyczytałem to z myśli Śluzaka i K.C.
— K.C. i Kelly go nakryły, a mały skurwiel wyciągnął nóż. Co masz zamiar zrobić w tej sprawie?
Wiedziałem, czego chce ode mnie Blaise. Obraz był bardzo wyraźny. Jego wizja sprawiedliwości jest czarno-biała. Prosta.
Zerknąłem na Śluzaka. Od chwili incydentu płynął od niego nieartykułowany, rozdygotany strach, ze sporą domieszką niezaspokojonej nienawiści do Blaise’a. Jego salamandrowatą skórę pokrywał lepki olej, a płaskie przylgi na końcach palców wciskały się w wewnętrzne powierzchnie dłoni. Kiedy mrugał, wyłupiaste oczy o złotych tęczówkach i pionowych źrenicach znikały na moment pod grubymi, półprzezroczystymi powiekami. Otworzył usta i na moment wysunął się z nich rozwidlony wężowy język. Potem zniknął.
— Okłamałeś mnie — oznajmiłem Śluzakowi. — To naprawdę bardzo niedobrze. — Cmoknąłem z niezadowoleniem i potrząsnąłem głową. — Obiecałeś, że więcej nie ruszysz ich jedzenia. Powiedziałem, że masz się trzymać z dala od nich i nie niepokoić ich więcej. Pamiętasz? Na Rox jesteśmy jedną wielką rodziną.
K.C. parsknęła śmiechem, słysząc te słowa, ale nikt inny się nie śmiał.
— Co się stało, Śluzak?
To stara sztuczka czytających w myślach. Po prostu zadać im bezpośrednie pytanie. To wyrywa ich ze strumienia świadomości i każe im się skupić. Właściwie nie słuchałem słów Śluzaka. Obserwowałem jego umysł. Wyczuwałem jego głód przez cały czas, gdy mówił. Słowa nie miały znaczenia. Był głodny. Na Rox zdarzało się to często. Prosta sprawa. Myślał, że skoczkowie go nie złapią.
Był w błędzie. To proste.
— Opas, chcę, żeby tę sprawę rozstrzygnięto — wtrącił nagle Blaise. — Raz na zawsze. Jeśli tego nie zrobisz, ja się tym zajmę. Zabiję go — powiedział mi w myślach, celowo wypychając te słowa na sam przód, jakby myślał, że mój mentalny słuch niedomaga. Dopilnuj, żeby Śluzak trafił do kanałów, albo zrobię to sam. Tak czy inaczej, zjesz skurwiela. Wybór należy do ciebie, „gubernatorze”.
— Nie zabijam dżokerów — odpowiedziałem mu na głos.
Prychnął pogardliwie.
— Cały cholerny świat to robi. Czemu miałbyś być wyjątkiem?
Mógłbym mu to wytłumaczyć. Mógłbym mu oznajmić, że to przekleństwo, gdy zawsze się wie. Wiedziałem, że skoczkowie kradną więcej jedzenia dżokerom niż na odwrót. Wiedziałem, że na Rox głód jest problemem dla obu stron. Wiedziałem, że Śluzak ma tyle inteligencji i poczucia moralnego, ile sześciolatek, i że teraz szczerze tego żałuje, ale wkrótce o tym zapomni i zapewne zrobi to znowu.
Łatwiej jest nie wiedzieć. Ale ja zawsze znam prawdę. Znam wszystkie fakty.
Trudno jest zrobić komuś krzywdę, jeśli poznaliśmy jego najskrytsze myśli. Kiedy wiemy, że jego ból do nas wróci i będziemy musieli wysłuchać go w całości. Kiedy dostrzegamy, że nic nigdy nie jest do końca czarno-białe.
Całkowicie dobre albo złe. Sprawiedliwe lub niesprawiedliwe.
Z pewnością nie dla mnie. Pewne rzeczy, które uczyniłem… Tylko przez to, że tu jestem i że stworzyłem Rox, jestem odpowiedzialny za śmierć wielu ludzi. Mój Mur nie jest wyrozumiały, a Charon nie zatrzymuje się dla pasażerów, którzy zmienili zdanie po drodze. Kafka powiedział mi, że na dnie zatoki pod Murem leży mnóstwo szkieletów. Wszystko to są moje ofiary. A w Nowym Jorku dochodzi do licznych aktów przemocy, których dopuszczają się ludzie mieszkający na wyspie. Ludzie, których ochraniam.
Próbuje przekonać sam siebie, że to po prostu sprawiedliwość.
Spoglądam na Śluzaka ze szczytu swego cielska. Nikogo nie powinno się skazywać na śmierć za to, że chciał zaspokoić głód, bez względu na okoliczności.
— To jak będzie, gubernatorze?
Blaise jest niecierpliwy w takim samym stopniu, jak Kelly jest piękna. Przyciągający wzrok, a także niebezpieczny. Żaden umysł, jaki kiedykolwiek napotkałem, nie był bardziej amoralny od niego. Chciał, żebym popełnił morderstwo z powodu kilku cholernych biszkoptowych ciasteczek.
Niech to szlag, nie wiedziałem, co zrobić. Żadne wyjście nie wydawało się dobre. Trudno tu było mówić o racji. Kiedy się zna wszystkie fakty, zawsze wychodzi na to, że każda decyzja będzie niesprawiedliwa. Jednakże gdybym po prostu zlekceważył sprawę, podważyłbym wszystko, co w ostatnich miesiącach zbliżyło mnie do osiągnięcia prawdziwej władzy. Ale nie zabijam dżokerów. Gdybym zaś zwrócił się przeciwko skoczkom, utraciłbym ich poparcie, a oni są równie niezbędni dla Rox jak ja.
No wiesz, z początku to była tylko pierdolona zabawa. Olbrzymi chłopak Opas przejmuje władzę nad Rox i nie wpuszcza na wyspę złych natoli. Ale z czasem wszystko robiło się coraz poważniejsze. Opowieść rodem z komiksu przerodziła się w rzeczywistość. Myśli stawały się coraz głośniejsze, aż wreszcie nie byłem już w stanie się od nich odciąć. Wtedy wszystko przestało być zabawne. David zginął z rąk Kuriozum i wszyscy zaczęli walczyć o wpływy, zamiast ze sobą współpracować, a sytuacja dżokerów w zewnętrznym świecie robiła się coraz bardziej gówniana.
Blaise nie dał mi czasu na zastanowienie.
— Opas? Hej, Opas!
Łypnąłem na nich wszystkich z góry. Wkurzyli mnie.
— Śluzak jest winny — warknąłem wreszcie. — Ostrzegałem go przed kradzieżą żywności. Ale nie zabiję go za to, Blaise. Śluzak, od tej chwili jesteś członkiem brygady zajmującej się opasową czernią. Masz wynosić moje gówno, dopóki się nie upewnię, że będziesz się trzymał z dala od skoczków. Gdybyś znowu znalazł się na ich części Rox, pozwolę im zrobić z tobą, co tylko zechcą. Jasne?
Ulga Śluzaka oplatała się wokół jego niesmaku. K.C. wzruszyła ramionami, a Kelly obdarzyła mnie drobnym uśmieszkiem.
Blaise skrzywił się wściekle.
— Zabiję go, jeśli jeszcze kiedyś zobaczę tę jego ohydną gębę — oznajmił głośno. — Nie potrzebuję twojego pozwolenia, Opas.
— Blaise — odezwała się Kelly z błaganiem w głosie. — Gubernator…
Chłopak odwrócił się ku niej, unosząc zaciśniętą w pięść dłoń. Czułem przemoc wyciekającą z niego niczym gorąca lawa.
— Stój! — krzyknąłem. Na furię brzmiącą w moim głosie odpowiedziała seria trzasków przygotowywanej do strzału broni. Od strony Blaise’a popłynęły fale nagłego strachu. Czułem żar na swojej twarzy. — Potrzebujesz mojego pozwolenia, do cholery! — wrzeszczałem. — Ja jestem Rox. Ja! Bez mojego Muru natole natychmiast oblezą wyspę jak robactwo zdechłego kota. Słyszę twoje myśli. Uważasz, że jestem słaby. „Opas nikogo nie zabija, można go zastraszyć”. Słyszę cię.
Patrzyłem na obserwujących naszą konfrontację dżokerów. Słuchałem ich myśli. Byli tak samo gotowi do przemocy jak skoczkowie. Wiedziałem, że muszę natychmiast to zakończyć, bo inaczej ktoś zrobi coś naprawdę głupiego.
— Kafka, Blaise musi mi się pokłonić, zanim wyjdzie. Chcę usłyszeć, jak mi dziękuje za to, że poświęciłem czas na rozpatrzenie jego sprawy. — Przerwałem. — Jeśli tego nie zrobi, rozwal go.
Syn Tachiona był wyraźnie zbity z tropu. Rozdziawił usta. Przez jakąś minutę rozważał możliwość zapanowania nad umysłami moich dżokerów, ale było nas tu bardzo wielu, i nagle opuściła go pewność, że poradzi sobie ze wszystkimi. Prychnął ze złością.
— Blefujesz. Nie zrobisz tego. To nie w twoim stylu.
Odbierałem od niego tylko umysłowy szum.
Zachichotałem.
— Chcesz się przekonać? Proszę bardzo. Hej, jeśli tu zginiesz, władzę nad skoczkami po prostu przejmie K.C. albo ktoś inny. Idę o zakład, że K.C. tylko się ucieszy, że konkurencja się przerzedziła. — Dziewczyna obrzuciła mnie groźnym spojrzeniem. Zignorowałem ją. — Nie przejmę się, jeśli cię utracę, Blaise. Nawet w najmniejszym stopniu.
Zawahał się. W jego myślach zapanował chaos. Naprawdę nie był pewien, co robić. Moi dżokerzy czekali z cierpliwością i nieco zbyt wielkim zapałem. Myślę, że to widok ich twarzy go przekonał.
Zbliżył się o krok i skłonił sztywno głowę.
Zachichotałem.
— Bardzo ładnie ci to wychodzi. I co jeszcze?
Skrzywił się. Zmarszczył brwi. Wydął usta.
— Dziękuję — rzekł tak cicho, że ledwie można było go zrozumieć. W jego umyśle gorzała wściekłość. Pierdol się, skurSkurwysynu.
— Nie czuję pociągu do chłopaków — odpowiedziałem. — Nie to, co Pierwszy. No, gdybyś był taki ładny jak Kelly…
Jego twarz zarumieniła się atrakcyjnie, podobnie jak twarz dziewczyny. Odwrócił się gniewnie na palcach i oddalił, przy akompaniamencie śmiechu gapiących się na to dżokerów. K.C. podążyła za nim, obrzucając mnie pożegnalnym spojrzeniem.
Kelly długi czas mi się przyglądała (biedne stworzenie), a następnie poszła za nimi. Śluzak również się śmiał, nim Fistaszek wziął go za ramię i skierował w stronę stert opasowej czerni.
— Bierz łopatę — rzekł.
I wtedy wszyscy zaśmiali się ze Śluzaka. Dżokerom wolno się śmiać z innych dżokerów.
Kafka spojrzał na mnie. Jak dzieci. Wszyscy kłócicie się ze sobą jak dzieci. Owadopodobny mężczyzna westchnął. Jego słowa wydawały się mądre. Być może rzeczywiście takie były.
— Blefowanie jest bardzo niebezpieczne — dodał na głos. — Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z Blaise’em.
Później miałem sobie przypomnieć te słowa.
♠♥♦♣