Читать книгу Tasowanie w Dżokerowie - George R.r. Martin - Страница 13

5

Оглавление

Miasto płonęło, choć nigdzie nie widziało się ognia.

Brennan nigdy dotąd nie spotkał się z podobnym żarem. Powietrze od niego migotało. Fale gorąca wznosiły się z chodników, liżąc go po twarzy niczym cuchnący jęzor ogromnej, zdyszanej bestii. Obłaziły jego ciało, przywołując strumyczki potu na jego plecy i nogi. Gdyby był religijny, podejrzewałby, że znalazł się w piekle. Przypomniał sobie hasło często wyszywane na kurtkach weteranów wojny wietnamskiej. „Po śmierci pójdę do nieba, bo w piekle już byłem”.

Może to i nie było piekło, ale z pewnością znalazł się w mieście ze swych najgorszych koszmarów. Szedł zaułkiem, przeskakując nad bąbelkami asfaltu sączącymi się ze szczelin w nawierzchni. Otaczały go rozpadające się budynki, a na wyboistych jezdniach walało się mnóstwo śmieci, których nikt nie zbierał. To było miasto duchów. Na opustoszałych ulicach nie było nikogo poza nim.

Wyszedł z zaułka i spojrzał na zardzewiałą, powyginaną tablicę zwisającą z latarni. Henry Street. W takim razie Kryształowy Pałac powinien być…

Spojrzał wzdłuż ulicy i rzeczywiście go zobaczył. Kryształowy Pałac nadal stał na swoim miejscu. A jeśli Pałac wciąż stał… Brennan ruszył w tamtą stronę niczym marynarz nieodparcie przyciągany przez skały, na których czają się syreny.

Drzwi do Pałacu były otwarte. Wewnątrz panowały ciemność i chłód. Przeszyło go drżenie. Pot spływający po jego ciele nagle wyparował, pozostawiając zimną, lepką skórę.

Być może to panujący w Pałacu chłód przyprawił go o dreszcze, a może to była ona. Siedziała za swym ulubionym stołem na swym ulubionym krześle z wysokim oparciem, ledwie widoczna w mroku. Obok stał kieliszek jej ulubionego amaretto.

— Poczwarko — wyszeptał Brennan.

Spojrzała na niego. Z jej przezroczystej twarzy jak zwykle nie sposób było nic wyczytać. Poczwarka była kobietą z krwi i kości, ale jej skóra i tkanka tłuszczowa były niewidzialne, a mięśnie w przeważającym stopniu również. Niektórym wydawała się odrażająca, ale Brennan był nią zafascynowany.

— Czy to naprawdę ty? — wyszeptał.

— A któż inny mógłby siedzieć w tym miejscu, w tym ciele, pijąc amaretto z kryształowego kieliszka? — zapytało widmo. Yeoman potrząsnął głową. To nie była odpowiedź na jego pytanie. Być może zasady rządzące tym popapranym wymiarem nie pozwalały jej odpowiedzieć. Albo to zasady rządzące jego popapraną podświadomością nie pozwalały jej mówić jasno.

— Wiedziałaś o wszystkim, co się działo w Dżokerowie — podjął Brennan. — A jak jest tutaj?

— Znam cię — odpowiedziała. — Wiem co nieco o tym, co dzieje się w twoim umyśle.

— Potrafisz mi pomóc? — zapytał. — Pomożesz mi odnaleźć Jennifer?

Jeśli nawet widmo było niezadowolone, że wymienił imię jego rywalki, nie okazało tego w żaden sposób.

— Szukaj w centrum wszystkiego — odpowiedziała. — To, co jest dla ciebie najcenniejsze, znajdziesz w ramionach swego najgorszego wroga. Ale bądź ostrożny. Nie jesteś sam w tym świecie.

— Czy to miejsce istnieje naprawdę? — zapytał.

— Mnie wydaje się całkiem rzeczywiste.

— Mnie też — przyznał mężczyzna cichym głosem. Zawahał się. Pragnął jej dotknąć, ale nie uważał, by to był dobry pomysł. Obawiał się, że rozpłynęłaby się jak dym. Jeszcze bardziej jednak bał się myśli, że mogłaby się okazać ciepła, żywa i namacalna.

— Muszę już iść — oznajmił wreszcie.

Poczwarka skinęła głową.

— Kolejna misja — dodała, gdy wyszedł z pokoju. — Bądź ostrożny, mój łuczniku. Bądź naprawdę bardzo ostrożny.

Wydała się Brennanowi smutna, ale nie mógł nic zrobić, by temu zaradzić. Zabrał ze sobą okruch tego smutku i opuścił Pałac po raz ostatni.

Na dworze słońce świeciło tak jasno, że musiał przymrużyć powieki. Nie zrobiło się też chłodniej i pot zalał go, gdy tylko stanął na chodniku, by zastanowić się nad następnym ruchem.

Jeśli miał skorzystać z rady Poczwarki, powinien poszukać „centrum wszystkiego”. Niestety, było to dość mgliste określenie. Ruszył przed siebie, zastanawiając się nad tym, i nagle zauważył, że kolejny fragment przepowiedni nieżyjącej kobiety się sprawdził.

Nie był tu sam.

Po ulicy chodzili ludzie. Większość nosiła niebieskie atłasowe kurtki Niepokalanych Czapli albo miała maski Wilkołaków na twarzach. Stali pojedynczo albo w niewielkich grupkach, otaczając go ze wszystkich stron.

Sięgnął po browninga, którego miał z tyłu, ale nie znalazł go. Najwyraźniej pistolet nie przeniósł się w to miejsce razem z nim. Nagle uświadomił sobie, że brak broni może nie mieć znaczenia.

Wszyscy otaczający go ludzie już nie żyli.

Wszyscy byli zbrukani krwią. Wszyscy mieli otwarte rany. Z piersi, szyj, pleców albo oczu większości sterczały strzały. Ruszyli w jego stronę. Ich twarze z reguły wydawały mu się znajome. Uświadomił sobie, że to ludzie, których zabił od chwili powrotu do miasta.

Było ich bardzo wielu.

Zamarł na moment w bezruchu, nie mogąc się zdecydować, co robić dalej. Umarli byli coraz bliżej. Wtem zauważył kącikiem oka jakieś poruszenie. Odwrócił się w tamtą stronę i ujrzał makabrycznie uśmiechniętego mężczyznę ze straszliwie wytatuowaną twarzą, który zmaterializował się nagle na odległość wyciągniętej ręki od niego.

To był Blizna. As teleporter i szef gangu, którego Brennan zabił wkrótce po przybyciu do miasta. Na twarzy miał wytatuowane szkarłatne i czarne spirale, symbol Kanibali Łowców Głów. Był sadystą i wielką radość sprawiało mu wykorzystywanie swej mocy, by powoli kroić ofiary brzytwą na plasterki.

— Wróciłem, skurwielu — oznajmił upiornym szeptem, wydobywającym się z gardła zmiażdżonego kiedyś przez Yeomana cięciwą. — I tym razem mam pomoc — dodał, wskazując na kompanię umarłych, zbliżających się powoli w straszliwym upale.

— Będzie ci potrzebna — odparł Brennan z pewnością siebie, której w rzeczywistości wcale nie czuł. — Już raz cię zabiłem.

Blizna zasyczał z wściekłości, zniknął, zmaterializował się tuż przed twarzą przeciwnika i ciął brzytwą. Yeoman uchylił się i częściowo zablokował cios, ale brzytwa zdążyła przeciąć przepoconą koszulkę, zostawiając ślad na ciele pod spodem. Blizna zniknął i zmaterializował się w odległości dwóch metrów od niego.

— Zabawa się zaczyna — oznajmił as sadysta.

Brennan poczuł, że po piersi spływa mu krew zmieszana z potem. Nagle uświadomił sobie, że umrze w tym miejscu. Rozejrzał się pośpiesznie wkoło i zauważył wąską lukę między dwiema martwymi Czaplami zmierzającymi ku niemu. Popędził w tamtą stronę. Odepchnął wyprostowanym ramieniem przeciwnika, który spróbował go zatrzymać, i odzyskał swobodę.

— Uciekaj, skurSkurwysynu, uciekaj! — zawołał Blizna z szaloną radością. — Nie umkniesz przede mną! Jesteś trupem! Gnijącym trupem!

Brennan biegł, a umarli podążali za nim. Blizna przyglądał się temu, a z jego ściśniętego gardła wydobywał się przerażający śmiech.

Rick i Mick wzięli w ręce słój po ogórkach, by przyjrzeć mu się uważniej. Brutus również gapił się na nich, żałośnie przyciskając do szkła opuchniętą, posiniaczoną twarz. Z nosa płynęła mu krew. Bezskutecznie próbował osłaniać posiniaczoną prawą rękę, gdy Rick potrząsał słoikiem, by patrzeć, jak dżoker podskakuje w środku.

— Po co bierzemy ze sobą małego dziwoląga? — zapytał.

Kien spojrzał na niego. Prowadził ostrożnie, bo z nieba gęsto sypały się wielkie płatki topniejącego śniegu.

— Będzie pojemnikiem na duszę kapitana Brennana. Postanowiłem, że gdy już ich schwytam, moi przyjaciele skoczkowie przeniosą mnie na chwilę do jego ciała, a jego do tego stworzenia.

— Nieźle — stwierdzi Rick i znowu potrząsnął słoikiem.

— Lepiej zdejmij pokrywkę i daj cudakowi trochę powietrza — odezwał się Mick. — Zaczyna się robić siny.

Kien zachichotał z wyrozumiałością i ponownie skierował uwagę na ulicę. Nie lubił prowadzić, a już szczególnie podczas śnieżycy, ale w tym przypadku nie chciał mieć żadnych świadków. Gdy już będzie po wszystkim, będzie miał inne ciało i inną tożsamość, i nikt z żyjących nie będzie o tym wiedział. Ani skoczkowie, którzy dokonają przeniesienia, ani nawet Rick i Mick. Zerknął na parę potworów znęcających się nad małym, bezbronnym dżokerem. Bawili się prawie równie dobrze, jak wtedy, gdy torturowali go, dopóki im nie powiedział, w którym miejscu kliniki ukryto Jennifer. Można ich było wykorzystywać do prostych zadań, ale Kien nie będzie ich żałował. Pora zainwestować w pomocników wyższej klasy.

Kien zatrzymał się na parkingu kliniki obok furgonetki z napisem: ARCHER — OGRODNICTWO KRAJOBRAZOWE. Detektywi musieli się trudzić przez wiele miesięcy, nim w końcu wytropili Brennana i jego sukę, ale nic nie przekraczało możliwości szefa Widmowych Pięści. Absolutnie nic.

— W porządku. Zaczekajcie tutaj, aż po was przyślę — rozkazał Kien, wskazując na słoik.

Rick uniósł naczynie i potrząsnął nim, gdy fałszywy Znikacz wysiadał z samochodu. Gdy zrezygnuje z tego ciała, będzie mu brakowało dreszczyku związanego z byciem asem. Uczynił się niewidzialnym, pozostawiając tylko oczy — potrzebował trochę praktyki, by się zorientować, że jeśli znika totalnie, staje się też całkowicie ślepy — i ruszył przez sypiący śnieg niczym animowana sylwetka. Dotarł do otwartych drzwi tylko dla personelu umieszczonych z tyłu budynku i wsunął się bezgłośnie do środka. Zaczekał chwilę, by się zorientować, i ruszył do pokoju na najwyższym piętrze, o którym opowiedział mu żałosny dżoker.

Łatwo było zniknąć całkowicie, gdy tylko zobaczył zbliżającą się pielęgniarkę albo sanitariusza, i przywoływać oczy z powrotem, kiedy usłyszał, że się oddalili. Nikt go nie zauważył. Przeciwwłamaniowe drzwi do pokoju były zamknięte. Kien zajrzał do środka przez wysoko ulokowane okienko. Suka Brennana leżała w łóżku. Czoło miała owiązane bandażem. Obok stał masywny dżokerski kapłan, Ojciec Kałamarnica. Na krześle przy łóżku ktoś siedział, ale kapłan je zasłaniał, i szef Widmowych Pięści nie widział, kto to jest.

Wszyscy skupiali uwagę na suce Brennana. Kien wyciągnął pistolet z kieszeni płaszcza i otworzył pchnięciem drzwi.

— Bądźcie cicho — odezwał się swym najbardziej rozkazującym tonem — a pozwolę wam jeszcze chwilę pożyć.

Kapłan zwrócił się w jego stronę i wytrzeszczył oczy. Kien uczynił pistolet widocznym dla wszystkich.

— Nie bądź głupi — rzucił, ale kapłan nie ustępował. Z jego brzydkiej dżokerskiej twarzy nie sposób było nic wyczytać. — Odsuńcie się powoli i pamiętajcie, że nie boję się wystrzelić

— Posłuchaj go — odezwał się dżokerski kapłan. — To Znikacz z Widmowych Pięści. On nie żartuje.

— Masz rację — odparł Kien z głośnym śmiechem. — Ale jednocześnie bardzo się mylisz.

Nie widział powodu, by dalej pozostawać niewidzialnym. Zmaterializował się całkowicie. W tej samej chwili kapłan odsunął się od łóżka i siedząca na krześle osoba spojrzała na fałszywego Znikacza, który wytrzeszczył oczy ze zdumienia. To był niski Azjata o białych włosach, pomarszczonej twarzy i rzadkiej brodzie, długiej i wąskiej. Jego ubranie było znoszone i połatane. To był jego ojciec.

Kien wycelował w niego drżącą dłonią.

— Cóż za syn — rzekł jego ojciec znajomym, znienawidzonym tonem.

Starzec potrząsnął ze smutkiem głową i szef Widmowych Pięści zaczął opuszczać broń. To jakaś sztuczka, pomyślał nagle. To musi być jakaś sztuczka. Ponownie uniósł pistolet, omal nie naciskając mimo woli spustu drżącymi palcami.

— Kim jesteś? — zapytał.

Widmo jego ojca ponownie potrząsnęło głową ze smutkiem rysującym się na twarzy.

— Złe to dziecko, które nie poznaje własnego ojca, Hsiang Yu — oznajmiło.

— Czego ode mnie chcesz? — krzyknął Kien, przestraszony faktem, że zwróciło się do niego prawdziwym imieniem.

Jego ojciec raz jeszcze potrząsnął głową.

— Tylko należnego szacunku — oznajmiło. — W zamian oferuję ci dar. Spełnię twoje największe życzenie.

— To znaczy? — zapytał drżącym głosem Kien.

— Czy chcesz dostać głowę Davida Brennana? — mruknął jego ojciec.

— Wiesz, że chcę — odparł szef Widmowych Pięści.

— W takim razie ją dostaniesz — zapewnił go starzec. — Pod warunkiem, że nie zabraknie ci odwagi, by ją sobie wziąć — dodał i wskazał na drugą stronę łóżka. Kien pochylił się ostrożnie do przodu i zobaczył swego wroga, który spał na podłodze.

Uśmiechnął się triumfalnie.

— To wspaniały dar, ojcze — rzekł i wycelował pistolet w Brennana.

Stary Azjata ponownie potrząsnął głową.

— Zawsze starałeś się wybierać najłatwiejszą drogę, synu.

Kien spojrzał na niego, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, poczuł nagłe przerażające szarpnięcie. Jego umysł zamienił się w szalony wir. Mężczyzna zamknął oczy, ale to w niczym nie pomogło. Miał ochotę zwymiotować, lecz nie był w stanie. Przełknął ciepłą żółć, a gdy znowu otworzył oczy, cisnęło nim do przodu. Zatrzymał się na wielkim biurku z tekowego drewna, stojącym w gabinecie jego mieszkania. Okna wychodziły na Central Park.

Odetchnął głęboko, nadal walcząc z mdłościami targającymi jego żołądkiem. Rozejrzał się wkoło. Tak jest, to był jego gabinet. Wszystko wyglądało normalnie. Drogocenne dzieła sztuki były na miejscu, drogie meble lśniły nieskazitelnie, nawet blat biurka, straszliwie uszkodzony, gdy Kien upozorował swą śmierć, a ten idiota Blaise przebił jego stróżującego dżokera nożem do otwierania listów.

Przesunął z zamyśleniem dłonią po blacie, który był tak gładki, że widział w nim własne odbicie. Pochylił się, by przyjrzeć się lepiej, i wymamrotał coś pod nosem, gdy uświadomił sobie, że wrócił do dawnego ciała. Znowu był Kienem. Spojrzał na swą prawą dłoń, splótł ją z lewą i parsknął krótkim, pełnym ulgi śmiechem. Przynajmniej znowu miał dwie kompletne dłonie. Odwrócił się zaskoczony, gdy drzwi jego gabinetu nagle się otworzyły.

Stał w nich Żmij.

To niemożliwe. On nie żył. Kien uświadomił sobie, że dżoker wygląda na martwego. I wkurzonego.

— Sssłużyłem ci wiernie — wysyczało gadopodobne stworzenie. — I ssstraciłem przezzz ciebie życie.

— To nie była moja wina — sprzeciwił się Kien. Nadal nie potrafił do końca uwierzyć, że ma przed sobą prawdziwego Żmija, ale dowody trudno było zignorować. Istota wyglądała jak Żmij i mówiła jak on. Miała nawet wielką i paskudną ranę na szyi, tam, gdzie Znikacz wbił ten sam nóż do otwierania listów, którym zabito stróżującego dżokera. — To Znikacz cię zabił — dodał.

Żmij zbliżał się z każdą chwilą. Nadal wyglądał na wściekłego. Mężczyzna schował się za biurkiem. Dżoker dysponował nadludzką siłą, a do tego był mocno jadowity. Kien wiedział, że w walce z nim nie ma szans.

— Umarłem — ciągnął z furią dżoker — dlatego, że nie dałeśśś mi lojalnośśści, jaką ja zawsze okazywałem tobie.

Pochylił się nad Kienem niczym awatar śmierci. Generał skulił się trwożnie. Wyobraził sobie rozwartą paszczę Żmija, zaciskającą się na swoim gardle.

— Nie — zdołał wykrztusić — Nie — powtórzył, zasłaniając twarz ramionami.

Żmij odsunął się z szyderczym uśmiechem.

— Nie ssspotkasz ssswego przeznaczenia z mojej przyczyny — oznajmił, zaciskając i rozluźniając potężne pięści. — Ssspotkasz je tam — dodał, wskazując na okno wychodzące na Central Park.

Kien wyszedł ostrożnie zza biurka i wyjrzał przez okno. Central Park zniknął, ustępując miejsca gęstej dżungli.

Zupełnie jak w domu, pomyślał. Jak w Wietnamie.

Tasowanie w Dżokerowie

Подняться наверх