Читать книгу Lunatycy - Hakan Eriksson - Страница 5

Prolog Dwie dekady wcześniej

Оглавление

Dnem wąwozu, niczym wąska, połyskująca wstążka, płynęła rzeka Krivaja. Dalej na północ łączyła się z większą rzeką Bośnią. Po obu jej stronach piętrzyły się wysokie, strome góry. W ciepłym, wiosennym powietrzu przesyconym słońcem unosiła się lekka mgiełka, która przesłaniała widok na horyzoncie. Mimo to za przyprawiającymi o zawrót głowy szczytami dawało się rozpoznać kolejne pasma łańcuchów górskich. Zbocza szczelnie porastały drzewa wiśni, tworząc różowy baldachim z wiosennych rozkwitłych właśnie kwiatów.

Szwedzki dowódca ściągnął z głowy niebieski hełm i rękawem kurtki otarł pot z czoła. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną, i poza tym, że doskwierał mu jej ciężar, było w niej nieznośnie gorąco. Zdjęcie jej z siebie nie wydawało się jednak najlepszym pomysłem.

Oddział stał na głównej drodze, biegnącej przez niewielką wioskę, i czekał na rozkazy. Poza kilkoma ubranymi na czarno starymi babami, niosącymi drewno w plecionych koszykach, mało kto miał odwagę wyjść na dwór. Mijające żołnierzy babiny nawet na nich nie patrzyły.

W wiosce stało jakieś trzydzieści chałup, w centrum znajdowały się rzeźnia i warsztat szewski. Szwedzka kolumna złożona z siedmiu wozów piechoty ciągnęła się przez całą tę niewielką wioskę.

Rozładowali wozy. Kilku żołnierzy odpoczywało pod wierzbą przed sklepem rzeźnika. Kiedy przyszła wiosna, żołnierze starali się ładnie opalić. Skończyli z tym jednak po kilku poważnych przypadkach odwodnienia. Słońce powodowało zmęczenie, skwar w wozach przytłaczał. Zamiast wystawiać się do słońca, gromadzili się więc przy punktach wody pitnej, którą kupowali u lokalnych handlarzy.

Byli to zwykli Szwedzi, którzy z różnych względów zdecydowali się przyjechać do tego skupiska nędzy. Większość z nich miała w cywilu w Szwecji jakąś pracę, w której musieli wziąć urlop. Część pragnęła zrobić coś ekscytującego, inni chcieli się przyczynić do zaprowadzenia pokoju. Trafiali się i tacy, którzy po prostu lubili się bić. Nie było ich wielu, ale na ogół szybko rzucali się w oczy.

Ich misja polegała na utrzymywaniu pokoju, który udało się zaprowadzić tu i ówdzie, musieli więc chłodzić głowy zabijakom i starać się nie podgrzewać przy tym atmosfery. Już i tak wystarczająco wielu zrobiło to przed nimi.

Duński kapitan przebiegł wzdłuż kolumny. Typowy dla oddziałów pancernych kombinezon i gruby hełm sprawiały, że wydawał się mniejszy niż w rzeczywistości. Idealny wzrost dla czołgisty powinien być poniżej przeciętnego ‒ im niższym się było, tym lepiej.

Duńczyk stanął na baczność przed szwedzkim dowódcą i czekał na rozkazy. Mimo że sięgał Szwedowi ledwie do brody, wyraźnie cieszył się autorytetem.

– Kierujemy się na północ do najbliższej wioski. Jakieś kilka kilometrów stąd – wyjaśnił Szwed. – Tym razem mamy spuścić lanie Bośniakom.

– Jak to się mówi?… trochę urozmaicenia nie zaszkodzi? – odparł Duńczyk, próbując się uśmiechnąć.

– No właśnie. Nie wpadajmy w rutynę. Możemy chyba dalej jechać tą drogą. Ruszajcie przodem. Tak dla odmiany.

Duński dowódca odwrócił się w stronę czołgów. Stały tam trzy prawdziwe monstra – niemieckie leopardy. Zawarczały silniki, powietrze wypełniły ciemnoszare spaliny. Szwedzcy żołnierze wzięli swoje wypełnione po brzegi butelki z wodą, wsiedli do wozów piechoty i zamknęli za sobą drzwi. Kolumna powoli ruszyła. Duńskie czołgi na przedzie, za nimi wozy piechoty ze szwedzką załogą.

Po krótkiej chwili zobaczyli chmurę dymu unoszącą się nad sąsiednią wioską. Podobnie jak wiele innych miejsc, tamtą osadę zamieszkiwała ludność mieszana. Serbowie i Bośniacy żyli przez stulecia w pokoju, dzieląc pospołu radości i szarą rzeczywistość. W wyniku mieszanych małżeństw rody po obu stronach splotły się ze sobą i nikt nie troszczył się o to, kto jest kim. Aż do wojny. Wtedy znaczenie miało tylko to, kto był Serbem, kto Chorwatem, a kto Bośniakiem.

Duński dowódca zatrzymał czołgi na drodze tuż po tym, jak wjechały do wsi. Szwedzi czekali ze sto metrów za nimi. Ich oficer wysiadł z wozu i zajął pozycję przy starej ławce, na którą wystawiano bańki z mlekiem. Miał stąd dobry widok na wioskę. Sprawdził, czy kamizelka kuloodporna leży na nim tak jak powinna.

Przez radia popłynęły rozkazy. Dowódcy czołgów potwierdzili odbiór, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Duńskie wozy ruszyły i szybko przejechały wąską ulicą. Dotarłszy do centralnej części wioski, wykręciły na środek rynku i zajęły pozycje. Ich gąsienice powyrywały w prastarym bruku rynku duże kawały mocno ubitego kamienia. Rozlegał się ryk potężnych silników czołgów i szczekanie jakigoś psa.

Nagle jedną z bocznych uliczek nadjechał z dużą prędkością jeep. Samochód telepał się na wszystkie strony, zostawiając za sobą kłęby kurzu. Zamontowany na dachu karabin maszynowy wydawał z siebie terkoczące salwy. Stojący za nim strzelec ledwie mógł utrzymać równowagę, gdy jeepem rzucało na wąskiej uliczce. Jako podparcia używał karabinu, tak że ten miotał się dookoła i słał kule we wszystkich możliwych kierunkach, trafiając to w ścianę miejscowej poczty, to w kamienny bruk, to prosto w dach. Na rynek i stojący najbliżej budynku czołg sypał się grad dachówek.

Strzelec, ubrany w coś w rodzaju długiej sukmany i luźnych spodni, miał głowę okręconą chustą.

Pobliski czołg obrócił wieżę z działem w stronę jeepa. Krótko przymierzył, po czym wystrzelił. Ciśnienie z działa zostało spotęgowane tym, że znajdowali się w terenie zabudowanym. W wielu domach przy rynku z przeraźliwym trzaskiem wylatywały szyby z okien. Hałas był jeszcze większy, gdy pocisk trafił jeepa. Rozległ się głuchy huk i eksplozja wyrzuciła samochód w powietrze. Wylądował na boku. W mgnieniu oka opary benzyny zajęły się ogniem i pojazd stanął w płomieniach. Strzelec już nie żył.

Chwilę później rozległy się krzyki w pobliskich domach. Brzmiały jak rozkazy wydawane pod wpływem szoku i zwątpienia.

– Istne samobójstwo – powiedział duński dowódca czołgu przez radio i dał Szwedom zielone światło, żeby wjechali.

Lunatycy

Подняться наверх