Читать книгу Lunatycy - Hakan Eriksson - Страница 9

Оглавление

Lars Frisk zaczął przepytywać Erikssona już na korytarzu. Chciał się dowiedzieć, co dało śledzenie tych, którzy obserwowali Jansson. Pociągnął go za ramię w drodze do sali konferencyjnej, tak że musiał zacząć szybciej przebierać nogami. Anette Jansson i Urban Ström przyspieszyli kroku, nie chcąc zostawać z tyłu.

Gdy zgromadzili się przy eliptycznym stole, Eriksson rozdał wszystkim po pliczku zdjęć. Blat zapełniły twarze różnych ludzi, uwiecznionych gdzieś na świeżym powietrzu pod szwedzkim szarym niebem na anonimowych przedmieściach.

Frisk poprosił o streszczenie sytuacji. Spokojny i metodyczny Eriksson podniósł kubek z kawą, powoli upił kilka łyków i odstawił go z wystudiowaną powolnością.

– Sytuację można więc streścić następująco: dzięki rozlokowaniu naszych zasobów tak, żeby pod obserwacją znalazły się zarówno pojazd, jak i osoba, która przebywała w hotelu Clarion Sign przy Norra Bantorget, udało się prześledzić ruchy obu figurantów. Ich osie przecięły się.

– Po szwedzku bym prosił – odezwał się skwaszony Urban Ström.

– A więc specjalnie dla kolegi Ströma. Człowiek, który śledził Jansson i zatrzymał się w hotelowym lobby, zjawił się później pod tym samym adresem w Sollentunie, co samochód, który śledził Jansson i ciebie po drodze do Norra Bantorget.

– Nie jest to chyba nic, co mogłoby kogokolwiek zdziwić – wtrącił Ström.

– Nie, ale tak w każdym razie było. Interesujący nas adres, pod który udali się śledzeni mężczyźni, znajduje się na obszarze willowym Töjnan w Sollentunie na północ od Sztokholmu. Zdjęcia świadczą o pozornie spokojnym sąsiedztwie. W tle widać stojące u sąsiadów rowerki dziecięce. Na jednej z fotografii przechodzi starsza kobieta, która wyszła na spacer z jamnikiem szorstkowłosym.

– A on, ten pierwszy ze śledzonych obiektów, pojechał pociągiem? – zapytał Frisk, popędzając Erikssona.

– Zgadza się. Śledzony obiekt numer jeden odjechał pociągiem podmiejskim w stronę Märsty, który odszedł z centralnego dziesięć minut po drugiej. I wysiadł na stacji w Sollentunie.

Eriksson opowiedział, jak samochody Säpo przyczaiły się w pobliżu szarej toyoty, która siedziała na ogonie za samochodem Anette Jansson i Urbana Ströma, a następnie pojechały z Norra Bantorget za tym wozem na północ. Agenci Säpo zmieniali się, jadąc na północ E4; jazda nie trwała dłużej niż trzydzieści minut. Później zobaczyli, jak samochód podjeżdża pod stary, pomalowany na brązowo drewniany domek w Töjnan. Wtedy patrole wywiadowców wysiadły z samochodów kawałek dalej i kontynuowały obserwację pieszo.

– Skąd wzięliśmy zdjęcia? – zapytał Lars Frisk.

– To należy do drugiego rozdziału mojej relacji.

Mężczyznę, który jechał pociągiem ze Sztokholmu do Sollentuny, patrolom udało się obfotografować podczas spaceru po centrum Sztokholmu i w czasie dość długiej wędrówki, którą mężczyzna odbył pieszo między stacją w Sollentunie a tym adresem w Töjnan. Nie przysporzyło to większych kłopotów.

– Ale cały dowcip polega na tym, co będzie teraz – powiedział Eriksson, nie podnosząc kącików ust.

W bardzo krótkim czasie udało się kolegom nawiązać kontakt z parą emerytów, którzy mieszkają naprzeciwko pomalowanego na brązowo domku. Eriksson i inni podeszli od tyłu przez ogród i zapukali do drzwi kuchennych starszych ludzi. Gdy pokazali legitymacje policyjne, mężczyzna i kobieta – oboje po siedemdziesiątce – zaprosili ich do środka i zgodzili się, by policja wykorzystała pokoje, których potrzebuje.

– Zadokowaliśmy swoją obecność na górnej kondygnacji, z bardzo dobrym widokiem na śledzone obiekty – wyjaśnił Eriksson.

– Ryzyko, że zostaniemy namierzeni?

Lars Frsik popatrzył z napięciem na Erikssona.

– Według naszej oceny istnieje pewne ryzyko, że mogą nas odkryć. Pokój na piętrze jest w gruncie rzeczy sypialnią z zasłonami i roletą. Ale warunki świetlne zmieniają się podczas doby i jeśli będą niesprzyjające, uważny obserwator może zauważyć z zewnątrz jakieś ruchy. Na przykład któryś z bardziej wyrośniętych kolegów może rzucić cień, gdy w środku będą otwarte drzwi do sypialni, i to z całą pewnością przełamie wzorzec. Poza tym jak zawsze jest ryzyko, że któryś z sąsiadów zacznie zadawać pytania. Przejście przez ogródki jest względnie wygodne, ale zmiany warty, które nasi ludzie są zmuszeni robić, mogą ściągnąć uwagę sąsiadów.

Anette Jansson jeszcze raz popatrzyła na zdjęcia, które pokazywały domy i ulice leżące dookoła obserwowanej posesji. Podniosła rękę do góry i gdy szef udzielił jej głosu, zaczęła mówić:

– Ta starsza para ma chyba garaż. Wiecie coś może o tym, czy mają samochód?

Eriksson przytaknął i powiedział, że byli w garażu podczas przeprowadzania rekonesansu w budynku. Garaż ma tylne wejście, które prowadzi prosto z domu. W samym garażu stoi dobrze wypolerowane Volvo 740, które według właściciela domu „chodzi jak w zegarku”.

– Kiedy używają samochodu? – zapytała Anette.

– Utrzymują, że raz w tygodniu, gdy jadą po zakupy do centrum handlowego Stinsen w Häggvik kilka kilometrów dalej.

Urban Ström skrzywił się i sam zabrał głos.

– Nie możemy chyba wciągać tych biednych emerytów w naszą… logistykę transportową. To przecież niestosowne – wtrącił.

Lars Frisk zignorował uwagę Ströma: – Wiemy, że mamy do czynienia z pewną grupą osób, zorganizowaną i dysponującą nie najgorszymi zasobami, także ludzkimi. I wiemy, że wykazywali duże zainteresowanie naszą działalnością. – Frisk ściągnął w roztargnieniu okulary do czytania z czubka nosa i pogrzebał wśród zdjęć przed sobą: – À propos, ilu ich tam jest?

– Trzy osoby. Dwie pozostałe sfotografowaliśmy z piętra, gdy wyszły po rzeczy z samochodu – odparł Eriksson.

– Jakie rzeczy?

– Papierosy, jeden zabrał kurtkę, której zapomniał. Torbę fotograficzną.

– Musimy porównać zdjęcia z tymi, które dostaliśmy od Niemców – oświadczył zdecydowanie Lars Frisk.

Z wyraźnym zmęczeniem w głosie Eriksson powiedział, że już to zrobili. Niemieccy koledzy nie potrzebowali zbyt wiele czasu, żeby zidentyfikować mężczyzn w domku w Sollentunie. Dostali trzy nazwiska, przy których zastrzeżono, że mogą to być aliasy. Co do tego Niemcy nie mieli pewności.

– Według naszych kolegów z Hamburga te trzy osoby figurowały na marginesie jakichś śledztw. Nie należą do ścisłego jądra, ale obracają się na peryferiach.

– Na jakich peryferiach? – spytał Urban Ström.

Postawny Eriksson nie odpowiedział, tylko dalej przedstawiał sprawę: podczas pobytu w Niemczech tych trzech z Sollentuny oferowało podejrzanym osobom miejsce do spania i dach nad głową, czasem transport. Nie zaobserwowano, żeby byli bezpośrednio zamieszani albo mieli jakieś bezpośrednie związki z atakami terrorystycznymi w Niemczech czy w jakimś innym kraju. Podobne usługi, podwózki i wygodne łóżko, oferowali także innym osobom, o nic w ogóle nie podejrzewanym. Osobom będącym przejazdem, którym brakowało pieniędzy na pokój w hotelu.

– Może nic w tym dziwnego, że ich namierzyliśmy – powiedziała Anette Jansson.

Znalazła poparcie u Larsa Friska.

– Racja, nie. Wydaje się, że nie przysłali tu tych najostrzejszych noży z całej szuflady.

Anette zapytała wprost:

– Co powiedzieli Niemcy o tych trzech mężczyznach w związku z cynkiem, który dostaliśmy od nich wcześniej?

– Nie udało im się znaleźć związku – odpowiedział szybko Eriksson. – Ten mężczyzna, którego szukaliśmy wcześniej zgodnie z niemieckim cynkiem, Isa Yassin, alias Alberto Feranda, alias Guido Gonzales, nie poruszał się w obrębie tej samej grupy, co naszych trzech przyjaciół z Sollentuny.

Urban Ström rzucił długopis na stół i mocno odchylił się na krześle.

– No to super. Dwie cholerne grupy, na które zdaniem Niemców powinniśmy polować, jakby jedna nam nie wystarczyła.

– No tak… – wtrącił Frisk – jedną grupę mamy w każdym razie pod obserwacją w Sollentunie, a tego całego Isę Yossina, którego podsunęli nam niemieccy koledzy, możemy chyba zachować jako pewną furtkę. Jeśli coś się pojawi.

Bez odpowiedzi pozostało jeszcze decydujące pytanie. Wszyscy spojrzeli na Larsa Friska. Odpowiedział na nie przecząco, zanim jeszcze ktokolwiek wypowiedział je na głos.

– Musimy wzmocnić naszą obecność w Sollentunie. Będziemy prowadzić całodobową obserwację tamtego domu, po dwie osoby na każdej zmianie. Do tego w pogotowiu będą czekać w pobliżu mobilne jednostki wywiadowcze. Musimy mieć na oku ich wszystkie poczynania.

Anette zauważyła, jak Urban Ström uniósł ramiona i jakby wzdrygnął na samą myśl, że przyjdzie mu siedzieć i czekać godzinami bez jakiejkolwiek przerwy w ciasnym samochodzie. Z wystygniętymi fast foodami i coraz bardziej nadąsaną koleżanką jako jedynym towarzystwem.

Frisk zakończył spotkanie, rozdzielając robotę.

Anette Jansson właśnie opuszczała swój pokój, gdy zadzwonił jej telefon. Wyświetlacz pokazywał „numer nieznany”, co przeważnie oznaczało telefon na kartę.

– Jansson.

– Hassan Hamid.

– O jak miło! Trochę czasu już minęło – odparła Anette i pomyślała, że naprawdę upłynęło sporo czasu.

Poprosiła go, żeby zaczekał, po czym cofnęła się do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

– Pani komisarz, bardzo dziękuję za… umowę małżeńską.

– Umowę przedmałżeńską, tak. Nie ma za co, Hassanie, mam nadzieję, że córka była zadowolona.

Jego córka, owszem, była zadowolona, nawet jeśli Hassan Hamid nie rozumiał dlaczego. Tam, skąd pochodził, nie istniało nic, co by przypominało ten prawniczy obyczaj. Składano sobie dary i pilnowano, żeby świeżo zaślubieni młodzi otrzymali pomoc na start. Najlepiej pod postacią grubego pliku pieniędzy. Nie tak jak tutaj, gdzie spisywano umowę na wypadek rozwodu.

– No, to przejdźmy do interesów.

– Właśnie.

Hassan Hamid, niegdyś poszukiwany geniusz od logistyki Hamasu, a obecnie jedno z najgłębiej osadzonych źródeł Säpo, którego prowadzenie było szczególnym obowiązkiem – lub przywilejem – Anette Jansson. Cicho i spokojnie, ale z nutą zmęczenia w głosie, zaczął sprawozdawać, jaki skutek odniosło jego rozpytywanie w sprawie zwanej w wydziale Anette niemieckim tropem.

Na samo nazwisko nikt nie zareagował. Nikt nie słyszał, żeby ktoś mówił o jakimś Isim Yassinie, jeszcze mniej osób słyszało o Alberto Ferandzie czy Guido Gonzalesie. Nikt nie rozpoznał też mężczyzny na przysłanym przez Niemców zdjęciu.

– Zapytałem naprawdę wiele osób – zapewnił. – Nie tylko tych starych wyjadaczy, co zawsze, ale także wielu innych.

– Innych?

– Młodych i takich tam. Oni powinni wiedzieć.

Anette wymruczała coś potakująco. Podziękowała, że mimo wszystko wykonał tę robotę i naprawdę się starał.

– Pani komisarz?

– Tak.

– Czy chcecie wiedzieć, co myślę?

– No jasne, mówże, drogi Hassanie.

Słyszała w słuchawce, jak mocno pociera sobie brodę ręką.

– Uważam, że to trochę dziwne.

– Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

– Chodzi mi o to, że jeśli sprowadzenie tej osoby do Szwecji było ważne, po co mieliby używać do tego jakiejś starej legendy? – zapytał retorycznie.

Anette odparła bez przekonania, że zdarzało się to już wcześniej w świecie wywiadowców. Zmyślone tożsamości, legendy, które wykorzystywano ponownie, co prowadziło do demaskacji tych osób. Ale Alberto Feranda i Guido Gonzalesa można też było dopisać do całej masy innych nazwisk, innego pochodzenia i zmyślonych historii, których nie dało się już więcej wykorzystać.

– Jasne, jasne. Niedbalstwo. To częste.

– Bo niby po co innego? – Anette przypuszczała, w którym kierunku zmierza Hamid.

– Z premedytacją.

– Okej. Dlaczego?

– Żeby was sprawdzić. Może.

Anette mogła to wyśmiać, powiedzieć, że za długo przebywał w zakonspirowanym środowisku i zaczynał dostrzegać pewne znaki i prawidłowości w tym, co było tylko zbiegiem okoliczności lub bagatelą. Ale nie zrobiła tego. W zamian pochwaliła informatora i serdecznie podziękowała mu za tę uwagę. Powiedziała, że jest przenikliwym analitykiem, którego ogromnie ceni.

Zakończyli rozmowę. Anette westchnęła i włożyła telefon do kieszeni żakietu.

Wszystkie psy były martwe. Na rozkaz sierżanta zostali po kolei zmuszeni do zabicia szczeniaków, które dostali na początku szkolenia. Tych samych, którymi się opiekowali, karmili i które mieli za swoich towarzyszy i przyjaciół przez te tygodnie spędzone na pustyni.

Zabijali je nożem. Jeden po drugim prowadzili psy przed kompanię. Na oczach pozostałych dźgali nożem swoich czworonożnych przyjaciół i patrzyli, jak pulsująca krew wypływa na suchy, czerwony piasek. Jamal widział, jak nóż przebija ciepłe, oddane ciało Rambo. Jego brązowe oczy spoglądały na niego zdziwionym wzrokiem i zdawały się mówić: nie rozumiem, co się dzieje.

Dwóch chłopaków wybuchnęło niekontrolowanym płaczem i odmówiło zabicia psów. Musieli opuścić obóz jeszcze tego samego dnia.

– Od tej chwili śmierć już was nie dosięgnie! – wykrzyknął sierżant, gdy wszystkie szczeniaki były martwe, a oni stali pośród ciał.

Wygłosił długie kazanie o tym, że bojownicy Boga trafią do raju. Jamal zachował obrożę Rambo i wsadził ją do jednej z zewnętrznych kieszeni spodni. Nie płakał. Jamal Abu al-Khair nie płakał.

Owładnęło nim zmęczenie, wgryzające się we wszystkie mięśnie i ścięgna organizmu. Jamala bolały barki i plecy, czuł się osowiały, ciążyła mu głowa. Wiedział, że to zmęczenie nie minie, nawet jeśli prześpi cały rok.

Noc upłynęła im na przenoszeniu się. Cały obóz został zwinięty, a oni rozproszyli się po pustyni w różnych kierunkach, część z nich na czterokołowych motocyklach, inni samochodami. Niektórzy wybrali jazdę na grzbietach wielbłądów.

Ci, którzy podglądali ich z kosmosu wielkim okiem, nie będą mieli możliwości śledzić tylko jednego tropu. Zamiast tego zobaczą całą masę różnych śladów, rozchodzących się we wszystkich kierunkach świata. Oko w kosmosie będzie musiało zacząć jeszcze raz od początku, przeszukać ogromną pustynię i spróbować odróżnić zwyczajny obóz od tego ich rozproszonego. Zajmie to mu trochę czasu, a tego właśnie było im trzeba. Na nowo rozbiją obóz i będą ćwiczyć, jakby nigdy nic.

Ale Jamal Abu al-Khair, czyli Magnus, czyli Magnus the Mayhem, jak Byron uparcie go nazywał, czuł, że jego organizm krzyczy, że chce zostać na swoim posłaniu. Że ćwiczenia to ostatnia rzecz, w której jego ciało pragnie w tej chwili uczestniczyć.

Dźwiganie dobytku i podróż przez pozbawiony dróg krajobraz pustynny przypomniało Jamalowi, jak raz pomagał Gabbie w przeprowadzce, a po wszystkim z głupoty obiecał stawić się na meczu piłkarskim. Potrzebował później całego tygodnia, żeby zacząć normalnie funkcjonować.

To tutaj jednak było gorsze. Po robocie nikt nie kupił pizzy ani zimnej coli, którą popijałby małymi łyczkami. Czekały na niego jedynie rozpaczliwe próby wydłubania piasku z ciała. To plus gorzka herbata Byrona, która parowała gdzieś w namiocie.

W trakcie nocnej przeprowadzki czuwali, pozostając w gotowości, i czytali sobie sury. Jakby sprawdzali pracę domową w szkole. Układali przy tym skrzynie i złożone namioty w samochodach. Jedna z sur zaczynała się od słów: „A kiedy miną święte miesiące, wtedy zabijajcie bałwochwalców, tam gdzie ich znajdziecie; chwytajcie ich, oblegajcie i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki! Ale jeśli oni się nawrócą i będą odprawiać modlitwę, i dawać jałmużnę, to dajcie im wolną drogę. Zaprawdę, Bóg jest przebaczający, litościwy!”.

Sura dziewiąta, ulubiona całego obozu, dalej brzmiała tak: „A jeśli ktoś z bałwochwalców poszukuje u ciebie schronienia, to daj mu schronienie, tak by mógł usłyszeć słowo Boga, a następnie doprowadź go do miejsca bezpiecznego. Tak się stanie, ponieważ to są ludzie, którzy nie wiedzą”.

Czytali także inne sury, ale zawsze zaczynali od wyrecytowania po arabsku tej samej frazy. Jamal wiedział, co znaczyła, nauczył się tego w Szwecji w szkole Koranu: „Uciekam się do Boga o pomoc przed przeklętym szatanem”.

W pewnej chwili, trzymając ciężką skrzynię, Byron spojrzał w nocne rozgwieżdżone niebo i powiedział:

– Pomocy nigdy nam za wiele.

Jamal nie był pewien, czy ma na myśli Allaha, czy czujne oko amerykańskich satelitów.

Do tej pory nikt ich jeszcze nie namierzył. Jamal słyszał, jak wbijano w ziemię metalowe śledzie, a sierżant komenderował całym tym bałaganem.

Czas spędzony w obozie go zaprawił. Ustępowało nawet najgorsze zmęczenie. Nie potrzebował już tyle czasu na regenerację, co wcześniej. Opalił się na brąz i zmężniał. Na rękach potworzyły mu się odciski. Nie bolało go już, gdy czołgał się wsparty na łokciach po kamienistym podłożu ze sfatygowanym kałasznikowem. Tygodnie, z których zrobiły się miesiące, przyzwyczaiły go do żołnierskiego życia. Wszystko, co posiadał, mógł spakować do plecaka. Jego rodziną byli teraz inni bojownicy. Wszystkiemu, co robili, przyświecał jeden cel.

Dieta złożona z brei z soczewicy, czasem wymieszanej z kurczakiem, pozbawiła jego ciało ostatnich resztek tłuszczu. Wprawdzie nigdy nie był gruby, raczej dobrze wytrenowany, ale to, co czuł teraz, było niczym wejście na inny poziom. Na brzuchu widać było sześciopak mięśni, a jego wypukłe żyły tworzyły coś w rodzaju pajęczej sieci. Zauważył w małym lusterku do golenia w namiocie, że uwydatniły mu się kości policzkowe, sprawiając, że wyglądał doroślej, jakby bardziej dojrzale. No i ten przeklęty piasek – odkładając się jak makijaż w każdej zmarszczce – dodatkowo dodawał mu lat, przez co Jamal wyglądał na więcej, niż miał w rzeczywistości. Wyglądał jak zaprawiony w walce bojownik. Jak orzeł.

Aina Johannisson siedziała w kuchni nad kubkiem kawy i wyglądała na ulicę. Stwierdziła, że tego dnia – podobnie jak w pozostałe dni, gdy stacjonowało w jej domu Säpo – nie wydarzyło się nic szczególnego. Minęła pierwsza i listonosz wrzucił pocztę do skrzynki emerytowanych małżonków. Elektryczny samochód poczty w żółtym kolorze zniknął na końcu cichej ulicy.

– No, pójdę chyba zobaczyć, czy jest coś dzisiaj w skrzynce – powiedziała Aina Johannisson, ale ostatecznie nie ruszyła się z miejsca.

Jej głos brzmiał, jakby myślami była gdzie indziej. Skrzywiła się, gdy spojrzała na brązowy dom po przeciwnej stronie.

– Wspominała pani, że kiedy tych trzech mężczyzn wprowadziło się do tego domu?

Anette Jansson zauważyła, że kobieta miała trudności z poruszaniem się. Ostrożnie podniosła się z krzesła i już przy pierwszym kroku złapała się za biodro. Powoli, z cierpieniem wymalowanym na twarzy, podeszła do kalendarza wiszącego w kuchni. Wpatrywała się w notatki, wodząc placem po datach. Zatrzymała się przy jednej z kratek.

– Tutaj. To było w niedzielę.

– Jest pani pewna?

– Tak. Zapisałam w kalendarzu, że mamy pojechać do Växus i kupić takie coś, czego używa się do drewnianych tarasów.

– Olej? – podsunęła Anette.

– Tak właśnie, ale to zajęcie Torda.

– A więc to on zajmuje się pracami w ogrodzie?

– Hmm, o kwiaty ja się troszczę – powiedziała Aina Johannisson i wskazała na doniczkę z pelargoniami, która stała w oknie. Kwiaty posadziła na wiosnę.

– W każdym razie przyjechaliśmy do domu z taką ciężką metalową puszką w samochodzie. I kiedy Torn miał ją przynieść, po drugiej stronie ulicy zatrzymał się samochód.

– Stali państwo przez chwilę, czy od razu weszli do środka?

– Tak, Tord został na zewnątrz. Jest trochę ciekawski, no i tak. Zawsze taki był.

– Rozmawiali?

– Nie, nie. Tord próbował się przywitać, ale poszli wprost do domu. Nie powiedzieli ani słowa.

– I nie rozmawiali państwo z nimi od tamtej pory?

– Nie, oni nie chcieli rozmawiać. Nawet nie mówią „dzień dobry”.

– To przykre.

– No tak, ale widać było, że to cudzoziemcy, to się od razu dało wyczuć. Może dlatego zachowują się powściągliwie albo może w ogóle nie mówią po szwedzku. Trudno powiedzieć.

– No, to jasne – zgodziła się Anette. – Kto mieszkał tam wcześ­niej?

– Przez pierwsze piętnaście lat mieszkał tam mistrz malarski. Tak, tak go nazywaliśmy, bo był z zawodu malarzem. Tommy Persson i jego żona o imieniu Ewa. Pamiętam.

– Ale się przeprowadzili?

– Niestety tak. Jego żona zachorowała… wydaje mi się, że zmarła na raka.

– I wtedy mąż się wyprowadził?

– Tak, właśnie. Ale nie sprzedał tego domu, tylko wciąż go wynajmował.

– Komu?

– Hmm, dobry Boże. Przetoczyło się tu tyle osób, że już nie pamiętam. Przez pewien czas mieszkała tam grupa młodzieży, chyba studenci. Potem wprowadziła się para z małym dzieckiem. Ale nigdy nie mieliśmy z nimi dobrego kontaktu.

– A więc przez te lata mieszkali tutaj różni najemcy?

– Tak, odkąd wyprowadził się stąd ten mistrz malarski, raz po raz wprowadzał się ktoś nowy.

– Nie zareagowali państwo jakoś specjalnie, gdy wprowadziło się tutaj tych trzech mężczyzn?

Aina Johannisson zwlekała z odpowiedzią. – Specjalnie to nie, ale chce się w końcu wiedzieć, kogo ma się za sąsiada.

– Oczywiście.

– A ja nie jestem aż tak głupia, żeby nie zrozumieć, że… te typki, które mieszkają tam teraz, coś musiały przeskrobać. Inaczej przecież by was tu nie było.

– To prawda. Mamy w stosunku do nich pewne podejrzenia, ale niestety nie mogę zdradzić nic więcej.

– Wcale pani nie musi, nie chcę wiedzieć – zapewniła Aina Johannisson i odwróciła wzrok.

Nieopodal przemknęła na rowerze mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka. Jechała po asfalcie z jedną ręką na kierownicy, a drugą przytrzymywała sobie czapkę z daszkiem w pstrokatych kolorach, którą cały czas zwiewał jej wiatr. Odgłos kamyczków odskakujących spod kół roweru dolatywał aż do kuchni Ainy Johannisson.

– Jest pani pewna, że niczego się nie napije?

Anette nie dała się przekonać, ale obiecała sprawdzić, czy koledzy na piętrze nie mieliby ochoty na trochę świeżo parzonej kawy.

Aina Johannisson potwierdziła to, co podejrzewali. Mężczyźni opuszczali ten brązowy dom każdego dnia i wracali do niego kilka godzin później. Z grubsza codziennie powtarzał się ten sam schemat. Za każdym razem wszyscy trzej gdzieś razem przepadali.

Frisk już na samym początku dał im jasno do zrozumienia: przy pierwszej okazji mają zainstalować w domu aparaturę podsłuchową. Anette oceniała, że taka sposobność pojawi się już wkrótce.

Do wykonania tego, co zamierzał, wybrał kawiarenkę internetową w centrum Sztokholmu. Za sto koron dostawało się w niej kubek herbaty, kanapkę z serem i kod do połączenia z siecią. Przy komputerach nie wolno było jeść kanapek, bo jak wyjaśniła mu dziewczyna za ladą, okruchy wpadały w klawiaturę i rozwijały się bakterie. Pozostałym oświadczył, że wychodzi i nie będzie go przez kilka godzin.

To, co teraz robił, było ryzykowne. Jeśli ktoś ze służb bezpieczeństwa namierzy przez internet ich rozmowę, dostrzeże w tym szasnę, żeby dopaść Mohammeda. Była to część tej gry. Do tego dochodziło ryzyko, że nakryją go jego właśni ludzie i najzwyczajniej w świecie uznają, że złamał żelazną zasadę albo potraktują to jak czystą zdradę.

Ale – myślał – istnieją pewne przesłanki, pozwalające wierzyć, że nie zatrzyma go żadna ze służb wywiadu. Po pierwsze, niezależnie od tego, czy chodziło o służby amerykańskie, czy służby któregoś z państw arabskich, nie było wcale pewne, że uważają za priorytet śledzenie jego żony w internecie i kierują na to swoje, mimo wszystko dość ograniczone, środki. Na zdrowy rozum powinni mieć bardziej interesujące obiekty do obserwacji.

Po drugie Szabi nie będzie przecież umiała powiedzieć, gdzie Mohammed się znajduje. Utrzymywali wyłącznie kontakt mailowy i nigdy nie wspominał jej o miejscu pobytu, byłaby to spora bezmyślność.

Po trzecie, nie był pewien, czy służby któregokolwiek z państw arabskich zechcą współpracować z Amerykanami, skoro CIA szpiegowała je w sieci. Może pójdą im na rękę i ustąpią w niektórych kwestiach, ale zapewne będą wszystko przeciągać i stosować obstrukcję, obiecają przesłuchać Szabi, lecz w gruncie rzeczy nie kiwną nawet palcem. Nie będą chcieli uchodzić za chłopców na posyłki panów z Waszyngtonu.

W związku z tym postanowił napisać do żony. Oczywiście metaforycznie, używając nazwy użytkownika Habibi Nr1. I ze skrzynki mailowej na hushmail.com, która obiecywała całkowitą anonimowość i ochronę, szyfrując wiadomości w sposób – jak opisywał to dostawca usługi – niemożliwy do złamania.

Komputery ustawiono w rzędzie pod ścianą kawiarenki. Każdy stał na małym stoliku odgrodzonym po bokach ekranami, tak że ten, kto tam siedział i coś pisał, mógł robić to w spokoju, odcięty od ludzi przy sąsiednich stolikach.

Mohammed otworzył kliknięciem okno nowej wiadomości. Kreseczka – kursor – pulsowała we wciąż jeszcze białej, pustej linijce.

Jaką symboliką powinien był się posłużyć? Język biznesowy wydawał mu się nudny, a do tego przewidywalny. Poza tym jak opisywać swoją tęsknotę za rodziną, odwołując się do interesu, na który czeka z niecierpliwością?

Musiał więc postąpić tak jak Szabi i sięgnąć po symbolikę natury, drzewa, które się kołysze, i groźnej chmury burzowej w oddali. Tylko co właściwie chciał jej powiedzieć, prócz tego, że za nią tęskni? Przeprosiny za to, że pod jego nieobecność musi borykać się z tyloma trudnościami, zwłaszcza wychowując chłopców, przyniosłyby zapewne ulgę jego sumieniu, ale mimo wszystko nic by nie zmieniły.

Albo gdyby napisał, o co w tym wszystkim chodzi. Że za Walkę płaci się bardzo wysoką cenę, cenę, którą wszyscy w ich rodzinie odczuwają. A on przez tak długi czas, dłuższy niż wielu innych, ofiarowywał życie Walce, która w gruncie rzeczy była powinnością każdego prawowiernego. Że nie mogło skończyć się to inaczej niż tym, że jego lojalność zostanie słusznie nagrodzona nie tylko w raju, lecz i na ziemskim padole.

Czy naprawdę tak chciał? Była to jego wola? Tkwiąc z palcami na klawiaturze, Mohammed czuł, że ogarnia go przeraźliwe zmęczenie. Przeżył większą część dorosłego życia, uczestnicząc w Walce, spał na cienkich kocach albo wprost na ziemi. Może nadszedł czas, żeby i on któregoś dnia przespał się w ciepłym, miękkim łóżku u boku żony.

Zaczął pisać:

Za oknem rozpościera się wspaniały widok. Obserwuję stąd załamania pogody i zmiany pór roku. Najpiękniejszy jest jednak klucz ptaków kierujących się do cieplejszych siedzib. Tam, gdzie mogą budować gniazda i wydawać na świat młode. Wolne jak wiatr, widzę jak przemykają na drodze do nowego początku.

Spojrzał na te linijki i pomyślał, że nigdy nie zostanie poetą. Ale Szabi zrozumie, tylko to się dla niego liczyło.

Zamówił herbatę i przejrzał stronę w internecie. Natrafił na różnego rodzaju oferty, na przykład zabezpieczonych usług, skierowane do przedsiębiorstw. Wybrał ofertę dla osoby prywatnej.

Po chwili doszedł do wniosku, że na odpowiedź Szabi będzie musiał trochę poczekać. Z pewnością zdąży udać się w podróż, zanim znowu do niego napisze. Wylogował się i przygotował do wyjścia. Jego myśli powędrowały w stronę pracy.

Akcja, którą zainicjował, żeby pomóc braciom w Niemczech, niosła wytchnienie i wywołała zamieszanie, które Mohammed przewidywał. Jak granat na bazarze, pomyślał zadowolony. Wszystko wskazywało na to – zakładając, że nikt z nich nie popełni teraz błędu – że bez zakłóceń będą pracować nad dużą operacją. Planowanie, dostawy i treningi. Wszystko miało iść spokojnie i metodycznie. Zdał sobie sprawę, że trudno o lepsze warunki.

Tak. Jestem bojownikiem Boga. Tak. Będę walczył w jego imię. Tak. Będę zabijał niewiernych.

Modlitwę przerwał mu sierżant, który wszedł do namiotu i uklęknął przy jego łóżku. Wydawał się zabiegany i wyjątkowo nie miał okularów przeciwsłonecznych. Zamiast wydać krzykiem rozkaz Jamalowi, pochylił się nad nim i szepnął:

– Magnus. Masz gości, ważne, żebyś się teraz ubrał i doprowadził do porządku.

– Wizyta rodziców przez internet – usłyszał, jak Byron wymamrotał ze swojego kąta.

Sierżant prychnął na Byrona, że nie ma się z czego śmiać. Do obozu przybył znaczący gość.

Jamal podniósł się i umył ręce, twarz i szyję – z braku mydła samą wodą, na tyle, na ile dało się we wspólnej miednicy. Starannie zawinął kefiję, żeby idealnie układała się na czaszce. Kiedy szedł do namiotu sierżanta, miał wrażenie, że słońce wypali mu oczy, tak było mocne.

Mimo że przebywał na słońcu ledwie kilka minut, oczy zaczęły już przyzwyczajać się do światła. Więc kiedy wszedł do namiotu sierżanta, jedyne, co widział, to nieostra ciemność. A z ciemności dobiegł go dobrze znany mu głos – głos polityczny.

– Jestem absolutnie przekonany, że brat Magnus dobrze wykorzystał swój czas tutaj – powiedział mężczyzna łamaną angielszczyzną.

Mężczyzna, który przedstawiał się jako Szarif, ale naprawdę nazywał się Mohammed, mocno uścisnął Jamalowi dłoń i potrząsnął go figlarnie za ramiona. Jego smukła i elegancka postać wydawała się dużo większa od niego samego, większa od sierżanta czy kogokolwiek innego. Gość ujął Jamala za ręce i lekko nimi zakołysał, patrząc mu badawczo w oczy.

– Słyszałem o tobie bardzo dużo dobrego, bracie Magnusie. Podszedłeś do tego wyzwania w najlepszy sposób, i dorosłeś.

– No nie wiem…

– Nie bądź taki skromny, bracie.

Mohammed pochylił się do Jamala.

– Jestem z ciebie dumny.

– Dziękuję. Bardzo dziękuję.

– Allah nagradza wytrwałych. Tak już jest.

Nastała chwila kłopotliwego milczenia, którą przerwało chrząknięcie sierżanta.

– Drogi Magnusie, nadeszła pora, żeby się spakować. Pora, żebyś włożył swój wytworny strój – wyjaśnił Mohammed i od razu brzmiał bardziej stanowczo.

– Najdroższy bracie Szarifie, chcę tylko, żebyś wiedział, że dużo swobodniej czuję się w tym stroju, który teraz mam na sobie.

– Bardzo dobrze. To on wyraża twoje prawdziwe ja. My jesteśmy twoimi prawdziwymi braćmi.

– Kiedy ruszamy?

– Gdy tylko się ogolisz, umyjesz włosy, spakujesz garnitur i czystą koszulę.

Anette przyglądała się Urbanowi Strömowi z sypialni należącej do Ainy i Torda Johannissonów. Ström zbliżył się do brązowego domu po drugiej stronie ulicy. Rzuciła okiem na zegarek i wiedziała, że potrzebował trzech sekund, żeby otworzyć drzwi wytrychem.

Spokojne życie na emeryturze państwa Johannissonów w cichej okolicy willowej Töjnan przerwano w najbardziej spektakularny sposób. Policja nie tylko przez całą dobę stacjonowała w ich domu, ale zatrudniła też Torda jako szofera. Pod pozorem wyjazdów do sklepu, przemycał w samochodzie policjantów. Zwłaszcza kilku rosłych funkcjonariuszy płci męskiej miało spore kłopoty, żeby zmieścić się na tylnym siedzeniu i kulić pod kocem narzuconym na nich przez Torda.

Anette zwróciła uwagę, że starszy mężczyzna zdawał się uważać to za coś naprawdę emocjonującego. Błyskawicznie wszedł w rolę głównego logistyka Säpo. Nie groziło też niebezpieczeństwo, że zacznie wypytywać o pracę wywiadowczą. Mrugnięcie okiem „między nami tajniakami” wystarczyło za dowód, że obie strony podzielają opinię o potrzebie zachowania dyskrecji.

Krótkie trzaski przez radio oznajmiły Anette, że droga wolna. Wyszła na zewnątrz i stanęła koło garażu Johannssonów. Rozejrzała się na boki i popatrzyła na stojące w pobliżu domy. Żadnego ruchu. Szybko przeszła przez ulicę i wkroczyła do środka przez drzwi tarasowe, które otworzył Ström.

Po domu poruszali się w pośpiechu, ale z największą ostrożnością. Trzech mężczyzn odjechało toyotą, dając sygnał do działania mobilnej grupie wywiadowczej. Ström i Jansson nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać w środku, czy nie zostały podrzucone jakieś markery, które zdradzą ich obecność. Albo co gorsza, czy nie włączy się jakiś wykrywacz ruchu, czujnik lub cokolwiek. Obchód z wykrywaczem urządzeń elektrycznych co prawda niczego takiego nie wykazał, ale istniało wiele manualnych sposobów zastawiania pułapek.

Oboje pracowali w cienkich lateksowych rękawiczkach, na buty zaś włożyli plastykowe ochraniacze. Nie mogli zostawić po sobie żadnych śladów. Anette pokazała palcem w górę, dając znać koledze, że przeszuka górne piętro.

Kiedy weszła po schodach, zobaczyła jedną sypialnię na lewo i drugą większą na wprost. Obok tej ostatniej znajdowała się mała toaleta. Anette przeglądnęła pospiesznie regały, podniosła narzutę i zajrzała pod łóżka i do szafek toaletowych. W obu pokojach spostrzegła liczne egzemplarze Koranu. Uderzyła ją dużą liczba map rozwiniętych na stole albo rozłożonych na podłodze. Wiele z nich pokazywało Sztokholm, zarówno centrum, jak i cały region, ale były tam też mapy Szwecji i sąsiednich państw nordyckich. W garderobie wisiało kilka par jeansów, leżały majtki i skarpetki. Jedna koszulka z krótkim rękawkiem. I tyle.

Zeszła do Urbana Ströma, który stał w czymś, co wydawało się salonem, i ostrożnie podnosił małą czarną puszkę. Mężczyzna dał jej na migi znać, że znalazł sprzęt do radiokomunikacji. Rozpoznała, że są tam stacja główna i cztery odbiorniki. Rzut oka uprzytomnił jej, że to mocno zaawansowany sprzęt, choć do kupienia na wolnym rynku. Odbiorniki były małe i dyskretne, podobnie jak słuchawki i mikrofony.

Ström złapał ją lekko za ramię i zaprowadził do sąsiedniego pomieszczenia. Tam, na dużym szklanym stole, leżał rozłożony plan Sztokholmu razem z żółtymi karteczkami, notatnikami, długopisami i kubkami po kawie. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Tutaj ci trzej mężczyźni siedzieli i pracowali. Ström wskazał na aparat, który nosił w wewnętrznej kieszeni kurtki, żeby dać do zrozumienia, że obfotografował już wszystkie karteczki i każdą nawet najmniejszą notatkę. Później odczyta je Oscar albo któryś z jego kolegów z wydziału analitycznego.

Z drugiej wewnętrznej kieszeni kurtki Urban Ström wyciągnął teraz coś, co przypominało opakowanie na cygara. Otworzył futerał i wysypał sobie na rękę kilka małych guziczków. Anette zaczęła natychmiast oglądać abażury i zaglądać pod stół, żeby znaleźć odpowiednie miejsce do zainstalowania mikrofonów. Ström szybko przymocował jeden pod kanapą z boku jednej z nóg, drugi pod grzbietem grubej książki, która wydawała się od dawna niewyciągana z półki. Anette odsunęła krzesło i stanęła na nim, żeby sięgnąć do źródła prądu w suficie. Tam, pod obudową kabli, umieściła trzeci mikrofon.

Po raz ostatni zrobili obchód na parterze, upewniając się, że nic nie przestawili. Domek miał skromne umeblowanie, a o ludzkiej aktywności świadczyły tylko nieumyta zaparzarka do kawy i odrobina chleba w metalowym pojemniku. Po krótkiej inspekcji Urban Ström stwierdził, że w piwnicy nie ma nic więcej poza kotłem grzewczym.

W taki sam dyskretny sposób, w jaki dostali się do środka, teraz wyszli z budynku i każde z nich ruszyło w swoją stronę. Spotkali się ponownie dziesięć minut później na pobliskiej stacji benzynowej, z papierowymi kubkami w rękach.

Urban Ström uległ pokusie zjedzenia ciepłego pączka, oferowanego w promocji do kawy. Cukier z tłustej powierzchni ciastka sypał się dużymi stróżkami na krawat i koszulę. Pocił się lekko w pierwszej fali przedwiosennego ciepła.

Stanęli przy jednym z wysokich stolików, ustawionych w rogu sklepu na stacji benzynowej, żeby spokojnie porozmawiać.

– W każdym razie są cholernie zainteresowani geografią – powiedział Ström, powoli przeżuwając pączka.

– No nie? Te mapy i sprzęt do komunikacji, bez kitu, wygląda to tak, jakby coś, do cholery, planowali.

– Jasne, ale z tego, co widziałem, nic nie było nielegalne.

Anette przytaknęła. Jak na razie istniały tylko przesłanki, nie mieli nic konkretnego, co mogłoby wskazywać na przygotowania do przestępstwa. Póki co posiadanie map i krótkofalówek było w Szwecji dozwolone.

– Jeśli podsłuch zadziała, tak jak byśmy chcieli, to myślę, że dostaniemy mocny powiew wiatru w żagle – powiedziała Anette.

– Miejmy nadzieję – odparł zamyślony Ström. – Chociaż zależy, jak są szczwani i czy mówią wprost, czy też porozumiewają się kodami albo w jakiś inny porąbany sposób. Być może nie będziemy mogli zrozumieć, co tak właściwie mówią. – Do tego dochodzi jeszcze ten czynnik, że mówią w obcym języku. Co otwiera całą masę interpretacji w najróżniejszych kierunkach. Mogą używać porównań i tym podobnych, tak że nie załapiemy, o co im się rozchodzi.

Ku zaskoczeniu Anette Ström zaproponował, żeby włączyć Oscara Mannerstålego w tę część prac. Sądziła, że tych dwóch się nie lubi.

Urban Ström sięgnął po garść serwetek i wytarł sobie usta i tłuste opuszki palców. Kawę wylał do zlewu koło ekspresu.

– Smakowało? – zapytała Anette.

– Nie zastanawiałem się nad tym – odparł i cicho zaklął z powodu tłustej palmy na klapie marynarki.

Komórka Anette piknęła. Esemes powiadomił ich, że trio wracało już do domu. No to zobaczymy, czy nasze małe uszy działają tak, jak byśmy chcieli, pomyślała Anette Jansson i odpowiedziała na wiadomość.

Zgromadziła grupkę czworga kursantów w jednym ze sklepów w Fältöversten, dużej galerii handlowej w dzielnicy Östermalm. Przerobili wspólnie założenia do zadania przygotowanego na ten dzień.

– Sklep jest dobrym miejscem, żeby odkryć, czy macie ogon – wyjaśniła Anette. – Możecie udawać, że całkiem niewinnie kręcicie się po mieście i robicie zakupy, a jednocześnie macie możliwość rozglądać się dookoła i nie wygląda to dziwnie.

– Czy koniecznie trzeba mieć na oku wejścia? – zapytał Stefan Berggren.

– Tak, właśnie. Zdecydowanie powinniście mieć wejście pod kontrolą. Jeśli wasze cienie albo cień muszą zmienić pozycję, to wejście albo przejście dla personelu są jedynymi punktami, w których może do tego dojść.

Opuścili sklep, po czym Anette wskazała dłonią długie alejki ze sklepami.

– Takie długie odcinki również się przydają. Obserwatorzy mogą ukrywać się na schodach albo wewnątrz sklepów, ale wcześ­niej czy później będą musieli zmniejszyć do was dystans. Wtedy się odsłonią.

– Ale jeśli mają zewnętrzny i wewnętrzny krąg, to będzie to raczej trudne? – zapytał Stefan. Szkolenie mocno poprawiło jego szanse na wyjście zza biurka.

– Bardzo trafne spostrzeżenie. Świetnie, że zwróciłeś na to uwagę. Będzie naprawdę trudno, jeśli przeciwnik ma więcej pionków, którymi może zagrać, jeśli dowolnie zmienia pozycje i swobodnie się przemieszcza.

Anette popatrzyła na kursantów. Z tej czwórki brakowało tylko jednej osoby. Gdy odkryli, że jest śledzona na Sveavägen i przy Norra Bantorget Stefan, Göran i Anna zostali wciągnięci w poważną sprawę, nagle i zupełnie nieoczekiwanie. Göranowi Sundmacherowi udało się zauważyć jednego z wywiadowców strony przeciwnej i zaalarmować przełożonych.

– Nie miałam okazji, żeby powiedzieć to wcześniej, Anno. Ale na Norra Bantorget zaprezentowałaś klasę światową. Nic dodać, nic ująć.

– Dziękuję – odparła Anna, poprawiając swój jasny koński ogon na karku.

– Ty też, Göranie. Wykazałeś się niezwykłą przytomnością umysłu, dokonując tego odkrycia. I bardzo sprawnie wychodziła ci szybka reorganizacja oraz zamiana pozycji.

Sundmacher zmieszany spojrzał na swoje wygodne buty i lekko kopnął w podłogę.

– To, co się wydarzyło, nie było zgodne z regulaminem. Jako kursanci nie powinniście być pod żadnym pozorem angażowani do tak poważnego zadania. To był duży błąd.

– Cieszymy się, że mogliśmy go popełnić – odparła Anna z przesadnym akcentem, który Anette uznała za värmlandzki.

Roześmiali się słabo.

– Okej, ale koniec tej przerwy – powiedziała Anette.

Wskazała na Görana Sundmachera i powiedziała, żeby wyjął ręce z kieszeni spodni i przystąpił do ćwiczenia.

Podniósł się po modlitwie. Znał to miejsce, był tu już wcześniej. Mimo wszystko zrobiło na nim wrażenie. Zorganizowali perfekcyjną bazę. Adres w anonimowej okolicy, gdzie tylko ci, którzy mieli do załatwienia jakąś sprawę na tym nudnym terenie przemysłowym, z metalowymi szopami i starymi budynkami z cegły, skłonni byli się tu pofatygować.

Na dole przy rampie rozładunkowej dostrzegł Abdullaha. Nie widzieli się od spotkania w Rissne. Może Abdullah wiedział, że Jamal przesiedział w zamknięciu w jednym z pomieszczeń w piwnicy te wszystkie dni, od których dzieliło go teraz kilka miesięcy. Zdawało się, że od tamtego czasu minęła połowa jego życia. Ale Abdullah się nie zmienił. To samo szczupłe ciało i ta sama paskudna koszula.

Ostrożnie przywitał się z Jamalem krótkim skinięciem głową. Nic więcej. Potem odjechali pordzewiałym audi. No i dobrze, pomyślał Jamal. Niech Abdullah wozi sobie towar i załatwia małe sprawy. Do tego się nadaje. Ale nigdy się nie zbliży do najściślejszego jądra. Byli tam tylko kolesie, których niedawno poznał, tacy jak Tariq, Ibbe i Zane. Tych trzech znał najlepiej. Godni zaufania i odporni na cięgi. Ciężko pracowali i nie gadali bez potrzeby.

– Brat Jamal! – zawołał wysoki, elegancko ubrany mężczyzna, gdy zszedł na dół po zamaskowanych schodach. Mężczyzna przedstawił się jako Sarmad. – Musisz to koniecznie zobaczyć. Myślę, że ci się spodoba.

Sarmad poprowadził go siecią piwnicznych korytarzy. Zatrzymał się przed ciężkimi stalowymi drzwiami i otworzył je, obracając potężnym kołem. Gdy drzwi się otworzyły i zobaczyli, co jest w środku, Jamal aż jęknął.

– Strzelnica – wyrwało mu się. – Nie wierzę, własna strzelnica.

Yes, brother. Nie była jeszcze gotowa, kiedy gościłeś tu ostatnio – uśmiechnął się Sarmad.

Jamal powiódł roziskrzonym wzrokiem po sali. Tam, gdzie stał, znajdował się ciąg stołów, każdy z oddzielną korbką, umożliwiającą przesuwanie tablicy strzeleckiej w przód i w tył. Daleko w głębi, około pięćdziesięciu metrów od miejsca, w którym był, stało pięć pomalowanych na zielono szafek z metalu, miejsc na tablice.

Zadowolony z siebie Sarmad wziął się pod boki. Czekał na reakcję Jamala.

– Bracie, stoisz i zastanawiasz się, czy wybrać pistolet czy karabin?

– Ha, ha. Czytasz w moich myślach.

Ku rozczarowaniu Jamala Sarmad powiedział, że mają tylko broń pneumatyczną. Poza tym najsłabsze typy. Podszedł do szafy z tyłu. Wyjął z niej coś, co wyglądało na kopię beretty. Kiedy podał mu pistolet, Jamala zaskoczył jego ciężar. Myślał, że będzie lżejszy. Ale gdy złapał za rękojeść, zdawała się mimo wszystko poręczna.

– Korpus jest ze stali – objaśnił Sarmad.

Jamal wymierzył z pistoletu w tablicę strzelecką.

– Nie zapomnij o tym, to nie to samo, co stać na pustyni i strzelać. Inaczej zniszczysz sobie słuch – powiedział Sarmad, podając mu ochraniacze na uszy.

Chłopak poczuł krótki odrzut na palcu położonym na spuście. Po każdym strzale musiał na nowo ładować broń, łamiąc lufę i wkładając kolejną żelazną kulę do przewodu.

Po oddaniu kilku strzałów przez Jamala Sarmad przyciągnął tablicę.

– Nieźle. Wygląda na to, że brat Jamal w ostatnim czasie oddawał się nie tylko przejażdżkom na wielbłądzie – zarechotał.

Odczepił kawałek papieru z uchwytu i podał go Jamalowi.

– Chcesz to zachować?

– Nie, dziękuję. Nie chcę też żadnej z moich lepszych serii. Możesz to wyrzucić.

Oddał broń Sarmadowi, który szybko ją zabezpieczył, po czym odłożył z powrotem do szafy.

– Nie, Sarmadzie. Teraz musisz mi pokazać resztę.

– Resztę?

– Tak, resztę tego zajebistego miejsca. Kiedy byłem tu poprzednio, widziałem tylko jeden pokój.

– Wydajesz się podniecony.

– Można się było tego spodziewać, bracie. Można się było spodziewać – powiedział Jamal.

Mohammed czuł, jak zapada się coraz głębiej w wygodny fotel i coraz bardziej ciążą mu powieki. Może to trawienie tak go zmorzyło? Głowa usilnie domagała się krótkiej drzemki. Chyba swoje zrobiło też sprawozdanie Azima.

Sarmad do opisania swoich pomysłów wykorzystywał całe biuro. Na rozkładanej białej tablicy rozrysował coś w rodzaju schematu przepływu transportu i punktów kontroli. Na biurku leżały liczne szkice i rysunki różnych aparatów.

W bardzo szczegółowy sposób opisywał, jak ma przebiegać zamawianie ładunków, jak powinni instalować ładunki na pakach samochodów ciężarowych, jak zapobiegać ich kołysaniu się i dlaczego dzięki sprytnym rozwiązaniom Sarmada załadunek da się przeprowadzić tak, by towar się nie przechylił. Zarazem wyjaśniał, jak wyobraża sobie sam proces pracy i na jakie problemy i rozwiązania mogą się natknąć.

Szczególnie był zadowolony z pomysłu na ukrycie właściwej zawartości ładunku. Stworzył naprawdę idealną fasadę.

– Poczekaj no chwilę, tylko…

Sarmad wydobył jeden z rysunków spod sterty innych leżących na stole i coś na nim zanotował.

– Jest coś, w czym mogę pomóc? – zapytał Mohammed i zdławił ziewnięcie.

– Nie, nie. Tak się tylko zastanawiam… – rzekł Sarmad i natychmiast zaczął prezentować tekst o jakiejś zaporze, koniecznej najwyraźniej do tego, żeby wszystko zadziałało.

Mohammed zauważył przechodzącego korytarzem Jamala i dwóch innych młodych mężczyzn. Sądząc po ich ruchach, rozmawiali podekscytowani o czymś, co łączyło się z treningiem fizycznym. Na ekranie z podglądem z kamer monitoringu stojącym na biurku Mohammed widział, jak dwóch ubranych w koszule mężczyzn wybiera na piętrze towar z półek. Poza nimi w tym dużym pomieszczeniu, w ich hurtowni, nikogo nie było. Tego właśnie chcieli. Dyskretnie ulokowana kamera na zewnątrz pokazywała to samo. Żadnego ruchu na ulicy przed posesją z wyjątkiem jednej tej samej ciężarówki, która woziła w koło deski u ich sąsiadów.

– W każdym razie sądzę, że ten problem został już rozwiązany.

Sarmad Azim wyrwał Mohammeda z zamyślenia.

– Bardzo dobrze, Sarmadzie. Mogę więc założyć, że większość komplikacji technicznych została rozwiązana? Pytam teraz tak ogólnie – dodał pospiesznie Mohammed.

Wysoki mężczyzna w roztargnieniu ssał długopis i popukał nim po chwili w schemat przepływu, który narysował.

– Ważne w tym wszystkim jest to, żeby nigdzie nie ugrzęznąć. Dlatego odpowiednie rzeczy musimy dostarczać w odpowiednim czasie.

Obojętnym gestem Mohammed dał do zrozumienia, żeby mówił dalej.

– To jest jak budowanie dużego domu – ciągnął Sarmad. – Murarze, stolarze, elektrycy i dekarze nie mogą zjawić się tego samego dnia. Wszystko musi następować w logicznej kolejności.

– Jasne – wymamrotał Mohammed.

Sarmad Azim zatrzymał się dłużej przy nabywaniu pojazdów. Rozważał, czy powinni kupić je krótko przed odjazdem, czy raczej dużo wcześniej, żeby przetestować rozłożenie ładunku i tak dalej.

– Tak czy owak – zaznaczył Mohammed – musimy ograniczyć do minimum sytuacje, w których nasi młodzi bracia będą kierować tymi wozami. Bardzo ich interesują nowe samochody.

Sarmad zapewnił, że nie będzie z tym większego problemu. Samochody miały stać na podjeździe dla ciężarówek i nie wyjeżdżać na ulice. Aż do dnia odjazdu. Poza tym nie zamierzali kupować nowych wozów. To zwróci na nich mniejszą uwagę.

– Dobrze pomyślane – pochwalił Mohammed.

Już samo to wystarczyło, żeby Sarmad Azim zagłębił się w długich rozważaniach o renowacji samochodów. Mówił o możliwościach stworzenia „wilka w owczej skórze”, pojazdu, wyglądającego z zewnątrz zwyczajnie, który jednak w środku, pod maską, miałby ogromne możliwości. Rozprawiał z entuzjazmem o wymianie całego silnika, mocniejszych hamulcach i pojemniejszym zbiorniku na paliwo.

Im więcej Sarmad mówił, tym bardziej przysypiał Mohammed. Głos towarzysza brzmiał, jakby oddalał się z pokoju i dolatywał z coraz większego dystansu. Na moment stał się ledwie słyszalnym mamrotaniem, w którym nie sposób było rozróżnić tego, co zostało powiedziane.

Mohammed podniósł rękę nad głowę, jakby chciał przyhamować potok słów, tę jednostajnie tryskającą przemowę brata Sarmada.

– Bracie, bracie, dla mnie starczy już tych szczegółów.

Sarmad znów przybrał ten sam wyraz twarzy, jak wtedy w hotelu, gdy Mohammed mu przerwał. Przypominał teraz zwiadowcę, który nagle sobie uzmysławia, że zgubił oddział. Mohammed mówił w próżnię.

– W ONZ podjęto decyzję, żeby dać Ameryce i innym wolną rękę przy bombardowaniu Syrii.

– Aha?

– Są tak żądni krwi, że brak im elementarnej przyzwoitości, by choćby starać się to ukryć.

– Czy jest to wymierzone w ISIS?

– Tak to uzasadniają – przytaknął Mohammed. Ale niewiernym wystarcza pierwszy lepszy powód. – I po chwili dodał: – Jeśli tylko mają możliwość zbrukać naszą ziemię. Z gniewu jego oczy pociemniały. Głośno wypuścił powietrze z płuc. – Szwedzi i reszta pachołków udzieliły wsparcia... – Jak zwykle. – Mohammed obniżył głos. Mówił teraz cicho, niemal szeptem. Odwrócił się do Sarmada.

– Chcę jednej jedynej gwarancji.

– Jakiej?

Mohammed opuścił rękę i położył ją sobie na kolanie.

– Musimy uderzyć z tak dużą siłą, by wywrzeć na tamtych piorunujące wrażenie. Nikomu nie wolno tego zapomnieć. Nikomu.

– To mogę zagwarantować.

Mohammed jakby nie dosłyszał słów Sarmada.

– Nieczyści mają poczuć, że dosięgnął ich gniew Boga. Jakby sam Bóg wymierzył im cios pięścią w te brudne twarze.

– Bez dwóch zdań.

Mohammed wstał i nagle podniósł głos.

– Ma dosięgnąć ich tak, jak nas dosięgnął!

– Tak też się stanie – odparł Sarmad z pełną powagą.

– Ma zmieść wszystko. Obrócić wniwecz. Niech będzie eksplozja i niech zawali się kilka budynków. Nie może zostać nawet kamień na kamieniu.

Sarmad mógł tylko przytakiwać w zamyśleniu, w pełni się z tym zgadzał.

– To, czego dokonamy, nie da się porównać z atakiem pojedynczego człowieka, wchodzącego do autobusu z przymocowaną bombą.

– Nie, nie.

– To będzie dużo większe. Dużo bardziej… monumentalne.

Sarmad podniósł się gwałtownie, złapał dłoń Mohammeda i objął ją swoimi. Szukał gorączkowo słów i gdy je wreszcie znalazł, zdawało się, że doznał właśnie objawienia.

– Doprowadzę do tego monumentu. Zapewniam.

Anette Jansson weszła po kręconych schodach do pokoju, w którym siedział Jari Peltonen z twarzą przyciśniętą do dużej lornetki. Miał przed sobą w powiększeniu obraz brązowego drewnianego domu, który stał po drugiej stronie ulicy. Zaproponowała mu kawę.

– Nie, dzięki – odparł Peltonen, nadal ze wzrokiem utkwionym w obserwowanym miejscu. – Odkąd tu przyjechaliśmy, nie robię nic innego, tylko popijam kawę i wcinam ciasta i drożdżówki.

– Naprawdę fajne miejsce na prowadzenie obserwacji, nie uważasz?

– Taa, jak ktoś się lubi nudzić i tyć w oczach, to owszem.

Anette podeszła do Peltonena i poprosiła, żeby dał jej popatrzeć przez lornetkę. Odsunął się i skurczony przemknął na tył domu.

W lornetce wszystko wyglądało jak zwykle. Samochód, szara toyota, stał zaparkowany przed domem. W oknach salonu i kuchni można było czasem dostrzec z wolna poruszające się cienie. Ktoś grzejący coś na kuchence, ktoś szukający czegoś w roztargnieniu między książkami na półkach.

– Coś nowego? – zapytała Anette.

– Nic, gówno, a nie coś nowego – odparł Peltonen, ale po chwili zmienił zdanie: – Choć nie, właściwie coś jest. Dostaliśmy to – powiedział i podsunął Anette plik kartek. – Tłumaczenie podsłuchu z ostatniej doby.

Anette poleciła Peltonenowi wrócić na stanowisko przy lornetce. Przejrzenie dokumentów zajęło jej tylko kilka minut.

– Tutaj jest napisane, że faktura numer 203 51 jeszcze nie przyszła.

– Tak, widziałem – wymamrotał Peltonen, nie odrywając się od lornetki.

– Znaczy to coś?

– Nie mam bladego pojęcia. Mogą mówić kodem, to całkiem prawdopodobne. Ale nie wiem, co to, kurna, miałoby znaczyć.

– Może, że ktoś się odwdzięcza za przysługę?

– Odwdzięcza, aha. Kurna, Johansson, brzmisz jak mój stary ojczulek w Finlandii. Nie mówi się już „odwdzięczać”, nawet tam.

Jari Peltonen przeprowadził się do Szwecji dla kobiety, dostał tu obywatelstwo i ukończył szkolenie policyjne z wyróżnieniem. Teraz oderwał twarz od lornetki i przetarł jasnoniebieskie oczy, przekrwione ze zmęczenia. Zastanowił się przez chwilę.

– Jasne, może chodzić o to, że ktoś nie spłacił jakiegoś długu, oczywiście może tak być.

– Wyglądasz na wyczerpanego – zmieniła temat Anette..

– To przez to cholerne czekanie. Nie składałem, do diabła, papierów do policji, żeby siedzieć i tygodniami wpatrywać się w jakiś dom, w którym nic się nie dzieje.

– Najlepiej czujesz się w czasie akcji?

– A żebyś, kurna, wiedziała. Siedź sobie sama tutaj całymi dniami, stukając palcami i popijając kawę.

– Nie no, zgoda. Nic w tym fajnego. Ale cholera, to jest niezbędne.

Peltonen mruknął coś w odpowiedzi i wyregulował ostrość lornetki. Może to podrażniło mu oczy.

– Zastanawiałem się, Jansson, nad problemem z tymi tłumaczeniami z naszego podsłuchu – powiedział, patrząc w lornetkę.

– Tak?

– Robi się je z arabskiego na szwedzki. A z tego, co wiem, to może być trudne. Może wyrażenia idiomatyczne i tym podobne szczególne zwroty nie dają się wyłapać, kiedy patrzymy na ich szwedzkie tłumaczenie.

– Tak, to jest problem.

– Ale jeśli chodzi o podsłuch, używają w rozmowie głównie terminów biznesowych. W każdym razie według tłumacza.

– No to może tak się tylko wydaje tłumaczowi? Bądź co bądź trochę czytałem i wiem, że Arabowie mają długą tradycję, jeśli chodzi o handel. To ludzie interesu od dawien dawna.

– Racja.

– I mam na myśli… że oni może znają ten język lepiej od nas.

– Chodzi ci o to, że my możemy przegapić ważne fragmenty tej układanki?

– No.

Przerwał im warkot silnika starego, ale zadbanego volvo należącego do Torda Johannissona. Wtoczyło się wolno na parking i drzwi do garażu otworzyły się.

– Zmiana? – zapytał Peltonen.

– Tak mi się wydaje. O ile dobrze pamiętam, z tyłu pod kocem leży Eriksson.

Anette Jansson i Jari Peltonen usłyszeli głosy dobiegające z piętra niżej. Najpierw wysoki, zaniepokojony głos Ainy. Potem Erikssona, który zmienił się z cichego i pomrukującego w pogodniejszy dyszkant. Prawdopodobnie dlatego, że zaproponowano mu filiżankę parującej kawy.

Nadchodziła kolej Erikssona – to on będzie teraz obserwował mężczyzn o powolnych ruchach, rozmawiających po arabsku o fakturach i dostawach. Będzie mógł dać na chwilę odpocząć swoim oczom, tylko jeśli mężczyźni udadzą się w jedną ze swoich tradycyjnych przejażdżek po Sztokholmie. Przejmą ich wtedy koledzy, którzy przyjrzą się dokładnie temu, co dotąd składało się głównie z posiłków w różnych kebabowniach.

– I znowu w dziupli – przywitał ich zmęczonym głosem Eriksson, wspiąwszy się na górę. – Coś nowego?

Jansson i Peltonen zwlekali z odpowiedzią.

– Rano jakiś dzieciak przez przypadek kopnął piłkę na naszą działkę – zaczął Peltonen.

– Aha – odrzekł Eriksson, oczekując dalszego ciągu.

– No i zabrał piłkę, i uciekł.

– No, do cholery. Istna magia, innymi słowy – prychnął Eriksson.

Peltonen poklepał go po ramieniu i zrobił miejsce koło lornetki.

– Przy odrobinie szczęścia przyleci jakiś ładny ptaszek i będziesz miał na co popatrzeć.

Anette zeszła do pralni na parterze. Był środek dnia; przez ogrody, parkany i domy, do których nikt jeszcze nie wrócił z pracy, przedzierało się ostre słońce. Spojrzała na zegarek i uświadomiła sobie, że nie zdąży po drodze wpaść do biura. Uznała, że pora na obowiązki domowe. Postanowiła wykraść się z domu od tyłu.

Próbował się trzymać i stłamsić gulę, która wyrosła mu w gardle. Mohammeda ogarnęło obce mu uczucie, zbierało mu się na płacz i rzeczywiście, nagle z oczu trysnęły mu łzy.

Polecił pozostawić go samego, bo jak powiedział, musiał spokojnie popracować nad zadaniami bardzo delikatnej natury. Przez najbliższą godzinę nawet Sarmad nie miał wstępu do jego biura w piwnicy.

Na odpowiedź od Szabi przyszło mu długo czekać. Prawdopodobnie nie sprawdzała wiadomości często. Może uważała, że to uciążliwe.

Drzewo oliwne za naszym domem spóźnia się z kwitnieniem. Może dlatego, że zima tego roku była nadzwyczajnie długa i surowa. W jego cieniu pąki wiosennych kwiatów próbują wyciągać się do słabego słońca. Są niemrawe, ale z czasem pewnie i one staną się silne i piękne.

Potrzebują mnie, uprzytomnił sobie. Chłopcom nie wychodzi na dobre dorastanie bez ojcowskiej ręki. Nie ma znaczenia, że wspierają ich wujowie i dziadek, nikt nie jest w stanie zastąpić im ojca.

Długo męczyła go myśl, której obiecał do siebie nie dopuszczać – by odwrócić wzrok od hałasów wielkiego świata i dać sobie z nim spokój. Żeby ulec pokusie i zwrócić się do swojego wnętrza, ku rodzinie i przyjaciołom, małym sprawom. Tam, gdzie jego uwaga skupiałaby się na wychowaniu i wykształceniu dzieci, na jego własnych praktycznych zajęciach, chociażby kładzeniu rur z wodą czy podejmowaniu tymczasowej pracy, którą by mu oferowano.

Dlaczego znów naszła go ta myśl? Bo była wygodna, może dlatego. A może dlatego, że była jego głęboką tęsknotą, miłą i piękną myślą, którą z coraz większym trudem odpędzał od siebie w imię lojalności.

Mohammed zakrył twarz rękoma. Ta myśl obudziła się w nim mimo wszystko za wcześnie. Jest jeszcze tyle do zrobienia. I żadna prywatna tęsknota nie jest na tyle silna, żeby móc równać się z żądaniami, które przed nim postawiono. Żaden powód nie usprawiedliwiałby tego, że zrobiłby coś innego niż to, czego teraz od niego oczekiwano. Nie było to pocieszenie. Naprawdę nie było to żadne pocieszenie. Tylko stwierdzenie.

Piknęła komórka. Mocno wytarł oczy i wziął telefon ze stołu. Esemes z Niemiec. Musiał przejść teraz do zupełnie inaczej kodowanej komunikacji elektronicznej.

Oscar Mannerstråle podał jej książkę, która – jak zapewnił – da jej pogłębioną wiedzę o politycznym islamie. Anette Jansson przeczytała angielski tytuł. Na pierwszy rzut oka książka wydawała się zbiorem prostych wyjaśnień, prezentującym biało-czarny obraz świata.

– Nie, słowo daję. To pisarz, który zna się na rzeczy – zaręczył Oscar.

Postukał palcem w książkę, prezentując przy tym najbardziej rozbrajający z uśmiechów. Powinien być sprzedawcą, pomyślała Anette. Z drugiej strony jest w nim za dużo z naukowca, żeby po prostu coś sprzedawać. Oscar był osobą, która nieustannie snuła refleksje, obracała wszystko na prawo i lewo w swoim rozumowaniu.

To też doprowadzało niektórych kolegów z Säpo do szału. Zwłaszcza jeśli mieli za sobą tylko pracę w policji. Będąc policjantem, człowiek wychodził od tego, co znane i udowodnione, składał to do kupy i wyciągał wnioski. Taka logika sprawdzała się przy różnych łańcuchach wydarzeń. Oscar również myślał logicznie, ale to, do czego starał się zbliżyć, było często bardziej płynne, nie aż tak materialne. Mogło dotyczyć politycznych ruchów pod powierzchnią, znaczenia określonej symboliki czy podobieństw. Pieprzenie, myślała część osób. Anette skłaniała się raczej ku sformułowaniu „nieuchwytne”.

Może także jego osobowość rozpalała w niektórych kolegach żądzę mordu. Im bardziej dokuczano mu z powodu długich blond włosów, tym dłuższe je zapuszczał. Zaczął się też ubierać w wymięte jeansy i zmieniał tylko górną część garderoby, wybierając między koszulkami w cętkowane wzory a T-shirtami z niejasnym przesłaniem.

Anette Jansson nie mogła się powstrzymać – bawiły ją reakcje kolegów, szczególnie Urbana Ströma. Ten z kolei zawsze nosił szary, niedopasowany garnitur i jasnoniebieskie koszule ze sfatygowanymi kołnierzykami i uważał, że w firmie powinno się zaostrzyć dress code. Ström nie lubił ogólnie tego, co jakoś odstawało.

Może dlatego zaczęła mówić. O tym, o czym nie chciała rozmawiać z kolegami ani nawet ze Svenem-Olofem. Bo Oscar był brzydkim kaczątkiem? A może dlatego, że miała wrażenie, że nie machnie ręką na to, co ona powie, uznając to za nieważne albo głupie.

Tak czy inaczej zaczęła mówić. O swoim nieładnym zwyczaju nadmiernego przyciskania przesłuchiwanego, o tym, że nie mogła się powstrzymać od wyszukiwania wrażliwego punktu i wiercenia później właśnie tam. Że czasem nachodziła ją ochota, żeby komuś sprawić porządne lanie, szczególnie jeśli ten ktoś nie chciał mówić albo zachowywał się wyzywająco. O swoich snach na jawie, w których jako policjantka mogła zaciągnąć biedaka do jakiegoś pomieszczenia w piwnicy, gdzie nikt na świecie nie słyszałby ani nie widział, co się tam wyrabia. I nie ponosiła jakichkolwiek konsekwencji.

Przez cały czas wpatrywała się w kubek z kawą. Wstydziła się.

Słyszała, jak Oscar ostrożnie odchrząknął.

– Myślę, że leży to w naturze twojego zawodu – powiedział po zastanowieniu się. – W tym zawodzie człowiek wciąż ma do czynienia z przemocą, a kiedy ma zostać wymierzona sprawiedliwość, coś zwykle staje jej na drodze i szczerzy zęby w uśmiechu.

Zgadzała się co do tego, że tak może być. Oscar wnikliwie przyglądał się jej twarzy.

– Co cię napędza?

Anette wzięła wdech, oderwała wzrok od kubka i popatrzyła mu w oczy.

– Lubię wygrywać.

– I nienawidzisz przegrywać?

– Hmm. That’s me.

Oscar rozczochrał sobie blond grzywkę i zmienił pozycję na krześle, jakby próbował coś z siebie strząsnąć.

– Ty jesteś w każdym razie świadoma tego… hmm… że musisz się kontrolować, żeby nie przekroczyć granicy.

Anette pokiwała głową z poczuciem, że jest daleka od bycia przekonaną. Nie mogła wyzbyć się uczucia, że pogrąża się w jakimś gównie, które wcześniej czy później wytryśnie jak skażone, śmierdzące źródło.

Oscar postukał w książkę, którą jej dał. Najwidoczniej chciał zmienić temat.

– W krajach muzułmańskich są też muzułmanie, którzy dążą do tego, by pojednać islam z zachodnimi wartościami. Łatwo można odnieść wrażenie, że wszystko idzie w stronę fundamentalizmu, ale są silne prądy przeciwne. Problem w tym, że nigdy się o nich nie słyszy.

Anette rozejrzała się za dolewką kawy. Siedzieli w kawiarni w Vasastan, niedaleko od biura na Kungsholmen. Kawiarnia nie przypominała żadnej innej, wyposażenie stanowiło delikatnie mówiąc pomieszanie z poplątaniem: krzesła i stoły w różnych kolorach i rozmiarach, kartki i różne przedmioty bez jakiejś widocznej koncepcji wiszące na ścianach i suficie.

Jedyne, co miało tutaj wspólny mianownik, to wypieki – były wielkie. Obojgu zostały na talerzach resztki ogromnych bułeczek cynamonowych i wyglądało na to, że nie wcisną w siebie ani kawałka więcej.

Siedzieli przy wysokim stoliku na krzesłach barowych. Oscar zaproponował, że przyniesie Anette więcej kawy.

– Nie musisz – zaprotestowała, nieprzyzwyczajona do tego typu uprzejmości.

Oscar odsunął od siebie talerzyk z resztkami drożdżówki i poszedł po kawę. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, mieszając brązowy płyn drewnianymi łyżeczkami, które, jak twierdzono w kawiarni, przyczyniały się do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla i poprawy środowiska.

– Oj! Bo bym zapomniał – powiedział nagle Oscar, wyjął z torby papierową teczkę i rozejrzawszy się na boki, podał ją Anette.

Gdy zauważyła na dokumencie czerwoną pieczęć tajności, szybko schowała ją pod kurtkę.

– Materiał o sprawcach ataku na „Charlie Hebdo” – wyszeptał cicho Oscar.

– Pierwsza fala w Paryżu?

Yes. Przyszły pogłębione profile sprawców. Sądzę, że mogą cię zainteresować.

Na tym etapie znano już większość szczegółów z pierwszej fali terroru w Paryżu z 2015 roku. W środku dnia bracia Kouachi udali się do redakcji gazety „Charlie Hebdo” i zaczęli strzelać z kałasznikowów. Łącznie zabili dwanaście osób, a jedenaście kolejnych ciężko ranili.

– Przyjrzyj się, proszę, profilowi starszego z braci – ciągnął Oskar. – Miał reputację człowieka bez skazy i pozostawał poza radarem francuskiej policji. W przeciwieństwie do młodszego, skazanego za przestępstwa związane z terroryzmem.

– Był taki zupełnie bez skazy?

– Niezupełnie. Podejrzewano go o współudział w planowaniu wyzwolenia jednego z francuskich więzień, za co odpowiadał jego brat.

Taki profil nie różnił się w zasadzie od tego mężczyzny, który kilka lat wcześniej niezdarnie obchodził się z ładunkiem wybuchowym w Sztokholmie na skrzyżowaniu Bryggargatan i Drottninggatan, pomyślała Anette. Zaczęła wyciągać teczkę, ale poniechała tego zamiaru. Nie było to najlepsze miejsce na czytanie materiałów objętych klauzulą tajności.

Zaproponowała szybki spacer do Kungsholmen. Czuła, że trzeba jakoś skompensować tę gigantyczną drożdżówkę, najlepiej od razu.

– Spacer? Zwieje nas – zauważył Oscar i wyjrzał na ulicę na Vasastan, obserwując, jak między kamienicami z końca dziewiętnastego wieku unoszą się w powietrzu śmieci.

Anette zamachała ręką, oddalając jego wątpliwości, i delikatnie ujęła go pod ramię. Skierowali się na południe Dalagatan, obok Vasaparken i szpitala Sabbatsbergs. Na moście między Vasastan i Kungsholmen porządnie już wiało. Przez hulające tu podmuchy ciepłego, przyjemnego wiatru musieli głośniej rozmawiać.

Nie ryzykowali, że ktoś przez przypadek ich usłyszy. Na moście byli zupełnie sami, nie licząc samochodów i autobusów.

– Zdążyłeś przesłuchać to, co dostaliśmy z Sollentuny? – Anette półkrzyknęła.

Oscar kiwnął głową, naciągając jednocześnie kaptur i unosząc ramiona jak najbliżej głowy.

– Nie za wiele z tego rozumiem, ot siedzą i gadają po arabsku o interesach. Jakiś projekt biznesowy tu, jakaś dostawa tam, do tego faktury, które trzeba wysłać…?

– Szyfr?

– Co? – Anette chwyciła Oscara i powiedziała mu prosto do ucha. – Może mówią szyfrem?

– To samo pomyślałem. Tyle że oni mówią tak bez przerwy. Myślę…

Anette nie dosłyszała ostatniej części zdania i poprosiła Oscara, żeby powtórzył.

– To po prostu ogranicza, jeśli cały czas mówi się tylko kodem biznesowym! – zawołał, próbując przekrzyczeć wiatr. – W końcu trzeba wreszcie użyć jakichś innych słów.

– Hmm… może…

– Co?

– Nie jestem pewna, czy tak musi być. Może kod wystarcza do tego, żeby zrobić to, co teraz planują.

– Mówią czasem po szwedzku?

– Nie, cały czas tylko po arabsku.

Przeszli energicznie mostem i gdy dotarli do dużych budynków na Kungsholmen, siła wiatru osłabła i mogli mówić bez podnoszenia głosu. Rozgrzali się od spaceru i Oscar zdjął cienką kurtkę.

– Ja też niewiele z tego rozumiem. Od kilku tygodni prowadzimy obserwacje i podsłuch tej trójki. I nic się nie dzieje – powiedziała Anette.

– Czasami tak może być.

– Jasne, często mamy do czynienia tylko z wiecznym czekaniem. Ale tutaj naprawdę nic się nie dzieje. Siedzą i gadają o interesach, potem udają się na przejażdżkę samochodem do centrum miasta. Czasem wcinają jakiś kebab albo idą na kawę. I nic ponad to.

– Może na coś czekają? Na rozkaz albo stosowną okazję?

– Może tak być. Ale to, co mnie w tym uderza… – Anette szukała odpowiedniego słowa – to to, że robią pewne rzeczy, a mimo wszystko ich nie robią. Patrzą w te swoje mapy i jeżdżą w kółko samochodem. I to do miejsc, które wydają się kompletnie przypadkowe. Nie widać tu żadnego ruchu w przód.

– Trafiają się komórki terrorystyczne, które przez wiele lat znajdują się w trybie czekania. Aż pewnego dnia nagle się aktywują. Jakby obudziły się ze snu, że tak powiem.

– Wiem. I wtedy idzie już szybko.

Oscar umilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał: – Tak przy okazji, wiecie, co oni wnieśli do tego domu? Jest tam coś, o co można by się zaczepić?

Anette potrząsnęła głową. Jedyne, co udało im się odkryć, to sprzęt do komunikacji i cała masa map. Gdyby domek w Sollentunie zaczęto wypełniać na przykład środkami wybuchowymi, Säpo uderzyłoby od razu. Ale wystarczyłoby może nawet i coś mniej oczywistego, coś, co tylko wskazywałoby na przygotowania do przestępstwa.

Zbliżali się do biura, z wejścia płynął w różnych kierunkach strumień ludzi. Anette popatrzyła na Oscara, który wydawał się tęsknić za Arafatem.

– Koledzy zaczynają tracić zapał. Takie śledzenie kogoś przez całą dobę naprawdę daje w kość, jeśli nie ma się nic nowego do raportowania.

– Co mówi Frisk?

– Jest w pełni przekonany, że powinniśmy kontynuować obserwacje, a nawet zwiększyć posiłki. Sądzę, że mimo wszystko postępuje słusznie.

Anette jednakże widziała, że obserwacje pochłaniały wiele cennych godzin, tak potrzebnych przy innych sprawach. Musieli mieć na oku możliwie wiele osób. Poczynając od tych, które groziły, że z prywatnych względów zastrzelą premiera, a kończąc na takich, które chętnie sięgały po przemoc w celach politycznych. Zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Od kilku lat doszły do tego niedające się okiełznać ruchy islamistyczne. Wiedzieli, że o tej luźno powiązanej ze sobą siatce jeszcze dużo będą się musieli nauczyć i do niej przeniknąć.

Wsiedli do windy i nacisnęli na przyciski swoich pięter. Anette rozłożyła ręce i uśmiechnęła się do Oscara.

– Jeśli nic się nie wydarzy, i tak możemy ich zgarnąć. Nastraszymy tak, że narobią w gacie, i zagrozimy im Niemcami.

– Grożenie Niemcami zawsze się sprawdza – odparł Oscar z niewyraźnym uśmiechem.

Kiedy Anette wysiadała, jadący piętro wyżej Oskar zasalutował jej wesoło na pożegnanie.

– Kurwa.

Jamal przejechał mocno ręką po karku i popatrzył przed siebie na pustą betonową ścianę. Dlaczego musiała akurat teraz zadzwonić? Byłoby lepiej, gdyby o nim po prostu zapomniała i poszła swoją drogą.

On sam właśnie tak postąpił. Nie miał możliwości spotykać się teraz z jakąkolwiek dziewczyną.

Poczuł jednak ukłucie w piersi, gdy zadzwoniła mama i powiedziała, że Pirjo go szukała. Niestety, powiedziała mama z wyrzutem, numer, który dała Pirjo, był nieaktualny. Znowu go zmienił. A przecież ten ostatni miał tylko kilka tygodni.

Tariqowi i Zanemu z górnego piętra powiedział, że idzie do szkoły Koranu. W odpowiedzi skinęli powściągliwie głowami, niemal zazdrośni, że Jamal porusza się swobodnie poza bazą. Ale jak zwykle, nie uskarżali się. Byli to dobrzy chłopcy, którzy zawsze sobie pomagali.

Przeszło mu przez głowę, czy nie spotkać się z Pirjo, nie zaprezentować jej swego nowego ja, po czym kompletnie ją zignorować. W końcu to ona nazwała go zerem. Sprawiedliwości stałoby się chyba zadość, gdyby musiała to odszczekać?

Choć to rzecz jasna mogło nie wyjść mu na dobre. Wszystko, co go rozpraszało, było złe. Właściwie wszystko, co znajdowało się w świecie na zewnątrz, stanowiło problem. Co mogłoby się stać, gdyby Pirjo pojawiła się nagle znikąd? Gdyby stała się zbyt natrętna, wystąpiłoby ryzyko, że Szarif albo inni postąpią radykalnie. To definitywnie nie wyszłoby nikomu na dobre.

Drażniło go też podejście jego mamy. Kiedy on i Pirjo byli razem, cały czas miała o to do niego pretensje. Czepiała się błahostek: a to tego, że Pirjo pali, a to tego, jak się ubiera, a to tego, jak mówi. Ale chodziło jej właściwie tylko o to, że była obcym elementem, Szwedką. Wprawdzie pochodziła z Finlandii, ale zachowywała się tak jak szwedzkie dziewczyny, czego mama nie potrafiła zaakceptować.

Gdyby to od niej zależało, z pewnością ożeniłaby go z jakąś zaimportowaną kuzynką, która nigdy nie wytknęła nosa poza ściany własnego domu. Z jakąś kuzynką, której ojciec i bracia byli jedynymi mężczyznami, jakich spotkała.

Jasne, że pewnego dnia się ożeni. Bądź co bądź wszyscy wcześniej czy później to robią.

Kiedy już się przekonał, że nikt za nim nie szedł, stanął przed drzwiami imama. Zapukał ostrożnie i usłyszał dobrze znany odgłos szamotania się starego mężczyzny z zamkiem.

Salam – powitał imama. – W imię Boga Miłosiernego, Litościwego.

– Ależ wydajesz się rozpalony, chyba się nie denerwujesz? – zapytał imam, gdy Jamal wszedł do środka. Pod sufitem na pełnych obrotach pracował wiatrak.

Jamal wyjaśnił, że potraktował przechadzkę do szkoły Koranu jako dodatkową porcję ruchu. Zamiast jak zwykle wziąć szklaneczkę herbaty, poprosił o zimną wodę.

Imam wskazał mu miejsce na jednym z foteli, a sam powoli i starannie zamieszał swoją herbatę. Po chwili, która wydała się bardzo długa, popatrzył badawczo na Jamala.

– Nie chciałbym się narzucać, ale w moim odczuciu naprawdę jesteś trochę zestresowany.

Chłopak przełknął chłodną wodę w kilku łykach.

– Dużo teraz tego wszystkiego – odparł. – Masa roboty i tak dalej. Spróbował wygodniej usadowić się w fotelu.

– Mogę to zrozumieć – powiedział zamyślony imam. – Ale ważne, żebyś postrzegał chwilę spędzoną tutaj albo w meczecie jako moment odcięcia się od tego całego zgiełku, który otacza cię na zewnątrz. To ważne, choć jest raczej przywilejem. Ludzie od wieków mieli dużo do zrobienia i niepokoili się o to czy o tamto, o choroby, czy o to, że żniwa pójdą nie po ich myśli. O wszystko. Wtedy modlitwy dawały im zastrzyk nowej energii i umożliwiały wewnętrzną mobilizację. Modlitwy dają nam okazję do znalezienia rozwiązania, a nie tylko ślepego wpatrywania się w problem.

Jamal poprosił, żeby poczytali Koran. Chciał się uspokoić i zebrać myśli. Imam powiedział, że to dobry pomysł, i wskazał odpowiednią surę.

– „W imię Boga Miłosiernego, Litościwego!” – zaczął Jamal. – „Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami, nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą”.

Siedzieli razem w ciszy, myśląc o słowach proroka i pozwalając, by wybrzmiały.

Imam pogładził sobie brodę i jakby się zawahał, zanim znowu się odezwał. Według Jamala wyglądało to tak, jakby szukał właściwych słów, co samo w sobie dziwiło. Zawsze mówił powoli i bardzo rozważnie, ale mimo wszystko wiedział, co wypada powiedzieć. Teraz dawało się u niego zauważyć rodzaj zawahania, może niepewności.

– Jak sam widzisz, Jamalu, w Koranie dużo się mówi o łasce i miłosierdziu. O tym rozmawialiśmy zresztą wcześniej.

– Oczywiście, przecież tak najczęściej zaczynamy nasze modlitwy.

– Właśnie – powiedział imam i natychmiast się rozchmurzył.

– Ale – wtrącił Jamal – wydaje mi się, że mimo wszystko jest wiele różnych interpretacji Koranu.

– Oczywiście, że tak. Są sunnici i szyici. A także inne odgałęzienia.

– To właśnie miałem na myśli. Grzebałem sporo w internecie i są tam wypowiedzi różnych imamów. Każdy z nich mówi co innego.

Imam energicznie wystrzelił palcem w górę.

– To debata o naszej religii! Musi się odbywać wewnątrz islamu, tak samo jak chrześcijanie i żydzi prowadzą swoją debatę.

Jamal podrapał się po wygolonym karku.

– Ale przecież jest tylko jedna prawda.

– Jest tylko jeden Bóg – poprawił go imam i poklepał czule po ręce.

– W co więc trzeba wierzyć?

– Odpowiedź musisz znaleźć w sobie samym. Ale interpretacja, którą my tutaj wykładamy, jest tą, która prowadziła twoich rodziców i wszystkich przed nimi. To ta interpretacja, którą wielu muzułmanów na całym świecie wybrało jako własną.

– A dla nas Bóg jest miłosierny?

– Jamalu, to, co jest w tym wszystkim najważniejsze, to sama istota tego przesłania. Owszem, Bóg jest łaskawy i miłosierny. Chciałbym, żebyś się nad tym głębiej zastanowił, uzasadnił to i spróbował jakoś się do tego ustosunkować.

Dyskretne piknięcie zegarka przypominało Jamalowi, że ma zastąpić brata Tariqa, który właściwie szwendał się i nudził między rzędami konserw. Nie chciał go zawieść, każąc mu czekać dłużej, niż zostało ustalone.

– Praca wzywa.

– Praca to sprawa honorowa. Dobrze, że sumiennie ją wykonujesz – pochwalił imam.

Uścisnęli sobie dłonie i Jamal musiał kilka razy obiecać, że jeszcze tu wróci. Według imama rozpoczęli rozmowę daleką od zakończenia. Droga do większej wiedzy, rozeznania i przebudzenia dopiero się zaczęła.

Urban Ström miał mocno zaczerwienioną twarz, po pulchnych policzki spływał mu pot. Gorączkowo oddychał, gdy wpadł do gabinetu Anette.

– Figuranci przeszli przed chwilą kontrolę celną na lotnisku Arlanda!

Anette Jansson studiowała w skupieniu notatkę służbową.

– Słucham, jeszcze raz – powiedziała ospale.

Ström na próżno usiłował opanować oddech, opierając ręce o kolana.

– Tych trzech z Sollentuny. Trzymaliśmy się ich aż do gate’u na Arlandzie.

– O kurwa… dokąd się wybierają?

– Do Frankfurtu – wysapał Ström.

Wiedział, jakie pytanie padnie w następnej kolejności, i zapewnił, że koledzy w Niemczech zostali poinformowani, jeszcze zanim trio opuściło szwedzką ziemię. W tej samej chwili odezwał się telefon Anette. Dzwonił Lars Frisk. Wysłuchała go w skupieniu, zarazem patrząc, jak wycieńczony Ström opada ciężko na fotel dla gości.

– Chyba musisz się znowu podnieść – powiedziała Anette po zakończeniu rozmowy. – Mamy przeszukać dom w Sollentunie. Natychmiast.

Kiedy przybyli do brązowego domu w Töjnan, umundurowany policjant stał już na podjeździe do garażu, a zza kuchennej zasłonki w domu naprzeciwko wyglądał emerytowany Tord Johannisson. Po długiej, pozbawionej jakichkolwiek zdarzeń obserwacji i niekończącym się bieganiu i podwożeniu całej masy policjantów z Säpo, prawdopodobnie czekał na odrobinę dramatyzmu.

Anette Jansson i Urban Ström szybko weszli do domu. Poruszali się po nim ostrożnie, w ten sam sposób, co poprzednim razem. Przechodzili z pokoju do pokoju i szukali pozostawionych przedmiotów. Anette wzięła na siebie górne piętro, a Ström wszystkie duże pomieszczenia na parterze. Po kilku minutach byli już gotowi. Spot­kali się w kuchni i popatrzyli na siebie znacząco.

– No do diabła, zrobili nas w konia! – rozzłościł się Ström.

Powoli włożył broń z powrotem do kabury na ramieniu pod niedbale założoną marynarką.

Dom był pusty. Zostały w nim tylko dwa przedmioty. Zniknęły wszystkie książki i rzeczy z garderoby, na łóżkach leżały gołe materace. Wzięli nawet zaparzaczkę do kawy. Po aparaturze do komunikacji i mapach nie pozostał nawet ślad.

Anette Jansson i Urban Ström wpatrywali się w te dwa przedmioty, które tutaj pozostały. Na stole kuchennym leżały walkie-talkie dla dzieci – dwie plastikowe zabawki w intensywnie żółtym kolorze. Oba aparaty miały naklejone żółte uśmiechnięte buźki, smileye.

Ström oparty o blat kuchenny wskazał na zabawki otwartą dłonią. – Albo wpadli na to, że są obserwowani, albo…

Anette myślała już nad tym wcześniej i teraz pomogła Strömowi ubrać to w słowa.

– Albo od samego początku byli zasłoną dymną.

– Och, do cholery – westchnął jej kolega. Wyglądał, jakby potrzebował usiąść. – Tak to można ująć. Sporo zainwestowaliśmy w ten trop. Pi razy oko powiedziałbym, że pracowało nad tym dziesięciu ludzi. – Ström pokręcił zniechęcony głową.

– Zmylili nas, żebyśmy patrzyli w złym kierunku.

Anette zadzwoniła do Larsa Friska. Miało stać się to, czego oczekiwano. W Niemczech miano zabrać tych trzech mężczyzn na przesłuchanie. Obserwacje brązowego domku w Sollentunie dobiegły końca.

Wychodząc, zmęczony Urban Ström poprosił umundurowanego kolegę, żeby spakował do torebki „materiał dowodowy”. Te dwie plastikowe zabawki miały zgodnie z przepisami trafić do archiwum.

– Tylko żebym nie musiał patrzeć na te śmieci – dorzucił i poszedł do samochodu.

– Kto powiedział, że Bóg nie ma poczucia humoru – zarechotał Sarmad Azim. Wrócił do bazy po tym, jak przez długi czas, oglądając się za siebie, podróżował wyłącznie między restauracją Kibbla a domem.

Uznali wreszcie, że ryzyko, że go śledzą, minęło. Mohammed el-Mehti nie zgadzał się co do tego, że plastikowymi zabawkami wysłali upokarzającą wiadomość szwedzkiej policji. Czuł jednak, że potrzebuje jakoś ukrócić entuzjazm Sarmada. Był on kreatywny, ale brakowało mu niekiedy wyczucia, gdzie jest granica.

– Umiar jest cnotą – zauważył Mohammed i wszedł do sąsiedniego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie powiesili zbyt wielu rzeczy na surowym betonie, co sprawiało, że dominowała tutaj szarość. Ale tę podziemną kryjówkę odznaczało inne piękno. Piękno płynące z tego, że mieli jedną wspólną misję i przyświecał im wspólny cel. Piwnica była bunkrem, centralą dowodzenia w walce, o której nie wiedział żaden wróg na świecie.

Mohammed myślał o tym, co usłyszał przed wyjazdem do Szwecji. O możliwości zbudowania trwalszej bazy w Skandynawii. Bazy dla dalszych operacji w północnej Europie.

Czegoś takiego potrzebowali. Wojna bez przywódcy była fantastyczną strategią, która dawała się wrogowi mocno we znaki. I jak dotąd wszystko szło dobrze. Ale nawet w wojnie bez przywódcy potrzebne są szkolenie, wyposażenie i jakaś forma strategii politycznej, żeby ta wojna mogła być naprawdę efektywna. To właśnie zapewniała ich baza.

Oczywiście ryzyko zdemaskowania zawsze istniało. Było do tego wysokie, wystarczyło, żeby któryś z nich zaniedbał jakiś środków bezpieczeństwa. Jedna pomyłka – tyle trzeba było wrogowi, żeby zagnieździć się po ich stronie barykady. Toteż porządnie przećwiczyli chłopaków w kwestiach bezpieczeństwa. Wszyscy wiedzieli, że nie wolno do niczego brać się niedbale, że ich całe istnienie opiera się na staranności i ostrożności.

Jako przykrywka konstrukcja była idealna. Wszyscy mogli przychodzić i wychodzić, nie budząc podejrzeń. Działalność biznesowa sprawdzała się jako przykrywka dla transportów, spotkań i z grubsza tego wszystkiego, co potrzebowali zrobić.

Ich walka miała zyskać mocniejszy kręgosłup, organizacyjną stabilność. Mohammed mógł się też przyznać przed samym sobą, że odpowiadało to jego próżności. Był prawdopodobnym przywódcą takiej stałej bazy, i to on miał być tym, który będzie kierował ich operacjami w krajach skandynawskich, w północnych Niemczech i w Holandii. W grę mogły wchodzić nawet Polska i kraje bałtyckie. Więc naprawdę nie chodziło tu o małe terytorium.

Odcisnąłby swoje piętno. Nie jako objazdowy rzeźnik z ISIS, ale w bardziej wyrafinowany sposób. Precyzyjnie, we wszystkim, od wyboru broni po cel i przekaz. Tym zawszonym psom z Północy zostałby wystawiony bardzo wysoki rachunek za płaszczenie się przed Ameryką. Musieliby go spłacić krwią.

Teraz jednak chodziło o to, żeby skupić się na ich pierwszym, prawdziwym chrzcie bojowym. Mohammed rozwinął na stole przed sobą dużą mapę. Linijką odmierzył dokładny dystans do pokonania. Był to długi odcinek, pozostawiający znaczną przestrzeń na nieprzewidziane zdarzenia. Mogło im się przydarzyć wszystko – od złapania gumy po częściej spotykane utrudnienia w ruchu. Oceniając na podstawie mapy, przynajmniej drogi były dobrej jakości. Szeroka autostrada, która stanowiła coś w rodzaju arterii przez cały kraj.

Anette Jansson i Urban Ström siedzieli na krzesłach dla gości w gabinecie Larsa Friska, gdzie dziewczęta na lustrze ściennym tańczyły odwiecznego kankana.

Inspektor Frisk miał jeden ze swoich ponurych dni. Nie żeby zazwyczaj bywał szczególnie pogodny, ale tego dnia zmienił się w wyjątkowo bezradne indywiduum, jak stwierdziła komisarz Anette Jansson. Podpierał głowę rękami i wyglądał, jakby drzemał. Miał na policzkach kilkudniowy jasnowłosy zarost i mocno podkrążone oczy.

– Nie chciałem zwoływać dużego zebrania, to zbyteczne – powiedział zrzędliwym tonem Frisk.

Jansson i Ström rozumieli swojego szefa. Podpuszczono ich i przeznaczyli duże środki na ślepy trop. Ktoś zagrał im na nosie. Najgorsze było to, że Säpo błądziło po omacku w kompletnych ciemnościach. Z grubsza rzecz biorąc, nie było nic, co mogłoby posunąć ich dalej, żadnych propozycji, żadnych nowych pomysłów.

Trójkę z Sollentuny ich niemieccy koledzy przesłuchali tuż po wylądowaniu samolotu na niemieckiej ziemi. Wszyscy trzej mężczyźni opowiadali tę samą historię. Wziąwszy pod uwagę, że metody prowadzenia przesłuchań, oględnie mówiąc, nie należały do najłagodniejszych, prawdopodobnie ich historia była prawdziwa.

Podczas wcześniejszego pobytu w Niemczech odezwał się do nich jakiś mężczyzna, którego znali tylko jako Jochena. Zaoferował im sporą sumę za wykonanie względnie prostego zadania w Szwecji. Dostali porządną zaliczkę, dużo więcej mieli otrzymać po wykonaniu zadania. Tylko kim był ten Jochen i skąd pochodził? Tego żaden z nich nie wiedział. Jedynym tropem, który miała policja, był numer telefonu na wizytówce. Numer jednak nie odpowiadał.

Przesłuchiwani mężczyźni byli oczywiście muzułmanami, ale nie angażowali się w żadną formę dżihadyzmu. Pochodzili z Syrii i jak się wydawało, usiłowali prowadzić w Niemczech normalne życie, stale jednak brakowało im pieniędzy, bo udawało im się zdobywać tylko proste prace dorywcze, często przy burzeniu budynków albo na zmywaku. Kiedy Jochen zaproponował im dobrą kasę, przystali na to, bo musieli opłacić czynsz i włożyć coś do garnka. Przeczuwali, że nie będą to całkiem niewinne sprawy i dlatego dręczyły ich pewne wątpliwości, ale nie mogli sobie pozwolić na odrzucenie takich pieniędzy.

Wskazówki, które otrzymali, były szczegółowe i nieskomplikowane. Wynajęli samochód i domek pod Sztokholmem. Na miejscu pewien mężczyzna pomógł im znaleźć kobietę ze szwedzkiej policji, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami mieli się zająć jej śledzeniem. Mężczyzna spotkany w Szwecji nigdy nie przedstawił im się z imienia. Sądząc po rysopisie, był wysoki i dobrze ubrany.

Śledzenie to miało za zadanie na tyle zaangażować uwagę szwedzkiej policji bezpieczeństwa, by wzięła tych trzech mężczyzn pod obserwację. Mieli prowadzić niedorzeczne rozmowy o zmyślonych interesach i wybierać się na bezcelowe przejażdżki samochodem po okolicy i dookoła Sztokholmu. W określonym momencie mieli opuścić Szwecję.

– Musimy się po prostu postarać o większą kreatywność – zauważyła Anette. – Musi gdzieś być więcej kamieni, które dają się odwrócić.

– Jestem otwarty na wszelkie propozycje – westchnął Frisk.

Anette usiadła na krześle i spojrzała w jego zmęczone oczy.

– Co się stało z mężczyzną, którego nasza kobieta, Aisza Sakakini, spotkała w restauracji?

Zdawało się, że Frisk szuka w pamięci tamtego zdarzenia.

– A ten, tak. Daliśmy sobie z nim spokój.

– Co?! Jak to daliśmy sobie z nim spokój, przecież dopiero zaczynaliśmy tę grę! – Anette podniosła głos.

– Nigdy ci o tym nie wspomniałem, bo wyniknęła ta cała historia w Sollentunie.

– O czym?

– Tak, no więc objęliśmy obserwacją tego Sarmada Azima, którego Aisza spotkała w restauracji… Kibbla, czy jak ona się tam nazywała.

– Tak?

– Ale to nic nie dało. Pracował w restauracji, a kiedy nie pracował, przesiadywał w mieszkaniu. – Frisk wzruszył lekko ramionami. – Potem doszła Sollentuna. I to naprawdę nie jest jedyne śledztwo, które prowadzimy w tym wydziale.

– Lars, nic mi o tym nie mówiłeś. Cały czas zakładałam, że facet jest wciąż pod obserwacją.

– Wiem, Jansson. Ale po prostu nie starczyło na to ludzi.

– Myślałam…

– Rozumiem. Ale teraz już cię poinformowałem, że byliśmy zajęci czym innym. Poza tym…

Anette rozłożyła ręce, jakby chcąc popędzić Friska.

– Poza tym w mojej ocenie nie był to aż tak interesujący trop. Mimo wszystko, Jansson, ten facet i ta, jak jej tam, ta cała Aisza, zajmowali się głównie sprawami swojej młodzieży, która za dużo imprezowała i zadawała się ze szwedzkimi dziewczynami. Młodsza pielęgniarka i kierownik sali w restauracji, ot co.

– Wolałabym jednak, żebyś wcześniej raczył się podzielić swoją oceną ze mną i kolegą Strömem. – Anette obniżyła głos i zacisnęła drżącą szczękę. Urban Ström odchrząknął.

– Oczywiście, to niedopatrzenie z mojej strony – przyznał Frisk. – Biorę je na siebie. – Oderwał ręce od zmęczonej twarzy i pochylił się do podwładnych. – Ale nadal podtrzymuję tę ocenę. W sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy wtedy, cienie z Sollentuny wydawały się o wiele bardziej interesujące niż mężczyzna z restauracji.

Anette zamilkła. Lars Frisk miał rację w tym zasadniczym punkcie. Mając wybór między luźnym przypuszczeniem a bardzo gorącym tropem, każdy policjant wybrałby to drugie. Cienie z Sollentuny były gorącym śladem, nawet jeśli później okazało się to blefem.

– Podsumowując – zaczął Ström – mamy pewien niejasny cynk z Niemiec, który do niczego nas nie zaprowadził, i grupę, która bawiła się z nami w kotka i myszkę. Kim jest ta osoba albo te osoby, jest na razie niewiadomą. Nie wiemy też, czy tamto… pobicie w Skärholmen i te pozostałe sprawy jakoś się ze sobą łączą.

Frisk poprawił bezrękawnik w kratę, który zmarszczył się na piersi.

– W gruncie rzeczy jest to prawidłowy opis – skwitował.

– Jak więc postępujemy z mężczyzną z restauracji? W tej sytuacji jest on jednym z niewielu konkretnych wątków, za który możemy pociągnąć. Wiemy w końcu, gdzie pracuje i gdzie mieszka – odezwała się Anette.

Na twarzy Friska odmalowało się zakłopotanie.

– W tej chwili nic. – Machnął ręką. – Należy go nadal uważać za chłodny trop.

– Ale facet kręcił się i wypytywał o muzułmańską młodzież. Zgadzam się, że nie łączy się to bezpośrednio z tym, czego szukamy, ale mimo wszystko chyba możemy to sprawdzić?

– Nie w tej chwili – odparł Lars Frisk zdecydowanym głosem i zakończył spotkanie. Poprosił Anette o zostanie.

Urban Ström popatrzył na nich, jakby knuli coś za jego plecami, i z wyraźnym ociąganiem opuścił pokój.

Kiedy Anette i Lars Frisk zostali sami, gabinet inspektora wydał się jej od razu większy. Kolorowe tancerki na lustrze wymachiwały nogami, nie mając już tak licznej publiczności. Szef przeprosił na chwilę i poszedł po kawę, nie pytając, czy Anette też chciałaby coś do picia. Kiedy wrócił, telefon na jego biurku zaczął zawzięcie dzwonić. Odrzucił rozmowę i powiedział w centrali, że nie będzie przyjmował żadnych połączeń przez najbliższych piętnaście minut.

Wstał, oparł się o biurko i ostrożnie przytknął usta do kubka z gorącą kawą.

– Przejdę do rzeczy, Jansson – zaczął i machnięciem dał znak Peltonenowi, który stał przed drzwiami z jakąś sprawą, żeby im nie przeszkadzał. – Wpłynęła do mnie skarga dotycząca kursu. Tego, za który ty odpowiadasz.

– Przykro mi to słyszeć – odparła Anette i wyprostowała się na krześle.

– Tak, to przykre. Zwłaszcza że skarga pochodzi od jednego z naszych najważniejszych figurantów.

Anette policzyła szybko w głowie, ile dni minęło, od kiedy po raz ostatni zajmowała się tym szkoleniem. Obserwacja trzech mężczyzn z Sollentuny, obstawa stacjonarna i mobilna – wszystko to zabrało większość jej czasu i sił. Frisk przypomniał jej teraz o kursie, który w jej świadomości zalegał gdzieś przez zimę w magazynie i zalatywał stęchlizną.

– Rzeczywiście, miałam problem z jednym z kursantów, który podejmował działania bez mojej aprobaty – wyznała Anette.

– Twoim obowiązkiem jest sprawowanie kontroli nad… jak mu tam?

– Göran Sundmacher.

– Tak właśnie. Piekielne nazwisko tak przy okazji.

– Niemieckie, prawdopodobnie sięga daleko w historię rodową.

– Co?

– Nie, nic. Zrobił coś, o czym nie wiem?

– Nie orientuję się w tym, co już wiesz, Jansson. Ale dowiedziałem się, że nęka jednego z naszych figurantów, który – tak się składa – jest wysoko postawionym dyrektorem w Atlas Copco i ważnym partnerem we współpracy z Säpo.

Anette poprosiła Friska, żeby wszystko jej opowiedział. Według Kjella Bengtssona, tego samego, którego Sundmacher miał przeciągnąć na ich stronę i zrobić informatorem, Sundmacher zatracił poczucie tego, co jest ćwiczeniem, a co rzeczywistością.

– Jak to?

– Ten idiota groził podejrzanemu i próbował go zmusić, żeby się przyznał. Wkroczył do biura Atlas Copco i oświadczył dyrektorowi do spraw badań Thomasowi Östergrenowi, że ma wreszcie zacząć mówić.

– To nie może być prawda…

– To nie wszystko. Ten świr złapał Östergrena i zachowywał się agresywnie.

– Oczywiście, kiepsko to wygląda – odparła Anette. Zakryła twarz dłońmi. Czuła, że ból głowy zaczyna się tym razem od czoła.

– Nie w tym rzecz – odburknął Lars Frisk, którego twarz od razu nabrała mocniejszych kolorów. – Chodzi o to, że masz kursanta, który nie potrafi odróżnić fikcji od rzeczywistości. Że odpowiadasz za kogoś, kto najprawdopodobniej jest szurnięty.

Anette uznała, że najlepiej przeczekać ten wybuch. Frisk zrobił kilka gorączkowych kroków po pokoju.

– Sama wiesz, jaką morderczą robotę odwaliliśmy, żeby znaleźć dobrych figurantów, obeszliśmy dziesiątki przedsiębiorstw, byliśmy nawet w teatrze.

– Tak, ale…

– A teraz to może ich zniechęcić. Trudno mi uwierzyć, że zechcą jeszcze kiedyś nam pomóc, jeśli tym samym będą ryzykować, że narażą się na groźby jakiegoś nadambitnego wannabe, który ma nie po kolei we łbie. – Frisk usiadł z impetem na specjalnie zamówionym fotelu. – Właśnie skończyłem trwającą ponad dwie godziny rozmowę z Thomasem Östergrenem. Musiałem udać się do Atlas Copco. Przeznaczyłem sporą część czasu pracy, żeby uspokoić jego samego i jego kolegów.

– Co za cholerna katastrofa… – wymamrotała Anette.

– To rzutuje na całą naszą organizację. Wychodzimy na bandę pajaców, wszyscy razem.

Kiedy Lars Frisk wypowiedział ostatnie słowo, Anette przejęła inicjatywę.

– Różnica w porównaniu z wcześniejszymi kursami polega na tym, że nie jest to kurs dla pajaców. Wprowadziliśmy do niego elementy realistyczne. Sprawiliśmy, że uczestnicy poczuli, że nie dzieje się to tylko na niby, daliśmy im porządny wycisk. Nikt, słowo honoru, nikt nie wraca wieczorem do domu z wrażeniem, że brał udział w wesołym teatrzyku.

– Tak, tak…

– Nie, teraz dasz mi skończyć. Mieliśmy umowę, Frisk, że będę prowadzić kurs na swój sposób i że zrobię wszystko, by go bardziej urealnić.

– I ta umowa nadal obowiązuje, Jansson – zgodził się Frisk.

– Świetnie. Uważam więc, że skoro tak, sami powinniśmy mieć realistyczne wyobrażenie o tym, z czym to się wiąże, także jeśli chodzi o ryzyko.

Frisk nieznacznie zaprotestował wzruszeniem ramion. Anette nie pozwoliła się powstrzymać.

– Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa, Lars, wiesz o tym. No guts, no glory. Ale to prawda. Jeśli komuś ma się z czymś udać, musi wdrapać się nieco wyżej, wznieść nad własną strefę komfortu.

– Skoro tak mówisz. –Lars Frisk spojrzał znad okularów na Anette.

– Tego możesz być pewien.

– Dobrze, Jansson – westchnął Frisk, a jego twarz wróciła do zwykłego, szarego koloru. – Wystarczy już. Wychodzę z założenia, że rozumiesz, jaką ty sama ponosisz odpowiedzialność w związku z tym kursem.

– Oczywiście. Nigdy nie twierdziłam nic innego.

– Wiem. Ale musimy chyba jakoś zająć się tych cholernym Niemcem?

– Sundmacherem – poprawiła go Anette. – Jest Szwedem, bodajże od pięciu pokoleń, i nadal pracuje w wydziale ochrony osobistej.

– Utnę sobie pogawędkę z jego przełożonym.

Anette pochyliła się do swojego szefa. – Poczekaj z tym. Mówimy de facto o facecie, który namierzył mój ogon na Sveavägen i Norra Bantorget.

Lars Frisk prychnął.

– Nawet ślepej kurze czasem trafi się ziarno.

– Przykro mi, Lars. Ale nie podzielam twojej opinii.

– Jakiej?

– Że Sundmacher jest ślepą kurą…

– Obrazowe porównanie…

– Rozumiem! Chciałabym jednak, żeby w ocenie Görana Sundmachera uwzględniono to, że dzięki wysokiemu poziomowi ambicji nie tylko namierzył nasz ogon, ale także w mgnieniu oka gotów był kontynuować obserwację. Sytuacja wyglądała wtedy poważnie.

Frisk wzruszył lekko ramionami i spojrzał błagalnie w sufit. Zdawało się, że mniej się już denerwował.

– Okej, to akurat zrobił dobrze – zgodził się. – Ale jakież to cholernie typowe, że ta dobrze udokumentowana nadambicja naprowadziła go na ten ślad. Kurwa, kto stoi i gapi się ponad godzinę, czekając na debriefing. – Frisk sapał trochę jak koń, pomyślała Anette. – To nie jest przecież normalne. Nadambicja i brak piątej klepki.

– Nadambicja może być przydatna.

– A brak piątej klepki?

– Och, daj spokój! To wynik zmęczenia, stresu i innego rodzaju wyczerpania psychicznego. Ja sama wariuję już od chodzenia na ten kurs.

Przez chwilę w milczeniu mierzyli się nawzajem wzrokiem.

Frisk przerwał ciszę. – W porządku. Poczekam z rozmową z jego szefem. Ale mam na myśli dokładnie to, co powiedziałem o twojej odpowiedzialności, Jansson.

– Zrozumiałam.

– To dobrze.

Anette zacisnęła zęby.

Gdy weszła do swojego pokoju, starannie zamknęła za sobą drzwi. Zbliżyła się do okna i złożywszy dłonie na wysokości piersi, zaczęła głęboko oddychać. Wdech nosem, wydech ustami – głęboko i dokładnie. Zamknęła oczy i spróbowała przywołać jakiś miły lub neutralny obraz. Może tej uroczej kawiarni, w której była ostatnio z Oscarem i która pachniała świeżo upieczonym chlebem? Albo którejś z bramek strzelonych w unihokeja?

Nie przestawała głęboko oddychać, ale mimo to żaden z przyjemnych obrazów nie chciał się pojawić. Zamiast tego widziała przeszklony wzrok Sundmachera. Jego nieobecne oczy, które skrywały dezorientację. Czuła przecież, że coś jest nie tak, dlaczego więc nie posłuchała swojego instynktu? Zdarzali się przecież ludzie, którzy tracili rozum.

Powinna była zaufać intuicji. To oczywiste. Rekomendacje, które miał Sundmacher, i fakt, że pracował już jako ochroniarz osobisty, sprawiły, że opuściła gardę. Straciła nieco czujność. Nie oceniaj książki po okładce, przypomniała sobie. Jego stanowisko i oceny innych uznała za gwarancję tego, że Göranowi Sundmacherowi można ufać. I kiedy później pojawiły się te oznaki, tłumaczyła je sobie przypadkowymi pomyłkami.

Przemknęły jej przez głowę obraz pomieszczeń szkoleniowych na Observatoriegatan. Nie miała najmniejszych wątpliwości co do swojego pomysłu. Wszystko opierało się na maksymalnej dawce realizmu we wszystkim, poczynając od tego, kto służył za pierwowzór do ćwiczeń. Kursanci mieli być wyczerpani i zdezorientowani – ponieważ tak to wyglądało w rzeczywistości. W akcji było się zmęczonym i zdezorientowanym. Miało być wiarygodnie. O to w tym wszystkim chodziło.

Znowu zaczęła oddychać szybko i urywanie. Próbowała głęboko oddychać w pozycji stojącej, nic to nie dało, więc usiadła. Rozległ się cichy sygnał i wibracje komórki. Ktoś jej szukał. Powoli i niechętnie odebrała połączenie.

Osoba po drugiej stronie przedstawiła się jako Eqbal Ahmed, imam z Skärholmen i Vårbergi. Ach tak, pamięta, oczywiście, spotkali się już wcześniej. I tak, pamięta, że mówiła, żeby się nie wahał zadzwonić, jeśli poczuje taką potrzebę. Nie, nie, absolutnie nie dzwonił w nieodpowiednim momencie.

Anette powstrzymywała się, żeby nie parsknąć śmiechem, gdy to mówiła. Co za groteskowe kłamstwo. Niczego teraz bardziej nie prag­nęła niż spokoju. Nie miała ani czasu, ani ochoty rozmawiać z jakimś zaniepokojonym imamem, ani w ogóle z nikim gwoli ścisłości.

Musiała jednak zachowywać się profesjonalnie. Tego dnia naprawdę nie mogło być już mowy o kolejnych wpadkach.

– Jeden z chłopców, mówi pan? Rozmawiacie zwykle sporo o dżihadzie?… Nie, nie. Ale chłopcy w tym wieku często miewają fantazje pełne przemocy… Aha. Wydaje się oczytany? Więc czytał sporo w internecie. Tak, młodzież wciąż przesiaduje w sieci… Nie, najlepiej będzie, jeśli dalej będzie pan z nim rozmawiał… Tak. Jeśli będzie pan podejrzewał jakieś przestępstwo, proszę natychmiast nas o tym powiadomić. Będziemy wdzięczni… Nie, w obecnej sytuacji nie ma mowy o przesłuchaniu ani rozmowie z nami. On najzwyczajniej nie popełnił żadnego przestępstwa… Tak, pamiętam, że rozmawiałam z nim wtedy, gdy się widzieliśmy. Mądry chłopak, ale tak jak wielu innych w jego wieku miał dość trudne podejście… Aha… Zupełnie inne podejście? Zmienił się? To chyba dobrze w takim razie, może dorósł?

Przed jej drzwiami stał Urban Ström i rozmawiał z Erikssonem. Anette nie słyszała nic ze słów, które wymieniali, ale wyczuwała z ich postawy, że są zniechęceni. Ström, pochylając głowę, drapał się pod krótko obciętymi włosami, a rosły Eriksson odpowiadał mu posępnymi kiwnięciami głowy, które wydawały się potwierdzać złe wiadomości Ströma. Ich apatyczne spotkanie dobrze ilustrowało ślepy zaułek, w który zabrnęli.

Loserzy, pomyślała Anette. Jasne, łatwo było stracić zapał po ciągnących się w nieskończoność nocach obserwacji, które nic nie dawały, i oczywiście demoralizująco działało to, że przeciwnik ich wykiwał.

Z jakiegoś względu nagle pojawił się obraz, który bezskutecznie przywoływała wcześniej. Obraz jej samej, gdy idealnie blokuje, a potem trafia w bramkę w unihokeja. Słyszała wiwaty kolegów z drużyny, widziała opuszczone głowy przeciwników, zwłaszcza jej odwiecznego antagonisty na boisku, Tomasa Sahlina.

– Może zróbmy tak – powiedziała do słuchawki telefonu. – Wyślę do pana list i proszę, żeby otworzył go pan z tym chłopakiem… Tak, jak bądźcie razem. To ważne… Nie, lepiej będzie, jeśli zapozna się pan z listem, kiedy już przyjdzie, niż żebym teraz opowiadała o tym przez telefon. I proszę koniecznie otworzyć go dopiero z tym chłopakiem… Tak, byłabym panu wielce zobowiązana… Naprawdę bardzo dziękuję. Ja i cała policja naprawdę doceniamy pana pomoc… Do widzenia. I jak powiedziałam, proszę nie wahać się do mnie odezwać, jeśli coś się jeszcze zdarzy.

Odłożyła słuchawkę i wyjęła kopertę bąbelkową z najniższej szuflady biurka. Starannie napisała na niej odręcznie adres imama.

Nigdy nic nie wiadomo, pomyślała. Może odpowiedź tkwi w tym, co wydaje się tylko błahą informacją. Ważne, by każdą okazję postrzegać jako szansę. Każda rozmowa, każde spotkanie niesie coś, co może rozpocząć kolejny wątek, który da się dalej pociągnąć. A w końcu doprowadzi do kłębka.

Na stole leżał sprzęt elektroniczny. Sarmad nie spieszył się. Choć był kruczowłosy, a jego śniadą twarz zdobił wydatny nos, w oczach Jamala miał w sobie coś typowo svenowatego. Może przez te ubrania: spodnie od garnituru wyprasowane w kant i koszulę z krótkim rękawem, będącą szczytem mody, jeśli się chciało zrobić karierę.

Ale było też coś w jego mowie ciała. Wysoki i chudy, z żylastymi ramionami i kościstymi dłońmi wydawał się całkowicie oderwany od tych technicznych gadżetów, które prezentował. Przypominał nauczyciela chemii, którego Jamal miał w szkole, nauczyciela przezywano świrem. Tak samo wychudzony, zamiast jeść i spać jak normalni ludzie, cały swój czas poświęcał na wzory i eksperymenty. Jego palce trzepotały po próbówkach i kolbach niczym skrzydła ptaka.

Jamal musiał się naprawdę skupić na słuchaniu, żeby cokolwiek zrozumieć, a zawiłe wywody Sarmada wprawiały go tylko w jeszcze większą dezorientację. Chodziło o jakiś sygnał, który miał zostać wysłany, a później wrócić i zostać potwierdzony kodem, a potem na nowo być dokądś wysłany. Chłopak rozumiał, że wszystko dokładnie obliczono, ale zarazem nie pojmował, dlaczego jest to aż tak skomplikowane. Nie zdążył zrozumieć jeszcze dobrze pierwszej części prezentacji, gdy Sarmad przeskoczył już do następnej. Chodziło w niej tylko o główną jednostkę. Tę, rzecz jasna, także bardzo dobrze pomyślano, łącznie z niekończącymi się reakcjami łańcuchowymi, które miały się ze sobą nawzajem zazębiać, a do tego jeszcze ta pierwsza z tą czwartą. O ile ta pierwsza część prezentacji brzmiała zawile, o tyle następna była kompletnie niezrozumiała.

Gdy Sarmad doszedł do punktu o tym, co może pójść nie tak, i zaczął rozwodzić się, dlaczego mogą się pojawić konkretne błędy, za Jamalem rozległ się surowy głos Mohammeda. Zaproponował krótką przerwę na herbatę i rozprostowanie nóg. Sarmad od razu zastosował się do polecenia i oznajmił, że widzą się z powrotem za około dziesięć minut.

– Bądź tak dobry, Sarmadzie, i daj nam dwadzieścia – polecił Mohammed.

Gdy wszyscy rozeszli się w swoje strony, w pokoju został tylko Jamal z Mohammedem i gadżetami Sarmada. Chłopak nie mógł się przestać głowić nad tym, kim właściwie jest Mohammed – znany mu pod imieniem Szarif – i skąd pochodzi. Wiedział, że pewnie nigdy nie będzie mu dane się tego dowiedzieć. Ale jeśli okaże się godny powierzonego mu zadania, może się do siebie zbliżą. Może wtedy ich kontakty staną się też bardziej prywatne.

Mohammed położył przyjacielsko rękę na ramieniu Jamala i mruknął w zamyśleniu:

– Rozumiem, co czujesz. W młodości byłem w takiej samej sytuacji, co ty.

Jamal bacznie słuchał tego, co Mohammed miał do powiedzenia.

– Zostałeś wybrany, bracie. Podobnie było ze mną wiele lat temu. Ciężar tej odpowiedzialności, tych wszystkich oczekiwań spoczął na moich barkach – zaczął Mohammed, ale urwał, kiedy zobaczył Ibbego, małego i cichego, choć nieugiętego chłopaka. Poprosił go, żeby zaczekał za drzwiami i ten bez mrugnięcia okiem odwrócił się i wyszedł. – Przede wszystkim twoje własne oczekiwania, bracie Jamalu. Chcesz, żeby zadanie, które Bóg ci powierzył, powiodło się, widzę to. I doceniam. Kroczyłeś za radą i mądrością, którą Bóg nas obdarzył, i sumiennie się przygotowywałeś. Nie tylko jeśli chodzi o same umiejętności, lecz także usposobienie.

Po raz pierwszy, odkąd spotkał Mohammeda, ten poklepał go serdecznie po policzku, tak jak robił to jego ojciec, gdy Jamal był jeszcze mały.

– Nie sposób już się lepiej przygotować, niż ty jesteś przygotowany.

– Dziękuję. – Jamalowi nie przyszło do głowy nic innego, co mógłby powiedzieć.

Mohammed poklepał go żartobliwie po drugim policzku i popatrzył niechętnie na leżącą na stółe aparaturę. Zabawki Sarmada przypominały zagadkę, której nikt nie potrafił rozwiązać. Z wyjątkiem samego Sarmada. Mohammed wstał i podniósł małą czarną puszkę.

– Jamalu, to jedyne urządzenie, które musisz poznać. Wysyłanie, odbieranie i wstukiwanie kodu. To tyle.

Odpowiedział, że na tyle chyba już się orientuje w tym sprzęcie, ale cała reszta wydaje mu się bardzo skomplikowana.

– Niczego więcej nie potrzebujesz się uczyć.

– Dlaczego… – zaczął nieśmiało Jamal.

– Ach – żachnął się Mohammed i machnął ręką w stronę stołu, jakby nie miało to żadnego znaczenia. I z uśmiechem, który w gruncie rzeczy wydawał się naprawdę sympatyczny, dodał: – Brat Sarmad potrzebuje publiczności. Tyle chyba możemy mu zaoferować?

– Jak idzie z całą resztą? – zapytał ostrożnie Jamal. – Z planowaniem i tak dalej?

– Dokładnie tak, jak powinno. Jak w zegarku. Nie musisz się tym martwić.

Zajęcia szkoleniowe z Sarmadem trwały jeszcze godzinę, udało się więc przeprowadzić zmianę warty zgodnie z planem. Jamal czuł się bardziej skołowany niż na początku kursu u Sarmada. Popatrzył jednak na czarną puszkę i przypomniał sobie słowa Mohammeda.

Przebrał się w strój magazyniera i zmienił Tariqa i Zanego, którzy pracowali na górnym piętrze przed południem. Miał teraz spędzić w samotności godzinę wśród słoików i worków, czekając na towarzystwo.

Chłopak, który miał mieć z nim tę samą zmianę, coś sobie zrobił podczas treningu walki wręcz z Chalilem, tym pogodnym głosem z pokoju w piwnicy. Opatrywał go teraz jeden z braci, który znał się na medycynie, albo przynajmniej twierdził, że się na niej zna.

Treningi Chalila były fajne, ale ciężkie i należało być przygotowanym na to, że mogą dać w kość. Ćwiczenia to nie zabawa. Po każdych zajęciach na ciele przybywał kolejny siniak lub rana. Chalil zachowywał wciąż ten sam pogodny ton głosu, który Jamal pamiętał z pierwszego okresu w piwnicy. To samo zachęcające nastawienie i ta sama skłonność do udzielania pochwał. Chalil dawał im jednak też do zrozumienia, że przygotowują się właśnie do bardzo ponurej rzeczywistości i muszą przywyknąć do bólu fizycznego, towarzyszącego wszelkim formom walki.

Tutaj na górze zasięg sieci komórkowej był dużo lepszy niż na dole w piwnicy i gdy tylko Jamal usiadł w małym biurze, piknął jego telefon. Wiadomość w poczcie głosowej. Nagrała ją jego mama, która prosiła go o jak najszybszy kontakt z imamem. Powiedziała, że to bardzo ważne i że później sprawdzi, czy rzeczywiście dzwonił do imama. Jamal westchnął i zakończył połączenie. Matka nie może odpuścić i przestać mieszać się w moje życie, pomyślał. Dobrze, i tak zamierzał skontaktować się z imamem.

Ich rozmowa być może – tak jak powiedział imam – nie dobiegła jeszcze końca. A Jamal zauważył, że dobrze na niego wpływają ich spotkania. Wytworzyła się między nimi atmosfera spokoju i otwartości, bez której nie mógł się obejść.

Jamal, Tariq, Zane, Ibbe i reszta chłopaków o kwestiach religijnych rozmawiała z bratem Ghalibem, ich własnym imamem. To, co zazwyczaj im opowiadał o dżihadzie, wojnie niewiernych z islamem i o obowiązku muzułmanów do stawiania oporu, ekscytowało i wydawało się prawdziwe. Mówił, że nie ma neutralnych obserwatorów – albo się jest za, albo przeciw. Ten, kto postrzega się jako neutralny, jest w oczach Boga mimo wszystko wrogiem. Ghalib opowiadał też o tym, że ci, którzy poświęcili się świętej wojnie, trafili do raju, gdzie życie było piękne i dobre. Zdaniem Jamala ten kawałek brzmiał akurat trochę niepoważnie – trudno było mu uwierzyć w coś takiego. Jego raj wyglądał zresztą nieco inaczej niż ten, który opisano w Koranie.

Ale z imamem Jamal mógł porozmawiać na każdy temat, o kolegach i o wszystkich swoich rozterkach. O wątpliwościach dotyczących Boga. A nawet o tym, czego się wstydził.

Zadzwonił do Eqbala Ahmeda. Ustalili, że zobaczą się pod koniec tygodnia.

Spojrzał na telefon i odkrył powiadomienie o wiadomości nagranej na automatyczną sekretarkę. Ktoś próbował się do niego do­dzwonić, zapewne wtedy, gdy rozmawiał z imamem.

– Masz nową wiadomość – usłyszał mechaniczny kobiecy głos.

Później ktoś chrząknął i rozległo się dziwne szurnięcie.

Bre, to ja. – Głos brzmiał słabo i skrzeczał. Jakby coś się w nim popsuło. Ale mimo wszystko nie było wątpliwości, że to Gabba. Jamal zaczął szybciej oddychać. W końcu. Po tak długim czasie.

– Wszystko się zjebało. Jestem w dupie – kaszlnięcie – nie ma mnie w Szwecji. Nie mam komórki, nie możesz zadzwonić.

O czym on, do cholery, gada, pomyślał Jamal. To jakaś czarna magia.

– Wszystko się pochrzaniło, wallah. Muszę chronić mamę.

Co się niby pochrzaniło? I dlaczego kumpel musiał chronić matkę? Wiadomość się urwała. Jamal długo wpatrywał się w telefon, jakby ten miał mu udzielić jakiejś odpowiedzi.

Trudno mu było cokolwiek z tego zrozumieć. Może Gabba zrobił coś, co ściągnęło mu na głowę psy? I zwiał za granicę. Z pewnością miał trochę krewnych tu i tam. Ale dlaczego nie miał komórki? Bo gliny mogłaby go namierzyć? Jamal naprawdę nie rozumiał.

Oscar Mannerstråle należy prawdopodobnie do tych osób, które z dużą starannością wybierają prezenty, każdy musi być bardzo osobisty i nieść szczególne przesłanie dla obdarowanego, pomyślała Anette Jansson, siedząc i czytając nadbitkę z wybranymi cytatami z Koranu, mówiącymi o znaczeniu cierpliwości.

Mimo że była to tylko nadbitka, stanowiła zarazem piękny dokument z inicjałami oraz lekką i łatwą do odczytania czcionką. Anette zamknęła za sobą drzwi i odwracając oparcie fotela tyłem do nich, zaznaczyła, że chce mieć spokój.

Przeczytała, że prorok Mahomet w trakcie swoich podróży napotykał wszelkie możliwe trudności. Jego własny lud go wykpił i wyrzekł się wiary, którą głosił. Ludzie nazywali go obłudnikiem i głupcem. Inni chcieli go zabić. Mimo oporu prorok Mahomet nauczał o Allahu, moralności i dobrym zachowaniu.

W jego czasach wielu nie miało pojęcia o podstawach dobrego i moralnego zachowania. Pokazywał im więc cierpliwie, jak otrzymać wskazówki, zwracając się do Allaha z prośbą o pomoc. Zachęcał wierzących, żeby mieli cierpliwość i podporządkowali się woli Boga.

Dalsza części traktowała o tym, jak Allah zachęcał proroka, żeby zachował cierpliwość mimo oporu napotykanego ze strony tych, którzy nie wierzyli. Zgodnie z nadbitką takie wzmianki można znaleźć w wielu wersach. Na przykład w surze 50:39, gdzie Bóg mówi: „Znoś cierpliwie to, co oni mówią. Wysławiaj chwałę twego Pana przed wschodem słońca i przed zachodem!”.

Dalej Bóg upominał proroka, żeby nigdy nie zmuszał ludzi ze swojego otoczenia do zaakceptowania własnej religii ani żeby nie stawiał im warunków. Zamiast tego miał zwracać się do nich w jak najserdeczniejszy sposób. Jak w surze 50:45: „My wiemy najlepiej, co oni mówią. A ty nie jesteś dla nich tyranem. Napominaj więc przez Koran tego, kto się obawia Mojej groźby!”.

Aha, pomyślała Anette Jansson, może powinna się trochę bardziej upodobnić do proroka Mahometa. Ględzić i ględzić o tym, w co wierzy, niezależnie od tego, czy dotyczy to planów szkolenia, czy śledztwa, w którym bierze udział. Czy to taką wiadomość chciał jej przekazać Oscar? Uprzytomniła sobie, że wiadomość ta równie dobrze mogła oznaczać, że powinna stać się milsza i mieć więcej wyrozumiałości dla ludzi dookoła.

Uśmiechnęła się do siebie i wybrała numer Oscara.

– Wielkie dzięki za słowa mądrości z wydziału analitycznego – powiedziała, śmiejąc się. – Nie mogę się tylko zdecydować, czy ważniejsza jest cierpliwość, czy to, żeby być miłym dla otoczenia.

– Ha! Nie chodziło o to, żebyś coś wybierała. Powinnaś być cierpliwa i dobra zarazem.

– Dobry Boże, co za wymagania!

– W rzeczy samej. Bóg to surowy drań.

– W każdym razie dziękuję za tak przemyślany prezent; obiecuję, że przeczytam wszystko.

– Drobiazg. Pomyślałem, że może cię rozweselić, gdy wkoło sami politeiści.

– Poli… co?

– Politeiści. Ludzie, którzy wierzą w wielu bogów.

Anette westchnęła ciężko.

–Tak, dzięki, różnych opinii mamy tu pod dostatkiem.

Ostatni okres wymagał sporo cierpliwości nie tylko dlatego, że dali się nabrać na fałszywy trop, lecz także dlatego, że prowadzili w wydziale tak bezowocne dyskusje. Lars Frisk polecił kilku śledczym, żeby dalej badali cynk przesłany przez Niemców, a zwłaszcza tego, co się tyczyło transakcji pieniężnych idących do Skandynawii. Speszony rzucił przy tym cytatem z jakiegoś kiepskiego filmu: Follow the money.

Ogon Anette i Urbana Ströma nasunął przypuszczenie, że ten, kto za tym stał, musiał być dobrze obeznany ze sztuką blefowania i dysponował ludźmi. Poza tymi trzema z Sollentuny, którzy robili za przynętę, musiało być w to zamieszanych jeszcze wiele innych osób. Przy jakiejś okazji musieli się dowiedzieć o Anette Jansson i zacząć ją szpiegować z zamiarem późniejszego ujawnienia się. Ale tylko w takim stopniu, żeby nie wzbudzić podejrzeń Säpo.

Strzałem w ciemno, niczym innym, było to, że ten nieznany gracz w trakcie trwania obserwacji w Sollentunie poświęcał się czemuś całkiem innemu. Czemuś, czego Säpo nadaremnie szukało. Biorąc pod uwagę, ile czasu trwały obserwacje w Sollentunie, ten nieuchwytny cień – kimkolwiek był – zdążył zapewne posunąć się daleko w swojej pracy. Na czymkolwiek ona polegała.

Urban Ström zmarkotniał jeszcze bardziej niż zwykle, co Anette uznała niemalże za wyczyn.

Nawet jeśli inspektor Lars Frisk z całych sił starał się zachować pozory optymizmu, nikt nie potrafił powstrzymać marazmu i niezdecydowania, które ich ogarnęło. Ciągnęli wiele wątków, ale w żadnym nie osiągnęli przełomu, a co gorsza nie mieli nowych pomysłów, które wydawałyby się sensowne. Mimo że na rozkaz Larsa Friska oglądali wszystko z każdej strony, inaczej formułowali pytania, próbowali spojrzeć na różne wydarzenia z innej perspektywy, nic to nie dawało. Stali w miejscu.

Na chwilę zapadła w telefonie cisza. Anette nie miała jednak wrażenia dyskomfortu. Po prostu milczeli. W końcu Oscar wznowił rozmowę. Znalazł nowe miejsce z kawą i koniecznie chciał je pokazać Anette. Twierdzi, że musi spróbować ich pralin i trufli czekoladowych.

– Piszę się na to. Przy pierwszej lepszej okazji – powiedziała Anette.

Zadzwoniła jej komórka. Musiała odebrać. Powiedziała Oscarowi „pa” i przyłożyła telefon do ucha.

– Cześć, skarbie.

Dzwoniła jej córka Fia. Sven-Olof spóźniał się z pracy, a Fia była głodna. Anette wytłumaczyła córce, gdzie jest chleb i masło. I obiecała wrócić po pracy do domu tak szybko, jak tylko będzie mogła.

Na żółtej karteczce przed sobą – nawet o tym nie myśląc – zapisała czytelnie jedno słowo. Politeizm.

Imam oznajmił, że nie poradziłby sobie bez Jamala i młodych chłopaków, tak dobrze orientujących się w komputerach i sprzęcie telewizyjnym, które trzeba dostrajać, i telefonach komórkowych, których obsługi musiał się nauczyć.

– Potrafisz to chyba włożyć, bardzo cię proszę – poprosił imam i podał Jamalowi pamięć USB.

– Pomogę ci zaktualizować komputer. Tak żeby szybciej pracował. Tego systemu operacyjnego nikt już nie używa – powiedział Jamal i uruchomił komputer.

Włączył się film. Obaj siedzieli wyprostowani w fotelach.

– Napisali z błędem – zauważył imam i wskazał palcem na tekst widoczny na ekranie, zapisany białymi arabskimi literami na zielonym kawałku materiału.

Obraz zrobił się w końcu wyraźny i mogli dosłyszeć hasła wykrzykiwane przez trzech zamaskowanych mężczyzn.

– Nie… co to w ogóle jest? – wyrwało się imamowi, który wydawał się wyjątkowo poruszony. – Nie, nie! Co oni robią?!

Krzyki z filmu rozległy się w ustawionych na maksimum głośnikach komputera niczym ryk. Na filmie trzech mężczyzn okładało pięściami czwartego. Bili go po głowie, kopali w brzuch i po plecach, wykręcali mu ramiona tak, że mężczyzna krzyczał z bólu. Jego twarz trudno było rozpoznać. Nazywali go zdrajcą, krzyczeli mu wprost do ucha, że jest nieczysty, pluli w twarz. Próbował się bronić, tamci jednak mieli nad nim liczebną przewagę. Po próbie rewolty zebrał jeszcze więcej ciosów i szyderstw. W końcu zaczął płakać. To ich nie powstrzymało. Zmusili go, by mówił różne rzeczy do kamery.

Jamal zasłonił sobie usta. Osunął się z fotela i padł na kolana na podłogę. Potem przysunął się bliżej komputera i przejechał palcami po ekranie.

– Ożesz kurwa, o kurwa! – Nic więcej nie zdołał z siebie wydusić.

– Tak, naprawdę nie było konieczne, żebyś to oglądał – powiedział imam i sięgnął palcami do klawiatury, zamierzając wyłączyć film. Ale Jamal go powstrzymał.

Chciał zobaczyć ten film. Chciał zobaczyć wszystko. Kiedy nagranie dobiegło końca, gwałtownie złapał się za usta, zerwał z miejsca i pobiegł do toalety. Wszystko, co zjadł tego dnia, wylądowało w białej muszli. Jedna fala wymiotów wystarczyła. Przemył sobie twarz i przepłukał usta zimną wodą.

– Naprawdę bardzo cię przepraszam, Jamalu – wymamrotał imam. – Nie wiedziałem, co jest na tym filmie. To było niestosowne z mojej strony.

Jamal pokręcił przecząco głową. Ochrypł od wymiocin.

– Nie, nie. Powinienem podziękować.

– Naprawdę nie ma takiej potrzeby. Nagle dzwonię do ciebie i proszę, żebyś przyszedł, a potem zmuszam cię, żebyś patrzył na… coś takiego. Przecież to potworne.

– Tak, to potworne. I właśnie dlatego musimy obejrzeć to jeszcze raz. – Jamal cofnął film.

– Nie – odparł imam z powątpiewaniem. – Czy to konieczne? Przyznam ci się, że nawet mnie zrobiło się niedobrze.

– Bardzo przepraszam, ale to absolutnie konieczne.

Scena ponownie rozegrała się na ekranie.

Jamal usiadł w ten sam sposób: na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i twarzą kilkadziesiąt centymetrów od ekranu.

Z mokrymi od łez policzkami obejrzał film jeszcze raz i jeszcze raz. Szlochał jak dziecko. Imam przyniósł rolkę papieru toaletowego i podał ją Jamalowi, żeby wytarł sobie oczy i nos.

– Do diabła – powtarzał Jamal.

– Rozumiem, że jesteś poruszony. W pełni to rozumiem. Ale nie powinniśmy w tak ciężkich chwilach jak ta przywoływać sił ciemności – powiedział imam, tym razem nieco surowiej.

– Przepraszam, nie wiem, co mam powiedzieć. Brak mi słów.

– Nic nie szkodzi, może poszukajmy tych słów wspólnie....

Jamal podniósł rękę, żeby go powstrzymać. – Muszę coś wyjaśnić. Chłopak na tym filmie to mój przyjaciel.

– Który? – zapytał imam, szeroko otwierając oczy.

– Chłopak, którego biją na tym filmie, to Gabba, mój kumpel stąd.

– Co ty mówisz?

– Biją mojego przyjaciela. Gabba jest moim przyjacielem. A teraz gdzieś przepadł.

Imam ujął zdecydowanie Jamala pod ramię i poprowadził go do izby modlitewnej. Chłopak ledwie mógł iść, w żołądku czuł tylko duży, bolący supeł.

– A więc to kolejny powód, żebyś nie oglądał więcej tego potwornego filmu. Teraz musimy się uspokoić. W takich momentach jak ten Allah okazuje nam największe wsparcie, jego mądrość spływa na nas w najcięższych dla nas chwilach.

Imam pogrzebał energiczniej niż zwykle wśród wymiętoszonych egzemplarzy Koranu.

Jamal wziął od niego zieloną księgę i przejechał ręką po okładce, na której złotą farbą wymalowano piękne symbole i wzory. Kapnęła na nią łza i wsiąkła w suchy papier.

– Pobili go w imię Allaha – powiedział cicho Jamal.

Imam szorstko odchrząknął.

– Pobili go w imię herezji!

Jamal nigdy nie słyszał aż tak surowego tonu w głosie imama.

– Jedną rzecz musisz sobie uświadomić, Jamalu. Islam nie zezwala na to, żeby bić i torturować ludzi, i to pod żadnym pozorem.

W zdenerwowaniu usiłował poprawić kiepsko leżące ubranie. Jego obszerna szata wydawała się napinać na piersi.

– Cóż to by była za religia, która zezwalałaby na tortury? Powiedzże mi to?! – zawołał imam i w roztargnieniu przewrócił szklankę z herbatą, która z głośnym brzdękiem rozbiła się na podłodze.

– Niech będą przeklęci! Ci zwyrodnialcy, którzy tworzą fałszywych bożków i mordują w imię proroka. Ci fałszywi kłamcy. – Imam trząsł się ze złości. Jamal patrzył na niego w osłupieniu. W gardle czuł gulę, a jego twarz opuchła od płaczu. Starał się pozbierać i zacząć normalnie myśleć. Czas spędzony w Sudanie zahartował go także na wypadek krwi i śmierci. Śmierci Rambo.

Ale żadne szkolenie na świecie nie mogło go przygotować na to, że zobaczy przyjaciela ze skatowaną twarzą i ciałem. Nos i usta, z których tryska krew. Opuchnięta twarz Gabby. Panika w oczach. W tych jego miłych oczach. Bezradny płacz.

Teraz pojmował, czemu głos Gabby brzmiał tak słabo i jakby coś w nim pękło. Ten głos wprawdzie wciąż należał do Gabby, ale jednocześnie do kogoś innego.

– Imamie, od kogo dostałeś ten film?

Zdawało się, że Jamal obudził imama z głębokiego, koszmarnego snu.

– Co powiedziałeś? Ach tak, dostałem go od pewnej policjantki. Nalegała, żebyśmy obejrzeli go razem – powiedział imam i dodał, że głęboko tego żałuje.

– Nie ma czego żałować, imamie – odparł Jamal zmęczonym głosem. – Pobili mojego przyjaciela. Gabba był dla mnie jak brat. Gorzej by było, gdybym się tego nie dowiedział i pozostał z całą masą pytań.

Imam uniósł ostrzegawczo palec w stronę Jamala.

– Bez względu na to, jak źle się teraz czujesz, nie rób nic pochopnie. Niech nic głupiego nie przyjdzie ci do głowy. Pamiętaj, że pełna jest teraz nienawiści.

Jamal przytaknął sztywno. Czyż przez całe życie nie proszono go w kółko, żeby nie robił nic głupiego? Powtarzali mu to wszyscy, mama, Pirjo i nauczyciele. Teraz imam. Tylko dlaczego wśród wszystkich wyborów, przed jakimi stawiało go życie, miał dokonać akurat głupiego?

– Co mam więc zrobić z walką? – powiedział skołowany Jamal. – Przecież naszą powinnością jest prowadzenie dżihadu, inaczej nie będziemy lepsi od niewiernych. Tych, którzy po nas depczą. Sam już nie wiem, wszystko wydaje mi się takie poplątane.

Imam przyłożył palec do jego piersi i popukał lekko w żebro, bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz była to poważna sprawa.

– Dżihad to wewnętrzna walka, którą powinieneś toczyć, żeby stać się lepszym człowiekiem. Dżihad to wszystko, co robisz, żeby być dobrym muzułmaninem, poprzez modlitwę i swoje czyny.

– No tak, jasne, ale…

– Dżihad nie oznacza mordowania ani torturowania innych, zdecydowanie nie. Jest to zaprzeczenie dżihadu. Nie staniesz się lepszym muzułmaninem, zabijając ludzi. Wręcz przeciwnie, takimi ciężkimi grzechami odwracasz się od Allaha.

Jamal ujął ręce imama i spojrzał mu głęboko w mądre, brązowe oczy.

– Obiecuję, że nie zrobię nic głupiego – zapewnił i wyjaśnił, że ma kilka praktycznych pytań, na które szuka odpowiedzi.

Jak nigdy objęli się na pożegnanie. Ten niski mężczyzna z długą brodą wydawał się tak kruchy w silnych ramionach Jamala.

Anette Jansson wyciągnęła rękę, żeby przywitać się z młodym Jamalem Abu al-Khairem. Nie uścisnął jej jednak ręki, tylko położył sobie prawą dłoń na sercu i głęboko się pokłonił. Był mężczyzną, a ona kobietą, nie mógł inaczej. Nie powinni mieć ze sobą kontaktów fizycznych, niezależnie od tego, czy była policjantką, czy nie. Tyczyło się to nawet niewinnych uścisków dłoni.

Z dużą starannością wybrał miejsce, tyle zrozumiała. Prosił, żeby upewniła się dokładnie, czy nikt za nią nie idzie. Jeśli miałaby choć cień podejrzeń, mieli odwołać spotkanie.

Siedzieli w salonie w domu matki Gabby, a dokładniej Amira Gabriela Atwana, chłopaka pobitego w Skärholmen i przyjaciela Jamala. W mieszkaniu panował przygniatający spokój, wszędzie walały się brudne ubrania i śmieci.

Matkę Gabby paraliżował lęk. Odkąd jej syn zniknął, przestała normalnie funkcjonować. Całe dni spędzała, wpatrując się w zdjęcia rodzinne. W wizerunki syna jako niemowlaka, piłkarza, ucznia szkoły i młodego kawalera pod krawatem i w garniturze.

Rodzice dali mu chrześcijańskie imię, bo chcieli zaznaczyć, że mieszkają teraz w kraju o tradycji chrześcijańskiej. Opowiadał matce, że koledzy wyśmiewają go w szkole z powodu tego imienia, ale pogodził się z jego krótszą wersją, tak stał się Gabbą. Teraz, kiedy dorósł, nawet się domagał, żeby zwracano się do niego w ten sposób.

Krewni pomagali jej w najpotrzebniejszych sprawach i dbali, żeby miała jedzenie, choć prawie nic nie jadła. Jedna z córek jej siostry przychodziła, gdy tylko znajdowała czas, przejechać mieszkanie odkurzaczem. Z każdego kąta wyzierał jednak upadek. Ubrana na czarno kobieta nie miała już sił utrzymywać domu w należytym stanie. Przeprosiła, że nie ma nic, co mogłaby zaoferować Anette, ale ta wyjaśniła, że absolutnie nie jest to konieczne.

Jamal wybrał to miejsce na spotkanie dlatego, że z wyjątkiem krewnych, którzy pomagali z zakupami i przy sprzątaniu, nikt już tutaj nie zaglądał. A także dlatego, że policja złożyła tu wizytę po zniknięciu Gabby. Uznał więc, że żaden z sąsiadów nie zareaguje, gdy do drzwi biednej kobiety zadzwoni blondynka w skórzanej kurtce. Będzie wyglądało to po prostu na kolejną wizytę policji.

Jamal Abu al-Khair wyjaśnił Anette, że nie zna matki Gabby, bo on i Gabba spotykali się przeważnie na mieście, najdalej jak to możliwe od mam i krewnych. Zakolegowali się w okresie, gdy wspólnie zaczęli odkrywać nowe, bardziej niebezpieczne rzeczy. Ale matka Gabby zdawała się go mimo wszystko kojarzyć jako jednego z przyjaciół syna. Pamięć bywa wprawdzie zawodna, a w tym stanie trudno jej było zapanować nad myślami i wspomnieniami.

Powiedziała, że Jamal oczywiście może wykorzystać jej mieszkanie, żeby się tutaj z kimś spotkać, zwłaszcza że miało to związek z jej synem. Cokolwiek, co choć trochę mogłoby rozjaśnić zagadkę jego zniknięcia, było przez nią mile widziane. Obiecała, że nikomu nie wspomni o tym spotkaniu. Miało to pozostać między nimi.

Jamal stawił się w mieszkaniu Gabby dwie godziny przed Anette i usiłował zabić czas, próbując porozmawiać ze zmęczoną, skołowaną kobietą. Wiedziała jedynie, że jej syna nie ma już w Szwecji i że musi czekać, aż się z nią skontaktuje. Nie mogła do niego zadzwonić. Rozmawiali tylko kilka razy. Gabba powiedział, że nie musi się o niego niepokoić. Ale słyszała, że nie było z nim dobrze. Brzmiał, jakby był wystraszony i smutny.

Miała nadzieję, że Gabba udał się do któregoś z krewnych rozsianych po całej Europie. Żaden jednak się do niej nie odezwał ani nie miał jej nic do powiedzenia o synu.

– Przykro mi, że ten film był taki nieprzyjemny, ale nie miałam innego wyjścia – wyjaśniła Anette.

Jamal Abu al-Khair siedział naprzeciwko niej w jeansach i szarej bluzie z kapturem. Jak przez mgłę pamiętała ich spotkanie w szkole Koranu jakiś czas temu. Teraz wydawał się bardziej ułożony, jakby doroślejszy. Większy i silniejszy.

– Nie musi pani przepraszać. I byłbym wdzięczny, gdybyśmy skończyli z tym ciągłym usprawiedliwianiem się. Chcę przejść do rzeczy.

– Oczywiście.

– Zawrzemy deal. Nic poza tym. I chociaż teraz będziemy krótko współpracować, to nie zamierzam zostać przyjacielem policji. To nic nie zmienia.

Anette Jansson pokiwała głową w odpowiedzi.

– Nawet sobie pani nie wyobraża, ilu chciałoby teraz wpakować kulkę w panią i we mnie – powiedział cicho Jamal.

Anette odpowiedziała, że woli się nad tym nie zastanawiać.

– I niech pani nie myśli sobie, że się zawahają. Jeśli dowiedzą się, że się spotkaliśmy, już po nas. Obojgu.

– Dobrze wiedzieć.

– I nie próbuję się przechwalać ani wciskać kitu – dodał zdecydowanie. – To, co teraz robię, nie jest odważne, lecz szalone. Będzie mnie to prześladować przez resztę życia na wiele sposobów.

– Mimo wszystko chcesz to zrobić?

Jamal westchnął głęboko i kiwnął głową.

– Oni zaatakowali mojego przyjaciela. Gabba i ja jesteśmy sobie tak bliscy – powiedział i pokazał tę bliskość palcami.

Anette Jansson widziała, jak Jamal zakrywa dłońmi twarz i gwałtownie, głęboko oddycha. Wspomnienie filmu zdawało się wciąż go prześladować. Postanowiła trzymać się umowy i mówić tylko o ich dealu. Położyła na stole trzy zdjęcia. Jamal od razu po nie sięgnął i zaczął je przekładać tam i z powrotem, jakby tasował talię.

– Znasz tych, którzy pobili Gabbę?

– Raczej nie. To znaczy nie jestem pewien, ale mam pewne przypuszczenia. – Rzucił zdjęcia z powrotem na stół. – Ci kolesie nie wyskoczyliby z czymś takim, nie pytając wcześniej o pozwolenie – wycedził przez zęby. – Jasne jest, że musieli dostać rozkaz od kogoś wyżej.

– Od kogo w tym przypadku?

Jamal westchnął głęboko, ale rozpromienił się nieco, gdy do pokoju weszła ubrana na czarno kobieta. Zaproponowała herbatę.

– Jest pani zdecydowanie za dobra. Ale oczywiście bylibyśmy bardzo wdzięczni za odrobinę herbaty na wzmocnienie.

Kiedy kobieta poszła do kuchni, Jamal westchnał i wrócił do tego, na czym skończył.

– Powiem tak. Nie mam żadnych niepodważalnych dowodów, ale wiem, że ci, którzy pobili Gabbę, zrobili to na rozkaz z góry. Poznaję to, co mówią, i to, co napisali na tej płachcie.

Anette poczuła, że nadeszła pora, żeby zagrać w otwarte karty.

– Nie przyznają się do żadnych powiązań. Mówią, że zrobili to na własną rękę.

– Więc przymknęliście te świnie? – Jamal aż zacisnął pięści.

– Tak. Siedzą pod kluczem u nas w areszcie. Ale twierdzą, że działali całkowicie na własną rękę – powtórzyła Anette.

– To część umowy – wyjaśnił Jamal. – Nikomu nie wolno zdradzić tego drugiego. Jeśli zaczną sypać, cholernie źle się to dla nich skończy.

Anette stanął przed oczami strach chłopców podczas przesłuchania na komisariacie w Söderort. Wydawali się bać nie policji, ale czegoś całkiem innego.

– Chcesz pomścić kolegę?

Jamal popatrzył na nią jakby kompletnie nic nie rozumiała.

– Nigdy nie będę w stanie pani tego wytłumaczyć i nie sądzę nawet, żeby potrafiła pani to zrozumieć.

– Całkiem możliwe.

– Nie chodzi tu o jakąś zwykłą zemstę. To… coś dużo większego.

– Okej.

Widziała, jak mięśnie jego twarzy zaczęły drgać, a usta i broda spięły się. Oddech stał się widocznie cięższy, niemal charczący. Anette czekała.

– Zawsze był taki wesoły, miły. – W oku Jamala zakręciła się łza i spłynęła po zarośniętym policzku. – To nie była zwyczajna bijatyka. To pieprzone tortury.

Anette ostrożnie pochyliła się do przodu. – Mówisz, że on był twoim przyjacielem. On chyba nadal żyje?

Zaszlochał spazmatycznie i urywanie. Po chwili zapanował już jednak nad uczuciami. Powoli potrząsnął głową.

– Tak myślę, ale…

– Co myślisz?

– Gabba nie jest już Gabbą. Słyszałem to.

– Wydawał się wystraszony?

Ciężko pokiwał głową i rozłożył ręce.

– Złamali go. – No wie pani, mocno oberwał. Ale nie o to chodzi. Ech, całe to gadanie…

– Gadanie?

– Że okazał się… zdrajcą. Wiarołomcą.

– Tak, słyszałam to nagranie – przytaknęła Anette.

– Znam Gabbę. Pewnie był po prostu zmęczony.

– Zmęczony czym…?

Fuck, on, kurna, wcale nie był wierzący – Jamal Abu al-Khair parsknął śmiechem. I pospiesznie, pociągając nosem, dodał: – Gabba był cok haram.

– Co proszę?

– Miał gdzieś religię. Chciał po prostu zarobić szmal.

– Chodziło mu o pieniądze?

Jamal przytaknął.

– Jak w takim razie nawiązał kontakt z tymi typkami?

Znowu rozłożył ręce, żeby pokazać, że naprawdę nie ma pojęcia. Odchrząknął, po czym spojrzał jej prosto w oczy.

– Wystarczy już. Chodzi tu tylko o deal, o nic więcej.

Na jego twarzy malowała się udręka. Splótł ręce na karku. Potem wyciągnął coś z kieszeni i zaczął obracać to w palcach.

– W porządku.

Co to jest? Obroża dla psa?, zastanawiała się Anette.

– To niech pani teraz słucha uważnie – zaczął Jamal i utkwił w niej wzrok. – To jest, kurwa, cholernie niebezpieczne.

– To znaczy?

– Możemy umrzeć. Oboje.

– Zamieniam się w słuch.

Jamal przystąpił do opowiadania historii, która zaczynała się od serfowania po stronach dżihadystów i przesłuchiwania w piwnicy. Mówił o obozie szkoleniowym w Sudanie – tak mu się przynajmniej wydawało – i wreszcie o pewnej organizacji i dużym obiekcie na terenach przemysłowych, niedaleko od miejsca, w którym się akurat znajdowali. Wspomniał też o Szarifie, mężczyźnie ostrym jak nóż.

Od czasu do czasu Jamal powtarzał, że nie ma pełnego obrazu sytuacji, że nie ma dostępu do wszystkich informacji, tylko do tego, co dotyczy jego i jego zadania. Wszystko to brzmiało interesująco i gdy Jamal zaczął opowiadać o przygotowaniach do ataku bombowego, Anette musiała naprawdę się postarać, żeby zachować spokój.

– Jesteś tego pewien? Załatwiliście już materiały wybuchowe?

– Ja i jeszcze jeden chłopak uczymy się obsługiwać zdalny detonator. Widzieliśmy, jak ma zadziałać ta aparatura.

– Ale środki wybuchowe?

– Nie, one przyjadą później, tak sądzę. Żebyśmy bez potrzeby nie siedzieli na nich zbyt długo.

– Jak to?

– Żadnego składowania dowodów ani nic takiego, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia. Po prostu odbieramy i wyjeżdżamy.

Opowieść Jamala zawierała mnóstwo informacji, ale i rodziła sporo pytań. Kolejne kroki miały okazać się decydujące. Anette pochyliła się i spojrzała na Jamala bacznym wzrokiem.

– Teraz to ja proszę, żebyś uważnie mnie wysłuchał. Zrobimy tak…

Jamal, Tariq, Ibbe i Zane stali przed Mohammedem. Przykazał im uważnie słuchać.

– W przeciągu najbliższych dni i nocy nikomu nie wolno opuszczać budynku – powiedział oschle. – Ci z was, którzy mają jakieś inne zobowiązania, muszą je odwołać.

Popatrzyli na siebie zdezorientowani.

– Zadzwońcie do swoich rodzin i powiedzcie, że całkiem nieoczekiwanie musieliście się udać w podróż służbową. Pojechać w interesach do… Helsinek. Wymyślcie coś!

Jamal ostrożnie podniósł rękę.

– Tak, Jamalu.

– Mama jest bardzo niespokojna i boję się, że zadzwoni na policję, jeśli się z nią nie spotkam i sam jej tego nie powiem.

Mohammed popatrzył na niego poirytowany.

– Nie możesz załatwić tego przez telefon?

Jamal wlepił wzrok w podłogę.

– Naprawdę muszę się z nią spotkać. Inaczej mi nie uwierzy.

– Wolałbym, żebyś został tutaj w bazie, chyba zrozumiałeś. Ale jeśli to absolutnie konieczne, spotkaj się z matką. Najlepiej od razu. Teraz znajdujemy się w takim położeniu, że wszystko może się bardzo szybko potoczyć.

Po spotkaniu Jamal razem z Chalilem i innymi chłopakami poszedł do sali treningowej. Mieli w planie ćwiczenia z walki wręcz, czyli spocą się i dorobią kilku dodatkowych siniaków. Po rozgrzewce i rozciąganiu trenowali samoobronę przy atakach nożem.

Była ich nieparzysta liczba i Jamal tworzył parę z Chalilem, mężczyzną o pogodnym głosie, który jako jedyny chwalił go i zachęcał podczas pierwszego ciężkiego okresu, spędzonego w piwnicy. Chalil był równie szeroki, co niski, a zarazem silny jak byk. I pocił się jak mysz.

Chwycił teraz niewielki patyk, który miał udawać nóż, i rzucił się z nim w kierunku piersi Jamala. Chłopak szybko zrobił unik i uderzył Chalila w łokieć tak, że ten wypuścił patyk z rąk. Chalil postawił już gardę, gdy Jamal opuścił ręce, dając znak, że zakończył akcję. Trener popatrzył na niego zdzwiony.

– Na co czekasz, Jamal? Musisz oddawać cios za ciosem, przecież wiesz. Ćwiczyliśmy to, do cholery, tyle razy.

– Jasne, nie byłem skoncentrowany.

– Jeszcze raz! – polecił Chalil i zażądał, żeby Jamal się skupił.

Ponownie zaatakował go prowizorycznym nożem, a ten uderzył jego rękę, po czym zakończył akcję ciosem, który trafił Chalila w szyję.

– Lepiej, ale wciąż nie idealnie. Musisz się zdecydowanie szybciej ruszać – powiedział Chalil i popatrzył badawczo na Jamala. – Nie wyspałeś się czy co?

Chłopak wyjaśnił, że czuje się w porządku.

Trenowali dobrą godzinę. Po rozciąganiu Jamal wziął szybki prysznic i zawołał do pozostałych, że idzie odwiedzić mamę, ale wkrótce będzie z powrotem.

Gdy tylko wszedł między domy mieszkalne, zadzwonił z komórki. Włączyła się poczta głosowa i został poinstruowany, że należy zostawić wiadomość po sygnale. Nie przedstawiał się, mówił równoważnikami zdań.

– W ciągu najbliższej doby. Kiedykolwiek. Nadal ani śladu towaru – powiedział i się rozłączył.

W drodze powrotnej zwrócił uwagę na mężczyznę, który stał w kolejce do kiosku Pressbyrå. Wydawał się naprawdę dobrze wytrenowany, miał lekko posiwiałe włosy i trenczowy płaszcz. Wykapany glina, pomyślał Jamal, ale przegonił tę myśl. Teraz musi się skupić i nie popadać w paranoję.

Był to kłopotliwy obiekt do obserwacji. Budynek, typowy magazyn z betonu, znajdował się na obszarze przemysłowym, a jedyne osoby, które się tam widywało, to pracownicy tego terenu.

Według informacji, które Anette Jansson otrzymała od Jamala Abu al-Khaira, kamery zainstalowano zarówno w hurtowni, która znajdowała się na poziomie ulicy, jak i przed nią. W sąsiednich budynkach mieściły się głównie zakłady przemysłowe i magazyny, w których trudno było ulokować wywiadowcę tak, żeby nie wzbudził niczyjej uwagi.

Z tyłu budynku naprzeciwko miejsca odbioru towarów, do którego dochodził podjazd od strony ulicy, znajdował się mały parking z miejscami dla czterech samochodów. Obok zdezelowanej hondy civic i przerobionego czarnego bmw, zaparkowanego tam w dni robocze, stał tam też pordzewiały van marki Chevrolet, model z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Anette pomyślała, że auto dobrze zlewało się z zaniedbanym otoczeniem.

Zza przyciemnianych szyb chevroleta prowadziła obserwację mniejsza grupa wywiadowców z Säpo. Ich lornetki i kamery były wycelowane w kierunku miejsca odbioru towarów i narożnik domu, który przesłaniał główne wejście do budynku.

Anette Jansson siedziała w samochodzie dobry kilometr dalej. Towarzyszył jej szef, inspektor Lars Frisk. Było bardzo wcześnie i widna letnia noc miała zaraz przemienić się w ciepły dzień. Jej szef głośno ziewnął i spróbował przeciągnąć się na swoim fotelu.

Przez radio odebrali meldunek, że na razie nie widać żadnych ruchów, ani jeśli chodzi o pojazdy, ani jeśli chodzi o osoby.

– Mówiłaś, że oni głównie przesiadują w piwnicy? – zapytał Lars Frisk sceptycznym tonem.

Anette mogła jedynie potwierdzić to, co przekazał jej Jamal.

– Według Jamala Abu al-Khaira piętro pełni wyłącznie funkcję przykrywki. Właściwa działalność odbywa się kondygnację niżej.

– Właściwa działalność?

– Tak, jakkolwiek powinno się to określić. Ale podobno przygotowali tam na dole lokale treningowe i biuro, a nawet niewielką strzelnicę dla wiatrówek.

– To samo w sobie nie jest zabronione – oświadczył Frisk. – Będziemy pewnie mieli okazję zbadać tę sprawę trochę dokładniej.

Siedzieli w samochodzie Anette przed zamkniętą halą sportową. Wczesnym rankiem na przedniej szybie osadziła się mgła. Anette włączyła na moment wycieraczki. Zatrzeszczało przez radio.

– Jedna osoba rusza się koło drzwi na podjeździe dla ciężarówek. Chyba udało nam się dostrzec w środku minimum dwa pojazdy, dwa większe samochody.

Anette pokiwała głową potakująco: – Mają pick-upa z paką i minibusa na osiem osób. Nasz człowiek nie wie dokładnie, jak to ma przebiegać, ale widział, że planowali przymocować bardzo czuły balast na pace.

Lars Frisk przeprosił i zaczął wertować raport, który Anette Jansson w pośpiechu przygotowała. Przedstawiła w nim główne elementy tego tropu, którym teraz podążali. Zdawało się, że nie da się zaprzeczyć, że znaleźli tego, kogo szukali – cienia, który poruszał się gdzieś na zewnątrz, cienia, który teraz nabierał konturów i wypełniał się treścią. Jakby wszystkie te zdarzenia: incydent w Skärholmen, blef w Sollentunie i cynk od Niemców, zaczęły się nagle ze sobą łączyć. Tak w każdym razie podejrzewał ich informator, Jamal Abu al-Khair.

– Nasz człowiek, nie wiem, czy pytałem cię o to już wcześniej, ale czy jest wiarygodny? – Głos Friska zdradzał raczej naturalną ciekawość, niż dawał wyraz jakiejś nieufności.

– Wiem, jak łatwo można dać się zwieść, gdy chce się wierzyć informatorowi, gdy szuka się igły w stogu siana i pokłada wszelkie nadzieje w tym jednym jedynym źródle, które się ma.

– Nie to miałem na myśli.

– Zastanawiasz się, czy Abu al-Khair mówi prawdę?

– Tak.

– Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że tak. Dostaliśmy w ręce prawdziwego kreta. Siedzi wewnątrz czegoś, co być może jest dużo większe, niż potrafimy to sobie wyobrazić.

Lars Frisk wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi.

– A tak w ogóle, udało się coś znaleźć o tym przedsiębiorstwie? – zapytała Anette.

– Tak. – Frisk wyciągnął teczkę z luźnymi papierami. – Firma należy to innego przedsiębiorstwa, które ma siedzibę w Niemczech, ale dyrektorem jest osoba o tureckim pochodzeniu mieszkająca najprawdopodobniej w Szwecji, w każdym razie według oficjalnych danych.

– Nie mówi nam to za wiele.

– Może nie. Wydaje się, że nie mają zbyt dużego ruchu w interesie.

– Artykuły spożywcze? – zapytała Anette.

– Tak, konserwy z Bliskiego Wschodu.

– Sprzedali coś z tego, co kupili?

– Hmm, nie mają szczególnie dużych obrotów.

Z drugiej strony, pomyślała Anette, dobrze zorganizowany gracz ze wsparciem silnego finansisty byłby w stanie sprawić, żeby interesy szły na pozór wyśmienicie. Trochę sprawnego operowania cyferkami i wszystko wyglądałoby jak trzeba.

– Czy nasz przyjaciel Jamal Abu al-Khair sądzi, że dostał zdalny detonator do ćwiczeń?

– Był tego całkowicie pewien – odparła Anette. – I to tak zaawansowany aparat, że przed wybuchem trzeba wszystko potwierdzić kodem.

– I potrafił opisać to w wiarygodny sposób?

– Bardzo wiarygodny. Sprawdziłam, opisał istniejące rozwiązania techniczne.

– Mają tylko jeden detonator?

– To nie jest pewne. Szkolono z nim wiele osób, ale Abu al-Khair widział tylko jeden.

Lars Frisk przetarł sobie w zamyśleniu usta i potarł zarost suchą dłonią.

– O kurwa, Jansson. This is the real deal.

Przerwało im radio. Patrol wywiadowców znowu złożył krótki raport.

– Szare Volvo V70 podjechało do platformy rozładunkowej. Samochód wydaje się pełen i jakby przeciążony z tyłu.

– Rozładowują? – zapytał Lars Frisk po naciśnięciu przycisku w radiu.

– Nic nie wiadomo o rozładunku. Widok przesłonięty.

Poczekali jeszcze dziesięć minut.

– Volvo V70 opuściło obserwowany obiekt.

Później spłynęła informacja o tym, dokąd jedzie.

– Przyjąłem.

Anette popatrzyła na szefa, który siedział obok niej i trzymał radio. Przez krótką chwilę wpatrywał się przed siebie w poranną mgłę. Miał zaciśnięte wargi.

– Okej, najwyższy stopień dyskrecji przy obserwacji tego volvo. Odpuście, jeśli będziecie musieli – powiedział Lars Frisk. – Pod żadnym pozorem nie mogą nas nakryć.

Bomba była dużo większa niż te, które widział na pustyni. Sam ładunek wybuchowy składał się z masy, która przyjechała pod postacią dużych kiełbas wciśniętych w plastik. Jamal naliczył minimum pięćdziesiąt takich kiełbas; leżały teraz w równym rzędzie na podjeździe dla ciężarówek. Kładli je na drewniane deski, które przykryto brezentem dla ochrony przed wilgocią.

Przy materiałach wybuchowych poruszali się z baletową gracją, mimo że wszyscy dopiero co się obudzili i byli zaspani. Ich szef techniczny, wysoki, chudy Sarmad Azim, w chwili nieostrożności niechcący się wygadał, że ta bomba wystarczyłaby do zmiecenia z powierzchni ziemi mniejszej wielkości miasta. Kiedy ładunek przyjechał, entuzjastycznie zacierał ręce, najwidoczniej odpowiadał on wysokim oczekiwaniom Sarmada.

Jamal dostał od niego instrukcje, żeby podłogę na pace pick-upa najpierw wyłożyć grubym dywanem, a następnie rozwinąć na nim jeszcze rodzaj folii budowlanej z rolki. Był to zwyczajny pick-up popularny wśród budowlańców. Musieli więc przerobić nieco pakę i wywiercić w niej dziury, tak żeby przymocować urządzenie, które chcieli zamontować. To dziecko Sarmada, sprytna maszyneria, którą skonstruować mógł tylko geniusz. Tak przynajmniej uważał Sarmad.

Kiedy przykręcili już część, która, jak rozumiał Jamal, była odbiornikiem, i część, która miała służyć za zapalnik, zaczęli ostrożnie, ale efektywnie wypełniać ładunkiem wybuchowym trzy jednakowej wielkości skrzynie stojące obok siebie.

Mohammed podniósł zdalny detonator i zbadał go gruntownie.

– Jamal. Chciałbym, żebyś odpowiadał za samą detonację. Będziesz nosił tę puszkę – powiedział i podał chłopakowi detonator.

– Dziękuję, to wielki zaszczyt.

– Allah sowicie ci to wynagrodzi.

Jamal szybko sprawdził, czy baterie nadajnika są naładowane.

– Wiem, że potrafisz kontrolować nerwy, gdy sprawa robi się poważna. To ocena twoich instruktorów.

Mohammed podszedł do minibusa i lekko popukał pięścią w metal. Do samochodu zmieściłoby się osiem osób, ale nie będą zajmować wszystkich miejsc, nie było takiej potrzeby. Wyjaśnił, że nie zamierzał wykorzystywać do tego zadania większej liczby ludzi niż to konieczne. Ci, którzy będą zmuszeni zostać, poczują się zawiedzeni, był tego świadom.

– Ale cierpliwość jest cnotą – zaznaczył. – Wszyscy dostaną szansę. Pytanie tylko, kiedy.

Sarmad Azim, Zane i Ibbe weszli na rampę, przy której stały zaparkowane samochody. Skończyli robotę na pace. Mechanizm, przykryty pokrowcem na mały kompresor, znalazł się na swoim miejscu po półgodzinie przesuwania go i przymocowywania. Potem całą pakę przykryto rodzajem plandeki z włókna szklanego w tym samym kolorze co samochód. Jamal stwierdził, że ich samochód wyglądał jak pierwszy lepszy wóz jakiegoś fachowca.

Jamal podniósł kurtkę, leżącą w nieładzie na platformie rozładunkowej. Do dużej wewnętrznej kieszeni włożył zdalny detonator i porządnie zasunął suwak.

Lars Frisk odwrócił się do Anette.

– No dawajcie, chujki, do dzieła! – rzucił ponaglająco.

Odebrali meldunek przez radio. Grupa wywiadowcza ujrzała dwa samochody wyjeżdżające od strony rozładunku towarów, które opuściły obszar przemysłowy. Czarny pick-up jakiejś amerykańskiej marki i szary minibus marki Volkswagen.

Anette Jansson uruchomiła silnik i ruszyła w drogę. Lars Frisk zarządził, żeby ruszyły także wszystkie mobilne jednostki. Wystąpił o pięć samochodów i helikopter, i dostał tyle, o ile prosił. Tym razem nie oszczędzali środków.

Rozkaz był taki, żeby śledzić potencjalnych sprawców aż do momentu, gdy się upewnią, że tamci osiągnęli cel, cokolwiek to było. Nie wolno im było zatrzymywać transportu bez względu na to, ile by trwał. Musieli zebrać niepodważalny materiał dowodowy, ale chodziło też o to, by się dowiedzieć, co terroryści obrali za cel, jaki mieli sposób działania, jakie ryzyko byli skłonni podjąć. Czy był ktoś – jedna lub kilka osób – kto by ich wokół siebie skupiał. Wiązało się z tym pewne ryzyko, ale później ewentualne przesłuchania mogłyby nic nie dać. Przemawiało za tym doświadczenie. W siatce dżihadystów trzymano język za zębami.

Pojechali dalej na południe autostradą E4. W większości ludzie wciąż leżeli w łóżkach i spali, poranny ruch na drogach jeszcze się nie zaczął. Przez radio grupa wywiadowcza z helikoptera meldowała, że oba samochody trzymają się blisko siebie i właśnie mijają zjazd do Salam, jednego z zewnętrznych, południowych przedmieść Sztokholmu. Następnym miastem było Södertälje.

Lars Frisk potwierdził odbiór i rozlokował siły tak, żeby tworzyły wewnętrzny i zewnętrzny krąg dookoła obserwowanych obiektów. Jedna grupa wywiadowcza znajdowała się cały czas kilometr z przodu, pozostałe cztery zmieniały się między sobą i albo jechały tuż za obserwowanymi obiektami lub mijały je, albo przesuwały się daleko na koniec kolejki. Ale nigdy nie dalej niż dwa kilometry do tyłu. W oddali za karawaną unosił się w powietrzu helikopter wyposażony w lornetkę z dużym zoomem.

Narodowy Oddział Specjalny należący do Szwedzkiej Policji, po który sięgano przy szczególnie skomplikowanych operacjach, posuwał się jeszcze dalej z tyłu w trzech wojskowych helikopterach. Ich obecność oznaczała, że Säpo tego dnia miało pełne wsparcie.

Wszyscy utrzymywali prędkość, która nie przekraczała dopuszczalnej ani jej nie zaniżała. Kiedy było ograniczenie do siedemdziesięciu, jechali siedemdziesiąt, tak samo robili, gdy było ograniczenie do dziewięćdziesięciu. Anette widziała na zegarze w samochodzie, że jadą już kwadrans i właśnie mijają Södertälje, nie zjeżdżając z E4; znaki informowały, że droga prowadzi do Helsingborga.

Anette coraz rzadziej spoglądała na zegarek. Po ponad dwugodzinnej jeździe widziała za oknem tylko lasy i otwarte pola, na których właśnie zebrano zboże. To, co wydawało się, że będzie krótko trwało, zmieniło się w podróż długą, nudną trasą. Spodziewali się rychłego zakończenia: że samochody się zatrzymają i Narodowe Siły Specjalne uderzą z impetem, a tymczasem wplątali się w jazdę samochodem, która wydawała się nie mieć końca.

– Czy nie ma przypadkiem ryzyka, że tutaj poza miastem zauważą helikopter wywiadowczy? – odezwał się Lars Frisk, na próżno usiłując dostrzec powietrzną grupę wywiadowczą. – Chodzi mi o to, że nasz helikopter lecąc za nami, bardzo rzuca się w oczy – Frisk wskazał na pierwszą lepszą chmurę, płynącą nad ich samochodem.

– Testowaliśmy to na kursie – odparła Anette. – Jest zdecydowanie za daleko, żeby dało się go odkryć.

– Ale twierdzisz, że mimo wszystko helikopter może mieć obiekt pod obserwacją?

– Oczywiście. Potrafią dostrzec muchę z odległości kilometra.

– No to chyba musimy się na to zdać.

Ileż tu lasów, pomyślał Jamal. Środkiem gęstej, nieprzeniknionej gęstwiny świerków, sosen i drzew liściastych biegła czarna asfaltowa droga. Zieleń za oknem wydawała się nie mieć końca. Jeziora i las. Od czasu do czasu jakiś dom. A potem jeszcze więcej drzew.

Las był dużo większy niż tamten w domu, tamten zielony obszar, ciągnący się między Skärholmen a jeziorem Melar. Kiedy Jamal był mały, tamten las był jego dżunglą. Wydawał się bezkresny, pociągający, lecz także nieco przerażający. Budowali w nim szałasy, latem kąpali się w jeziorze. Ale tylko w grupie. Ani on, ani żaden jego kolega nie ważył się sam zostać w lesie.

Biegali po leśnych ścieżkach niczym zgraja dzikich psów. On, Masse i Ali. Mali chłopcy, którzy w ciągu dnia, gdy las przepełniało światło, a ziemia była jeszcze ciepła, pędzili między pagórki, rozpadliny skalne i tajemnicze drzewa w poszukiwaniu przygód. Mali chłopcy, którzy nabierali sił, pływając, biegając i nosząc gałęzie do swojego obozu. Którzy opuszczali czarodziejski świat mrówek i ptaków, gdy zaczynało im burczeć w brzuchach, żeby zjeść kanapkę i napić się coli u któregoś z kolegów, gdzie czyjaś mama lub starsza siostra pomagała im ukroić grubą pajdę świeżo upieczonego chleba. Gdzie chłopcy znowu wracali do tego zwyczajnego świata, w którym trzeba było postępować zgodnie z utartymi regułami i robić zwyczajne rzeczy. Jak choćby myć ręce na polecenie starszej siostry.

Jamal spojrzał w lusterko wsteczne. Tariq przysypiał, dzielnie walcząc z sennością. Oparł głowę o szybę, ale raptem wzdrygnął się i usiadł na chwilę wyprostowany jak trzcina z szeroko otwartymi, przeszklonymi oczami. Niewiele to pomogło, powieki znowu mu opadły, a głowa zaczęła kiwać się na boki, szukając miejsca spoczynku.

Ibbe był całkowicie zaaferowany graniem na komórce. Pochrząkując od czasu do czasu, imitował dźwięk eksplozji i poruszał lekko ustami za każdym razem, gdy coś huknęło w wirtualnym świecie na wyświetlaczu telefonu.

Samochód wypełniał cichy, jednostajny odgłos silnika, równo pracującego na wysokich obrotach. Dawało się słyszeć szum sunących po jezdni opon. Jamal jechał spokojnie, ze stosownym przyspieszeniem wyprzedził samochód ciężarowy. Kiedy mijał przyczepę, przez chwilę jechał pod ładunkiem masywnych drewnianych bali rozciągających się ponad auto. Gdy przejeżdżał obok, czuł idący od ciężarówki silny prąd powietrza, ale minibus stabilnie trzymał się szosy i bezpiecznie sprowadził ich z powrotem na wewnętrzny pas.

Obok niego w białej koszuli i wyprasowanych spodniach siedział Mohammed vel Szarif. Cichy i skoncentrowany, pogrążony w myślach, nieosiągalny. Czubkiem palca śledził drogę na dużej mapie, którą trzymał na kolanach.

Mijały godziny. Jechali przez Wyżynę Smalandzką z prędkością dokładnie stu trzydziestu kilometrów na godzinę, a helikopter wywiadowczy wciąż zachowywał do nich bezpieczną odległość, znajdując się poza polem widzenia. Pięć zmotoryzowanych patroli wywiadowczych tańczyło wokół obserwowanego obiektu niczym tancerze w balecie, coraz bardziej zwiększając odstępy i coraz rzadziej wymijając.

– Do diabła, jak daleko jeszcze będą jechać?! – wściekał się Frisk. – Przecież zaraz przejedziemy pół kraju. – Jego zdaniem to wszystko było irracjonalne.

Anette pomyślała, że niedługo z pewnością się tego dowiedzą, ale postanowiła nic nie mówić.

Oboje z Friskiem wyprzedzili kordon chwilę wcześniej i kierowali się teraz na zjazd do małego gospodarstwa Örkelljunga. Odczekali pięć minut, zawrócili i ustawili się na końcu kolumny wywiadowców.

Mieli widok na zadaszoną pakę i dwie osoby siedzące na przednim siedzeniu. W lusterku wstecznym widzieli, że za kierownicą minibusa siedział Jamal Abu al-Khair, a obok niego śniady mężczyzna w średnim wieku, ubrany w koszulę i krawat.

– Czy wiemy, kto ma detonator? – zapytał Frisk.

Anette nie potrafiła na to odpowiedzieć. Wiedziała, że Jamal był jednym z kilku, którzy uczyli się go obsługiwać, ale nie miała pojęcia, jakie dostał teraz zadanie.

Lars Frisk przeszukał kontakty w komórce i przyłożył ją do ucha.

– Cześć, Leno, możesz mnie połączyć z Jensenem z Kopenhagi? Powiedz, że to sprawa najwyższej wagi, dotyczy bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa.

Upłynęło pół minuty.

– Jens, jak dobrze cię znowu słyszeć… Dzięki, wzajemnie.

Frisk ponaglił swojego duńskiego kolegę i szybko nakreślił mu sytuację.

– Nie wiemy, co jest ich celem, ale równie dobrze może to być w Danii. Tak, naturalnie, możemy skontaktować się też z Rödlem z Hamburga. Jeśli masz taką możliwość, byłbym bardzo wdzięczny. Dzięki, Jens.

Smalandzki las iglasty zastąpił otwarty, falisty krajobraz Skanii z polami. Za oknami tańczyły chmury rzucające cienie na powierzchnię ziemi.

– Myślisz, że zatrzymają się w Kopenhadze? – zapytała Anette.

– Nie mam pojęcia – odparł Frisk. – Ale lepiej uprzedzać wypadki, niż być przez nie uprzedzanym.

Przed Helsingborgiem karawana samochodów zjechała z E4 i skierowała się w stronę Malmö. Anette wierciła się w fotelu. Ostatni raz, gdy podróżowała tak daleko samochodem, towarzyszyli jej Fia i Sven-Olof, jechali do Sälen. Ale wtedy wielokrotnie się zatrzymywali na kawę. Teraz jazda samochodem trwała bez przerw z bezlitosną monotonią.

– Zatrzymujemy ich w Malmö? – zapytała.

Frisk rozpiął koszulę pod szyją, próbując rozprostować plecy na fotelu dla pasażera.

– Nie, trzymamy się wstępnego założenia.

– Ale ryzyko, że zdetonują bombę…

– Wiem, Jansson – przerwał jej Frisk. – Jasne, że wolałbym, żeby zdetonowano bombę pośrodku jakiegoś zasranego gliniastego pola niż w centrum miasta.

– Ale?

– Ale przede wszystkim chcę, żeby ona w ogóle nie wybuchła. Ni z tego, ni z owego może pojawi się okazja, żeby wkroczyć.

Narodowe Siły Specjalne nadal leciały jakieś dziesięć kilometrów za nimi w trzech dużych helikopterach wojskowych.

– A myślisz, że spotkają się z kimś?

– Może. Jeśli nie przeprowadzili wcześniej gruntownego rozeznania, mogą potrzebować kogoś ze znajomością terenu. – Lars Frisk wziął głęboki wdech. – Poza tym myślę, że również nasi duńscy koledzy mogą być zainteresowani tym, przeciw komu grają na swoim boisku. O ile zatrzymają się w Danii.

– Cholerne sportowe metafory – wymamrotała Anette.

Zdawało się, że Lars Frisk tego nie usłyszał.

Zadzwonił do kolegi z duńskiej policji bezpieczeństwa. Poprosił, żeby wstrzymali się z akcją, nawet jeśli operacja przeniesie się na duńskie terytorium. Frisk dostał też zielone światło, żeby ich samochody kontynuowały obserwację w Danii, jeśli będzie trzeba. Duńscy koledzy będą wówczas trzymać się w pobliżu i w razie potrzeby pomagać Szwedom.

Uzgodnili, że helikopter pozostanie w szwedzkiej przestrzeni powietrznej. Tę działkę miał przejąć duński helikopter policyjny, gdy tylko karawana znajdzie się nad mostem nad Sundem. Dotyczyło to również sił specjalnych, ich zadanie mieli objąć duńscy odpowiednicy.

Anette poruszała palcami – drętwiały jej ręce. Tablice informacyjne wskazujące drogę do Malmö uzupełniono o strzałki na most nad Sundem i punkt celny w Lernacken.

– Ożeż kurwa! – zawołał inspektor policji Lars Frisk i zaczął wściekle naciskać przyciski telefonu. – Prawie zapomniałem o celnikach. Co, jeśli zatrzymają nasz obiekt do kontroli wyrywkowej?

Dodzwonił się do jednego z kolegów, który został w Sztokholmie, i polecił mu, żeby kontaktował się ze Strażą Celną w Skanii. Dostali bardzo ścisłe wytyczne, jak mają się zachować w związku z pewnym pick-upem i minibusem.

– Taaa. To pewnie jest ostatni raz, gdy ten celnik będzie szukał szmuglowanego alkoholu – powiedziała cicho Anette.

– Nawet nie chcę o tym myśleć – odparł Frisk.

W końcu jednak dwa samochody, które obserwowali przez blisko sześć godzin, zatrzymały się. Mieli przed sobą potężny most nad Sundem łączący Danię i Szwecję, a zarazem najczęściej uczęszczane przejście graniczne w Szwecji. Oba samochody ustawiły się w kolejce do bramek obsadzonych ludźmi.

– Pieniądze! –zawołała Anette.

– Ożeż kurwa. Musimy przecież zapłacić za przejazd.

– Sprawdź u mnie. – Anette podała Friskowi portfel.

– Nie możemy po prostu się wylegitymować?

– Nie, to wzbudzi masę pytań. Stracimy czas.

Lars Frisk wyciągnął kartę Visa.

– To moja prywatna, ale chrzanić to, wszystko jedno – powiedziała Anette i opuściła szybę.

Obserwowali, jak pick-up i minibus włączyły się w ruch na moście. Rozdzwonił się telefon Friska, który odebrał połączenie. Komunikował się wyłącznie monosylabami. Rozmowa trwała mniej niż minutę.

– To ze Sztokholmu. Znaleźli masę rzeczy w tamtym budynku na obszarze przemysłowym. Zostało też sporo z ich ludzi.

– Mogę sobie wyobrazić – odpowiedziała Anette, starając się nie tracić z oczu aut na moście.

Lars Frisk popatrzył na nią niespokojnie.

– Podobno znaleźli twoje zdjęcia w jakiejś szafie z dokumentami – dodał cicho i odwrócił wzrok w stronę horyzontu.

Po raz pierwszy od przyjazdu do tego kraju Mohammed zobaczył otwarte morze. Z obu stron mostu połyskiwała woda rozdzielająca dwa państwa nordyckie, a fale, na których załamywały się promienie słońca, posuwały naprzód kanonadę refleksów świetlnych.

Długa podróż przebiegła w ciszy. Nikt nie usnął, mimo wielogodzinnego sennego buczenia silnika. Jamal siedział skoncentrowany za kierownicą. Mohammed nie mógł nic wyczytać z wyrazu jego twarzy. Bał się? Buzowała w nim adrenalina? Wszystko wchodziło w rachubę.

Na horyzoncie majaczyła Dania. Po krótkiej przeprawie przez most czekało ich zadanie, o którym na razie wiedział tylko Mohammed i jego zleceniodawcy. Przewidywało długą jazdę samochodem po nieznanym terenie i spotkanie na obrzeżach Kopenhagi, gdzie wszystko musiało udać się wprost idealnie. Nadeszła pora, by przejść do następnego etapu.

Mohammed wyjął z portfela żółtą karteczkę i podał ją Jamalowi. Trwało chwilę, nim młody mężczyzna w ogóle zareagował. Był całkowicie pochłonięty sytuacją na drodze. Mohammed musiał poklepać go po ramieniu, żeby zwrócić na siebie jego uwagę.

– Tutaj jest kod do odpalenia – powiedział po angielsku.

Jamal wsunął karteczkę do kieszeni w spodniach i dalej wpatrywał się w auta przed sobą. Wydawało się, że mocniej zacisnął ręce na kierownicy, knykcie jego dłoni całkiem zbielały. Kiedy Jamal również po angielsku zadał pytanie Mohammedowi, jego głos brzmiał ochryple. Odchrząknął kilka razy, żeby przeczyścić struny głosowe.

– Dokąd jedziemy?

– Jamalu, bracie, przerabialiśmy to tysiące razy – zaczął cierpliwie Mohammed łamaną angielszczyzną. – Instrukcje otrzymasz w odpowiednim czasie. Rozumiem, że chcesz wiedzieć więcej, ale musisz mi zaufać, gdy mówię, że zachowuję te informacje dla siebie zarówno dla dobra sprawy, jak i dla naszego własnego.

– Okej, więc mam nacisnąć detonator?

– Tak, na razie otrzymałeś instrukcję, żeby na mój rozkaz odpalić ładunek.

Odpowiedź ta nie uspokoiła młodego mężczyzny, który wcisnął mocniej pedał gazu i zjechał na pas do wyprzedzania.

Mohammed odwrócił się w stronę Jamala i spojrzał na prędkościomierz. Wskazywał sto trzydzieści kilometrów na godzinę, znacznie ponad dopuszczalną prędkość. Jamal kontynuował tę szaleńczą jazdę, migając i trąbiąc na samochody, które raczyły znaleźć się przed nim.

– Masz natychmiast zwolnić! – krzyknął Mohammed. – Nie powinniśmy się narażać na kontrolę policji z tak błahego powodu, jak przekroczenie prędkości.

Jamal zignorował polecenie Mohammeda i jeszcze przyspieszył. Na szczycie mostu, mając wokół siebie wzmożony ruch, a pod sobą morze, Mohammed uczuł mdłości. Nie wiedział, czy zawroty głowy spowodowała duża wysokość, czy ta wariacka jazda. A może sama myśl, że będą musieli przerwać operację, którą tak długo przygotowywali.

– Jamalu, rozkazuję ci! Zwolnij do normalnej prędkości! – nakazał Mohammed zdecydowanym głosem.

Żadnej reakcji. Jamal obrócił tylko w stronę Mohammeda rozwścieczony wzrok i wrzasnął:

– Czy to ty wydałeś rozkaz ukarania Gabby? – Mohammed poczuł na twarzy kropelkę śliny chłopaka.

– Na proroka, o czym ty mówisz?

– Pobiłeś i wystraszyłeś mojego kolegę! Poświęciłeś go!

Mohammed usiłował przejąć kierownicę, ale Jamal mocno ją trzymał.

– Jamalu, spróbuj na miłość boską zwolnić i skoncentrować się na drodze – wykrzyknął Mohammed.

– Dokładnie tak, jak zamierzałeś poświęcić tamtych chłopaków – powiedział Jamal i kiwnął głową w tył.

Dwójka na tylnym siedzeniu włączyła się w dyskusję. Tariqowi nie podobała się szybka jazda przez most i uważał, że kierowca postradał rozum.

– Jamalu, spróbuj zwolnić i jasno i spokojnie wyjaśnić mi, o co ci chodzi.

Chłopak nie wykonał jednak najmniejszego ruchu, żeby zwolnić, wykrzyczał swoją wersję tego, co widział na filmie z pobicia w Skärholmen. Wrzeszczał o tych trzech chłopakach, którzy skatowali Gabbę, którzy go poniżyli i zmieszali z błotem, którzy nazwali go nieczystym zdrajcą.

– Nie miałem z tym nic wspólnego – zaprotestował Mohammed. – Oni działali całkowicie wbrew rozkazom, które otrzymali od przełożonego.

– A więc dostali rozkazy… – powiedział Jamal i przyhamował tak raptownie, że minibus wpadł w poślizg i obrócił się na pasie.

Jadący za nimi kierowca czarnego pick-upa dwoił się i troił, żeby zatrzymać pojazd. To, że wjadą w minibusa to jedno, ale znacznie gorzej byłoby, gdyby ktoś wjechał od tyłu w pick-upa. Mohammed nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach. Ruch był znaczny i większość samochodów utrzymywała sporą prędkość.

Opony zaczęły piszczeć przy gwałtownym hamowaniu, a w lusterku wstecznym widzieli niebieskawe ślady dartych kół. Po około stu metrach samochód stanął na lewym pasie. Ruch na wewnętrznym wprawdzie zwolnił, ale samochody po prawej stronie sunęły dalej.

Mohammed miał dość. Wyciągnął z zewnętrznej kieszeni kurtki pistolet i przyłożył lufę do skroni Jamala.

– Oddaj mi detonator – powiedział spokojnie.

Jamal wybałuszył na niego oczy i ciężko oddychał.

– Oddaj mi detonator, inaczej twoje życie skończy się tu i teraz. – Mohammed wciąż mierzył do niego z pistoletu.

– Wszyscy kiedyś umrzemy – odparł Jamal i w mgnieniu oka użył jednej z technik, które wcześniej trenowali z Chalilem.

Nim Mohammed zdążył zareagować, Jamal złapał go za rękę i wytrącił mu pistolet. Zdążył tylko usłyszeć, jak broń ze szczękiem upada na podłogę samochodu, a następnie poczuł nagły ból w szyi. Kiedy spróbował skupić się na odzyskaniu pistoletu, Jamal ponownie zadał mu cios w szyję. Mohammed zorientował się, co się dzieje, dopiero gdy było za późno i nie mógł już oddychać.

Kątem oka widział, że Jamal wyskakuje z samochodu i biegnie pod prąd. Odkaszlnął i splunął wściekle krwią, walczył, żeby nabrać w płuca powietrza, po czym sięgnął po leżący na podłodze pistolet i otworzył drzwi.

Kiedy wygramolił się na jezdnię, zobaczył, jak Jamal pędzi ile tchu po zewnętrznej stronie stojącego za nimi sznura samochodów. Ci, którzy siedzieli w pick-upie, nie zdążyli w porę zareagować, gapili się tylko wpierw na uciekającego Jamala, a potem na plującego krwią Mohammeda z pistoletem w ręce.

Mohammed dopadł do drzwi pick-upa, otworzył je i wysyczał zachrypniętym głosem do środka:

– Opuśćcie natychmiast wóz, uciekajcie stąd jak najszybciej. – Te ostatnie słowa musiał z siebie wykrztusić.

Wrócił do minibusa i to samo powtórzył dwóm młodym mężczyznom siedzącym na tylnych siedzeniach. Ruch na wewnętrznym pasie również zamarł. Przed Mohammedem rozpościerał się widok na opustoszały most. Znajdowali się na nim tylko ludzie jadący w przeciwnym kierunku i czterej młodzi mężczyźni biegnący w stronę Danii.

Mohammed oparł się o minibusa i głęboko oddychał. Rękę z ciężkim pistoletem położył na dachu samochodu.

Jestem maszyną.

Kiedy Jamal biegł między samochodami, dziwnym trafem zdołał uporządkować myśli. Zastanawiał się, co byłoby gorsze: zostać zastrzelonym przez policję czy przez Szarifa. To ostatnie byłoby chyba mniej upokarzające. Policja to policja, im płacono za to, żeby strzelali do ludzi. Pakowali komuś kulkę w nogę, po czym spokojnie jechali do domu, do żony i dzieci. Jak w pierwszej lepszej robocie.

Szarif jednak to inna para kaloszy. Jamal wymierzył mu mocny cios w szyję, ból powinien był naprawdę długo trzymać. Należało go załatwić, pomyślał. Wziąć spluwę i nabić mu łeb ołowiem.

Tak się jednak nie stało. Pistolet dalej leżał na podłodze samochodu. Szarif pozostawał przy życiu, a Jamal czuł, że nogi go same niosą. Miał to samo uczucie co wtedy, gdy był mały, a duży czarny pies sąsiadów zaczął go gonić na placu zabaw. Wtedy, tak jak teraz, należało po prostu patrzeć przed siebie i gnać, ile sił w nogach. Szarif niedługo się otrząśnie po ciosie i ruszy za nim, żeby się zemścić lub przejąć detonator. I kontynuować przeprawę przez most już bez Jamala.

Pierwszy odcinek Jamal pokonał w linii prostej, biegnąc wzdłuż sznura samochodów. Potem zaczął robić zygzaki tak jak narciarze, których widział w telewizji. Omijał auta, jak alpejczycy mijają czerwone i niebieskie słupki. Stary mężczyzna w czapce z daszkiem w starym volvo gapił się z otwartymi ustami na Jamala, który przebiegł obok i rzucił się za bagażnik samochodu.

Jestem maszyną.

Padł na ziemię, tak jak go nauczono podczas szkolenia. Tam miał pod sobą twarde kamienie i trący piasek, tu gładki asfalt. Ramiona przy piersi, kark jak kamień. Napiął ciało i zaczął się czołgać.

Potoczył wzrokiem po asfalcie pod samochodami i przez chwilę wydało mu się, że widzi Szarifa przy samochodzie. Ale na nogach.

Po przeciwnej stronie dostrzegł parę grubych, dużych kół. Była to ciężarówka z na tyle wysoko zawieszonym podwoziem, że mógł się pod nim ukryć. Mógł w ten sposób pokonać dłuższy odcinek pod osłoną. Doskonała okazja do ćwiczeń z niskiego czołgania. Nic nie mogło wystawać między samochodami, a już na pewno nie jego głowa. Poczuł, że trze gołymi kolanami i przedramionami po asfalcie. Cienkie ubrania nie dawały takiej samej ochrony, co mundur, który nosił na pustyni.

Kiedy dotarł do ciężarówki, zobaczył, że krwawią mu kolana i łokcie. Duże, płytkie rany, które mieszały się z brudem z drogi. Jamal wślizgnął się za jedno z przednich kół. Nagle zobaczył parę plastikowych chodaków i owłosionych, gołych nóg, które zbliżały się od strony szoferki.

– Ej ty, co ty tu do diabła wyrabiasz? – zawołał ktoś grubym głosem.

Gdy plastikowe chodaki zatrzymały się, mocno otyły kierowca pochylił się i zobaczył Jamala. Grubym ramieniem dał mu znak, żeby wyłaził.

– Tam, kurwa, nie możesz siedzieć. – Pokręcił zmęczony głową. – Słuchajże, chłopcze. To śmiertelnie niebezpieczne. Nie rozumiesz?

Brzmi jak typowy svenne, pomyślał Jamal. Kierowca to niewinne życie, którego nie chce mieć na sumieniu. Tym Jamal różnił się od Szarifa. Nie był mordercą z zimną krwią, odbierającym innym życie bez mrugnięcia okiem. Kimś, kto w jednej chwili nazywał kogoś „bratem”, a chwilę później pakował temu bratu kulkę w czoło.

Ale Szarif głęboko zaszedł mu pod skórę. Sprawił, że Jamal poczuł się wybrany i czysty.

Kiedy więc uświadomił sobie ten brud? Widział go w zakrwawionej twarzy swojego prawdziwego brata? Może. W głosie rozeźlonego imama? Może. W poświęcaniu innych? Nie wiedział. Ale brud uparcie nie chciał zejść.

Jamal wcisnął się pod ciężarówkę i popatrzył na grubego szofera. Cała dolna część ogromnego brzuszyska zwisała mu niczym duża torba i wystawała spod ufajdanej koszulki z obciętymi rękawami. Jamal usiłował złapać oddech po szaleńczym slalomie między samochodami. Ich spojrzenia spotkały się pod wymazanym smarem podwoziem ciężarówki. Wzrok Jamala był skupiony i nieugięty, wzrok kierowcy niepewny i rozbiegany.

– Chcesz kulkę w łeb? – zapytał Jamal możliwie spokojnym głosem.

Mężczyzna zamrugał zdezorientowany. Na twarzy wystąpił mu pot. Jamala zdziwiła – wziąwszy pod uwagę jego cielsko – szybkość, z jaką mężczyzna wrócił do szoferki.

Ciężarówka miała z tyłu długą naczepę. Szybciej się pod nią poruszał i był lepiej chroniony. Gdy dotarł do tylnej części, wygramolił się spod naczepy i spojrzał w stronę, z której przybiegł. Szarif wciąż stał w tym samym miejscu. Jamal zastanawiał się, dlaczego: czy wciąż jeszcze skręcał się z bólu, czy przeciwnie, zaraz wsiądzie do samochodu i pojedzie dalej mostem? A może czekał jeszcze na coś innego?

Jamal w każdym razie nie zamierzał czekać. Za tą dużą ciężarówką można było łatwo się skryć i przebiec dobry kawałek, nie będąc zauważonym przez Szarifa. A gdyby zaszła taka potrzeba, mógłby po prostu przykucnąć i pobiec dalej wzdłuż samochodów.

Nagle przez wiatr przedarło się wycie syren i warkot silnika. Zawisł nad nim duży, ciemny cień. Tam, gdzie spodziewał się napotkać czyjś wzrok, zobaczył tylko czarną, błyszczącą przyłbicę.

Kiedy ruch się zatrzymał, dowództwo przejęła komisarz Anette Jansson. Powiedziała Larsowi Friskowi, żeby usiadł za kierownicą. Sama włożyła na siebie kamizelkę kuloodporną i wrzuciła dwa dodatkowe magazynki do kieszeni. Z wyciągniętą bronią, ostrożnie posuwała się do przodu wzdłuż ciągu samochodów. Co jakiś czas chowając się za którymś z nich, starała się podejrzeć, co się dzieje z przodu na moście.

Można było odnieść wrażenie, że są na otwartym morzu. Wiatr dął i spychał ją w bok, gdy tylko się prostowała.

Oparta o zewnętrzną barierę, gdzie wiatr wiał najmocniej, zobaczyła mężczyznę, który zamaszyście wymachując rękami, gestykulował w stronę helikoptera duńskiej policji. Helikopter zawisnął na tej samej wysokości co poziom jezdni i otworzył boczne drzwi od strony machającego mężczyzny. Anette pomyślała, że na pokładzie jest snajper.

Wyjęła radio i skontaktowała się z Larsem Friskiem.

– Powiedz Duńczykom, żeby nie strzelali do faceta, który stoi przy barierce i wymachuje rękami. To mój informator!

Frisk potwierdził odbiór. Kilka sekund później helikopter obrócił się w stronę mostu. Teraz w stronę Jamala Abu al-Khaira kierował się już tylko wzrok załogi, a nie ich spluwy.

Anette ruszyła wzdłuż zewnętrznej barierki z wyciągniętym pistoletem, ale znów wezwano ją przez radio.

– Meldują z helikoptera, że Abu al-Khair wyrzucił do wody jakiś przypominający radio przedmiot – usłyszała zachrypnięty głos Friska.

– To nadajnik.

– Musimy to potwierdzić.

Przecież to, kurwa, oczywiste, pomyślała Anette, ale nie powiedziała tego głośno.

Pognała pędem w stronę Jamala, który nadal stał odwrócony w stronę helikoptera z obiema dłońmi skierowanymi ku górze, jakby pokazywał, że nic więcej nie ma. Anette zbliżyła się do niego na odległość kilkudziesięciu metrów i zawołała go po imieniu.

Gdy Jamal spokojnie do niej podszedł, poprosiła go, żeby przykucnął za czerwonym bmw, w którym siedział mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Dzieci gapiły się na nich wybałuszonymi oczami i podniecone pokazywały na broń Anette. Przekrzykując silny wiatr i huk helikoptera Anette zawołała do Jamala:

– Nadajnik?

Kiwnął głową w odpowiedzi i uniósł palec w górę. Z tego, co się orientował, był tylko jeden. Radio Anette zatrzeszczało.

– Czterech mężczyzn, prawdopodobnie z naszej kawalkady, zostało zatrzymanych po duńskiej stronie. Samochody porzucili na moście.

– A bomba? – zapytała krótko Jamala..

– W czarnym pick-upie, ale nie sądzę, żeby dało się ją wysadzić bez detonatora.

– Jesteś tego całkowicie pewien?

– Całkowicie nie. Nie znam się na tym aż tak dobrze, ale tak mówili – odkrzyknął Jamal i wzruszył ramionami.

Anette zapytała, czy ktoś jeszcze został w ich samochodach.

– Widziano czterech biegnących chłopaków? – odpowiedział pytaniem Jamal.

– Tak, czterech młodych mężczyzn.

Jamal odwrócił od niej wzrok i popatrzył na rząd samochodów, w których siedziały całe rodziny i ludzie kursujący do pracy do Szwecji lub Danii. Wyrwani z codziennej rutyny, mogli nie dożyć kolejnego dnia.

– To został jeszcze Szarif. On nigdy się nie podda – powiedział Jamal i zmrużył oczy od wiatru.

– Przesuwaj się dalej do tyłu, Jamalu. Moi koledzy cię zgarną – odparła Anette.

– Tego jestem pewien. – Uśmiechnął się krzywo i zaczął iść powoli wzdłuż barierki z rękami splecionymi na karku.

Anette nacisnęła przycisk nadawania w swoim radiu.

– Jeszcze jeden troll w lesie. Prawdopodobnie w którymś z samochodów.

– Jak oceniasz ryzyko eksplozji? – zapytał Frisk.

– Niskie, według wiadomości od informatora. Wyrzucił do wody zdalny detonator.

– Da się odpalić bombę manualnie?

– Prawdopodobnie nie, nic o tym nie wie.

Trzeszczenie radia ucichło. Anette Jansson przykucnęła za potężną oponą ciężarówki. Sprawdziła broń służbową i upewniła się, że ma łatwy dostęp do dodatkowych magazynków. Helikopter, z wyraźnym duńskim napisem „Politi” po bokach, wzniósł się nieco wyżej i zawisł w bezruchu nad mostem.

– Potwierdzenie z helikoptera, jeszcze jedna osoba na moście. Jest uzbrojona w broń krótką.

– Powiadom ich od razu, że bomba znajduje się na pace pick-upa – zakomenderowała Anette.

Lars Frisk zrobił to, co mu powiedziała. Oboje ujrzeli oczami wyobraźni, jak jakaś zbłąkana kula odpala przez przypadek bombę. Jeżeli to było w ogóle możliwe. Nie chcieli nawet myśleć o konsekwencjach takiej eksplozji. Nie tylko setki ludzi straciłyby życie, ale też wybuch wyrządziłby ogromne straty materialne w najważniejszym ogniwie szwedzkiej i duńskiej infrastruktury. W ogniwie, za które oba państwa zapłaciły astronomiczne sumy.

– Duńczycy już nacierają. Będą u celu za cztery minuty i trzydzieści sekund – odezwał się Lars Frisk.

Anette potwierdziła odbiór. Wiedziała, co teraz nastąpi. Duńskie oddziały antyterrorystyczne zostaną odkomenderowane, a strzelcy wyborowi ustawią się w pozycji do oddania strzału na moście, a także na górze w helikopterze. Mężczyzna, którego Jamal nazywał Szarifem, zostanie wyeliminowany z gry, prawdopodobnie jednym precyzyjnym strzałem. Albo zastrzelony z bliskiej odległości przez szturmujących antyterrorystów.

Mężczyzna, którego Jamal Abu al-Khair opisał jako mózg całej operacji, znajdował się jakieś trzydzieści metrów od Anette Jansson i czekał na dopełnienie losu. I znów będzie tylko biernym świadkiem. Będzie stać i patrzeć. Jak w Kosowie. Mężczyzna czekał na ostatnią walkę, na godne, honorowe zakończenie swojej świętej wojny, swojego dżihadu. Żeby zająć miejsce wśród swoich braci w raju.

– Raczej w piekle – zamruczała Anette Jansson sama do siebie.

W ułamku sekundy podjęła decyzję. Mężczyznę, który spodziewał się podróży do raju, spotka śmierć z ręki kobiety. Pamiętała opowieści Oscara Mannerstrålego i wiedziała, co przynosiło takiemu mężczyźnie jak Szarif chwałę, a co hańbę.

Zatknęła broń służbową na wysokości pasa z tyłu, tak że pasek mocno obejmował lufę. Rozwiązała koński ogon i rozpuściła na wiatr długie blond włosy, po czym ruszyła szybkim krokiem w stronę czarnego pick-upa. Kiedy podeszła, dobrze ubrany mężczyzna z boku paki podniósł się. Wściekły rozkazał jej się stąd zabierać.

Zdążyła pomyśleć, że wygląda, jakby był z Bliskiego Wschodu, że wygląda na dobrze ubranego i syczy na nią po arabsku, próbując ją zarazem odgonić jak nieproszonego psa, który wdarł się do ogródka.

O niczym więcej nie zdążyła już pomyśleć. Reszta potoczyła się jak z automatu, jednym ruchem ręki. Anette sięgnęła za plecy, wyciągnęła broń i pociągnęła za spust.

Na czole tego dobrze ubranego mężczyzny pojawiła się mała czerwona plamka, a samochód za nim został opryskany krwią. Jak popsuta lalka runął na ziemię bez życia.

Anette Jansson podeszła powoli, mocno trzymając swoją służbową broń i mierząc z niej w miejsce, w którym leżał mężczyzna. Kopnęła na bok jego pistolet i sprawdziła mu puls na szyi. Schowała na miejsce pistolet i wyjęła radio.

Trwało to chwilę, ale w końcu dostała potwierdzenie od Larsa Friska. Duńscy antyterroryści nie będą potrzebni. Zamiast tego miał wjechać na most zwykły patrol policji i karetka.

Ostrożnie otworzono drzwi obryzganego krwią samochodu. Z białego auta obok wyjrzała głowa młodego blondyna, który na zmianę spoglądał to na Anette, to na ciało leżące obok jego auta.

Komisarz wyjęła odznakę i przytrzymała ją w powietrzu.

– Policja. Zostań w samochodzie i zamknij drzwi – zawołała, przekrzykując wiatr.

Z oddali dobiegły ją wyjące syreny.

Lunatycy

Подняться наверх