Читать книгу Lunatycy - Hakan Eriksson - Страница 7

Оглавление

Tego ranka Sarmad Azim dokładnie się ogolił. Mohammed el-Mehti podkreślił, jak ważne jest to, żeby wtopić się w szwedzkie społeczeństwo. Z drugiej strony mimo że przebywał w Szwecji przez ostatnie osiem lat, od dłuższego czasu obracał się niemal wyłącznie wśród ludzi, którzy pochodzili z Bliskiego Wschodu albo Afryki Północnej. Mieszkali w tej samej okolicy co on, jadali w tych samych miejscach i rzadko kontaktowali się z ludźmi spoza swojego kręgu. Wszystko, czego potrzebowali, znajdowali u siebie nawzajem. Teraz minęło już dobrych kilka lat, odkąd Sarmad pracował w szwedzkiej firmie.

Jego ostatnia podróż prowadziła z Jordanii do Niemiec, a później dalej do Szwecji. Po kilku latach na bezrobociu, podczas którego chodził na osobliwy kurs zawodowy, dostał szansę i zaczął pracować jako elektryk. Sama praca nie stanowiła problemu. Przykładał się i w okamgnieniu przyswoił sobie nową technologię.

Problemem okazali się jego współpracownicy. Wszyscy byli Szwedami. W pracy ochoczo mu pomagali, ale miał trudności ze zrozumieniem ich poczucia humoru i tego, o czym rozmawiali. Czasem była to piłka nożna i gra na wyścigach, czasem coś, co widzieli w telewizji. Ogólnie rzeczy, o których nie miał pojęcia.

W piątki dużo się mówiło o alkoholu. Z przerwy na lunch wszyscy wracali z reklamówkami z Systembolaget[3]. Sarmad czuł nawet, jak od niektórych kolegów zalatywało wódką. Taki kwaśny, przypominający ocet smród, który mieszał się z wilgotnym snusem[4], który Szwedzi uparcie pakowali sobie do ust. Również w piątki koledzy zadawali mu prowokacyjne pytania o wiarę. O to, co powiedział Allah o strzelaniu sobie „jednego mocniejszego”. I ile razy trzeba przerywać pracę, żeby obrócić się w stronę Mekki. Musiał wtedy oglądać rozbawione miny swoich kolegów.

Nigdy nie czuł się częścią tamtej grupy. W firmie zajmującej się elektroniką wytrzymał dwa lata. Nie miało znaczenia, że przestanie pracować ze sprzętem elektronicznym. Chciał po prostu być wśród ludzi, dzięki którym czułby się jak w domu, wśród których byłby mile widziany.

Sarmad miał na sobie nowy, granatowy garnitur, który kupił w Dressmanie w galerii handlowej w Kiście[5]. Włożył do niego błękitną koszulę i wpadający w czerwień krawat.

Przyglądał się ludziom jedzącym lunch. Z Ericssona, Nokii i IBM-u wylewała się na zewnątrz armia przyodzianych w garnitury „korposzczurów”. Pędzili zjeść jakieś danie z kuchni świata, serwowane w długiej alei z restauracjami w centrum handlowym. Jedzący pochylali się ku sobie, tocząc gorączkowe dyskusje, albo odchylali się w krzesłach, kiedy równie gorączkowo rozmawiali przez telefon, w pośpiechu wrzucając w siebie japońskie sushi, tajskie curry czy libańskie falafele.

Sarmad spostrzegł osobliwą różnicę w ich ubraniach. Niektórzy spośród jedzących lunch mieli na sobie ciemne garnitury, jasne koszule i krawaty. Inni zaś chodzili w jeansach i prostych swetrach. Ktoś, chyba Abdul z Egiptu, powiedział mu kiedyś, że ci, którzy zajmowali się w korporacjach stroną techniczną, mieli bardziej młodzieżowy styl, zwłaszcza ci z firm informatycznych i komunikacyjnych. Abdul pracował kilka lat w jednym z dużych amerykańskich przedsiębiorstw.

Sarmad zdecydował się na styl biznesowy. Mimo że wiązała się z tym konieczność włożenia zachodniego ubrania, ubiór taki wydawał mu się godniejszy. Ekspedientka w sklepie odzieżowym dziwiła się, gdy wyjaśniał jej, że chciałby zostać w swoim nowym ubraniu. Kiedy uregulował już rachunek gotówką, z radością włożyła jego stare rzeczy do plastikowej torby.

Stojąc teraz w perskiej restauracji i popijając herbatę, czuł, jak koszula uwiera go w szyję. Popatrzył na zegarek. Miał dziesięć minut do spotkania.

Przejechał ręką po gładkiej brodzie, wydawała mu się naga i obca. Był przyzwyczajony do swojego zarostu i tego, że nikt nie zwraca na to uwagi. Nawet w restauracji, gdzie zazwyczaj pracował. Szczypała go skóra, gdy pryszczaty bratanek Bena przystąpił do dzieła z wielką elektryczną maszynką do golenia. Sarmad wyjaśnił mu zdecydowanym głosem, że interesuje go proste strzyżenie bez żadnych baczków i koziej bródki. Bratanek, który przyjął chrześcijańskie imię Tomas, wydał z siebie jęk zawodu. Przeklęty gówniarz, pomyślał Sarmad Azim, biega wytatuowany od stóp do głów w jakieś smoki i masę innych chińskich znaczków. Nie robi nic poza sączeniem kawy i plotkowaniem. A nocami, jak opowiadał sam Ben, szlaja się po dyskotekach i barach, gdzie dalej plotkuje i spotyka się z bandą dziwnych ludzi.

Ostatnią rzeczą, której pragnął Sarmad, była przemiana w jakąś dekadencką postać rodem z YouTube’a. Nie chciał przypominać gwiazdy rocka, lecz wyglądać na poważnego biznesmena.

Wstał teraz i ruszył w stronę wind. Koło sklepu z zegarkami udało mu się przejrzeć w lustrze. Czarne włosy były płasko zaczesane w tył i lekko na bok. Krawat znajdował się tam, gdzie powinien.

Wjechał windą na piąte piętro. Przed parą przeszklonych drzwi siedziała młoda dziewczyna, która zanotowała jego przybycie.

– Przyszedłem do… yyy… – Sarmad nie odzywał się już od jakiejś godziny i musiał odchrząknąć. – Przyszedłem do firmy doradczej Nystartslinjen. Nazywam się Ali Yilmaz.

Nazwisko zapożyczył od właściciela restauracji Kibbla, dobrodusznego Turka, pana Yilmaza. Łatwo było je zapamiętać. Recepcjonistka uśmiechnęła się lekko i poprosiła, żeby zaczekał. Usiadł w fotelu i dla rozrywki zaczął przekładać stertę gazet leżących na stole. Po kilku minutach stanął przed nim uśmiechnięty mężczyzna i podał mu rękę. Mężczyzna był starszy i nieco tęgawy.

– Hej. Witam. Nazywam się Pelle Torsson, ale mów mi po prostu Pelle.

Sarmad przedstawił się jako Ali Yilmaz i dopilnował, żeby odwzajemnić uśmiech.

– Napijesz się kawy?

Mężczyzna, który kazał do siebie mówić Pelle, zaprowadził szybko Sarmada do ekspresu z kawą.

– Tak, dziękuję.

Sarmad złapał się na tym, że przesadza z wdzięcznością. Chodziło przecież tylko o to, żeby pokazać odrobinę więcej pewności siebie. Może należałoby rzucić jakiś mały żarcik.

– Kawa dobrze robi na głowę – powiedział i zachichotał niepewnie.

Pelle przystanął i obrzucił Sarmada badawczym spojrzeniem. Uśmiech zastygł mu na ustach, ale po krótkim wahaniu Pelle także się roześmiał.

– No właśnie. Dobrze robi na głowę. Ha, ha.

Eleganckim zamaszystym gestem wskazał ekspres.

– Espresso, caffe latte, cappuccino czy zwyczajnie po szwedzku?

– Poproszę po szwedzku.

Sarmad znowu poczuł, że sprawia wrażenie wdzięcznego i pokornego. A był przecież biznesmenem, nie sprzątaczem czy kelnerem.

– Kawa po szwedzku, tak. Jest dobra. Bardzo dobra.

Mężczyzna, który nazywał się Pelle Torsson, wskazał na przycisk z bardzo starannym napisem „zwykła kawa”.

– Proszę, sam naciśnij, jeśli chcesz.

Sarmad ostrożnie wyciągnął palec wskazujący. Po naciśnięciu duży przycisk zaświecił się, a maszyna zaczęła krztusić się i podrygiwać. Sarmad cofnął się o krok. Pelle Torsson uśmiechnął się zaś do ekspresu.

– Trochę to trwa. Ale warto. Wychodzi bardzo dobra kawa.

Z kubkami w rękach weszli do pustego pokoju. Stał w nim tylko stół i cztery krzesła, pośrodku stołu umieszczono flagę z logotypem Nystartslinjen. Usiedli naprzeciw siebie i Pelle Torsson wyjął pliki dokumentów i plastikowych przezroczy.

– Dobrze, Ali. Więc zacznijmy.

Pelle odwrócił jedno z przezroczy i położył je na stole tak, żeby Sarmad mógł je widzieć. Obrazek przedstawiał logotyp Nystartslinjen. Pelle Torsson przytknął do obrazka swój długopis.

– Byłeś już kiedyś w Nystartslinjen?

Sarmad pokręcił głową.

– Udzielamy bezpłatnych porad osobom, które chcą założyć własną firmę. I chyba właśnie po to tutaj przyszedłeś?

Pelle nie czekał na odpowiedź Sarmada.

Na stole pojawił się kolejny obrazek. Nie wiedzieć czemu Pelle Torsson na siedząco wyglądał jeszcze grubiej niż na stojąco. Zdawało się, że przechodzi katusze, musząc opierać się ciężkim tułowiem nad krawędzią stołu.

– Biznesplan. To jest podstawa.

– Mam plan – wtrącił Sarmad.

– Bez niego nie będziesz wiedział, jak zarządzać firmą i co ci przyniesie dochód.

– Mam pieniądze.

– Musisz mieć klientów. Musisz mieć klarowny pomysł, co twoja firma będzie oferować. I całą masę innych rzeczy.

Pelle pokazał jeszcze jeden obrazek na przezroczu.

– Budżet. Bardzo ważne.

– Mam już budżet, to nie problem.

– Tego się właśnie tutaj nauczysz. Przygotowywać biznesplan i budżet, zajmować się marketingiem oraz innymi ważnymi rzeczami, które trzeba znać, gdy zakłada się coś własnego.

– Mam budżet. Muszę się dowiedzieć, jak się rejestruje przedsiębiorstwo i opłaca podatki – spróbował mu przerwać Sarmad.

Mężczyzna przedstawiający się jako Pelle odchylił się na krześle, co uwolniło jego potężne brzuszysko. Wyglądał tak, jakby mu nagle ulżyło, jakby wreszcie mógł odetchnąć. Przesunął okulary na czoło i potarł sobie oczy.

– Trzeba ci wiedzieć jedną rzecz…

Pelle zajrzał do notatek i jeszcze raz zaczął zdanie.

– Trzeba ci wiedzieć jedną rzecz, Ali. Naszym głównym zadaniem jest w gruncie rzeczy odradzenie ludziom zakładania własnej firmy. Dziwne, prawda?

Sarmad nie zdążył odpowiedzieć.

– Możemy ocenić, czy twój pomysł biznesowy ma ręce i nogi, czy masz wystarczającą bazę klientów.

Pelle Torsson przyjął na nowo niewygodną pozycję nad stołem. Obniżył głos.

– Ale również, co może jest w tym wszystkim najważniejsze, czy masz predyspozycje do prowadzenia firmy. Nie wszyscy je mają.

Pelle popatrzył badawczym wzrokiem na Sarmada.

– Prowadzenie własnej firmy jest bardzo wymagające. Oznacza długie dni pracy i dużą odpowiedzialność, ale również to, że zostaje się ze wszystkim samemu.

Sarmad wiercił się niecierpliwie na swoim miejscu.

– Jesteś na to gotowy?

Sarmad Azim nie mógł powstrzymać uśmiechu. Myśl o wykonanej pracy i ogromnej odpowiedzialności, która na nim do tej pory spoczywała, przyćmiewała wszystko, co dotychczas robił w życiu. Jednak Pelle chyba opacznie zrozumiał jego uśmiech.

– Tylko nie wolno ci się teraz wystraszyć. Nie rozmawialiśmy nawet jeszcze o tym, czym zamierzasz się zajmować.

Pelle Torsson znów przywolał ten wyćwiczony śmiech. Sarmad nie potrafił się śmiać razem z nim, wyjął więc opis swojego biznesu i położył go przed sobą.

– Myślałem o założeniu hurtowni. Import do Sztokholmu i sprzedaż na tym obszarze.

– Świetnie. Bardzo dobrze. Chodzi o produkty spożywcze, rzecz jasna?

Pelle odpowiedział na swoje własne pytanie.

– Nie da się ukryć, że mamy obecnie w Szwecji dużo nowych, interesujących potraw.

Sarmad przejechał palcem po rubrykach opisu, który z sobą przyniósł.

– Będę importował towary suche i konserwy.

Pelle zamilkł, opuścił okulary z czoła i zaczął czytać, przesuwając powoli palcem po angielskim tekście.

– Baba… nusch – głośno wydukał.

Baba ghanoush – poprawił go Sarmad. – To potrawa robiona z bakłażanów.

– Aha. Z pewnością musi być pyszna.

– Moim dostawcą gotowego baba ghanoush jest bardzo poważna firma z Turcji.

Pelle popatrzył na Sarmada.

– Ale to pewnie trochę kosztuje. Przemyślałeś to od strony finansowej? To bardzo ważne.

Sarmad z coraz większym trudem ukrywał irytację.

Finance is no problem.

– Jesteś tego pewien? Jeśli nie, to mamy uczynnego doradcę w kwestiach finansowych. Wytłumaczy ci dokładnie, o czym należy pomyśleć, kiedy idzie się do banku.

– Obejdzie się bez banku. Dziękuję. Mam umowę z dostawcą, który jest również moim wspólnikiem.

– Aha, skoro tak mówisz. W innych okolicznościach są z tym zazwyczaj na początku największe trudności. Rzadko jest tak, że ludzie od ręki pakują kapitał w nowe przedsięwzięcia.

– Zamierzałem zacząć tutaj w Sztokholmie. Mam lokal.

– Lokal chyba się przyda. Ale…

– Jedyne, czego bym potrzebował, to pomocy z różnymi pozwoleniami. I w kilku kwestiach związanych z podatkami.

Pelle usłużnie kiwał głową.

– Prowadzimy doradztwo we wszystkich kwestiach podatkowych. Już dzisiaj możemy umówić cię na spotkanie – powiedział i westchnął.

Sarmad odparł na to, że byłoby świetnie, że im szybciej, tym lepiej. Pelle zaczął kartkować segregator, który miał ze sobą.

– Ale słuchaj, kto będzie klientem tej twojej firmy? Jest naprawdę ciężko wejść z towarem do Iki, Coopa czy innego supermarketu – dodał Pelle Torsson, szukając jednocześnie czegoś w segregatorze.

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy Sarmad odchylił się na krześle, splótł ręce za głową i wziął głęboki oddech. Krawat poruszał mu się na piersi w rytmie oddechów

– Mam klientów, bardzo dobrych. Restauracje. To są… lojalni klienci.

Gdyby Pelle Torsson podniósł wzrok znad segregatora, zobaczyłby bardzo ukontentowany uśmiech swojego gościa.

Zarezerwowali dwa spotkania z doradcami już w następnym tygodniu. Uścisnęli sobie dłonie i Sarmad szykował się do wyjścia. Zauważył, że Pelle Torsson przestał się uśmiechać.

Pod względem rozmiaru wynajęli całkiem imponującą budowlę. Dwupiętrowy budynek, w którym górne piętro składało się z czegoś w rodzaju przestronnej sali wystawowej i mniejszego biura. Wchodziło się przez porządne przesuwane drzwi ze szkła.

Mohammed el-Mehti rozejrzał się dookoła. Budynek mieścił się na obszarze przemysłowym w południowo-zachodniej części Sztokholmu, wciąż w granicach miasta. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, znajdował się skład drewna, odgrodzony od ulicy wysokim, pomalowanym na szaro płotem. Leżały tam równo poukładane stosy desek. Po sąsiedzku działało jeszcze inne przedsiębiorstwo, specjalizujące się w płytach kamiennych, a trochę dalej mniejszy warsztat.

Ponieważ działka leżała na niewielkim pochyleniu, piwnica była widoczna tylko od tyłu. Do budynku biegła droga rozładunkowa, odgradzała ją metalowa brama. Piwnica służyła wcześniej za magazyn i warsztat.

Mohammed oświetlił piwnicę snopem światła z latarki. Pożyczyli wcześniej klucze do lokalu, mogli się więc teraz spokojnie po niej poruszać. Znajdowało się tu wiele pomieszczeń różnej wielkości. Podłoga była upstrzona plamami po oleju, wszędzie piętrzyły się rupiecie z warsztatu samochodowego, walało się kilka opon i masa puszek z różną zawartością. Lokalu nie ogrzewano całą zimę i wilgoć dawała się mocno we znaki.

– Wygląda to na razie dość niepokojaco – powiedział Sarmad Azim i popukał w żelazną kolumnę, przytwierdzoną do podłogi i sufitu.

Mohammed naliczył osiem zamontowanych w ten sposób kolumn.

– To chyba nie problem. Ci, którzy wcześniej tu urzędowali, mieli maszyny i pojazdy, ważyły pewnie z kilka ton. To tylko wzmocnienie – odparł Mohammed.

Z piwnicy były dwa wyjścia: albo po spiralnych schodach do biura szefa warsztatu, albo przez punkt odbioru towarów z tyłu budynku. Mohammed zgadywał, że poprzedni właściciel przechowywał w piwnicy materiały szczególnie narażone na kradzież i dlatego próbowano ukryć wejście. Wyjaśniałoby to dyskretne położenie schodów.

Znaleźli się tutaj, bo turecki szef Sarmada, pan Yilmaz, zamierzał zamknąć hurtownię importującą produkty spożywcze. Kiedy Sarmad o tym usłyszał, zaproponował, że zajmie się tą częścią biznesu, a Ali Yilmaz zostanie udziałowcem. Sarmad miał później móc stopniowo wykupić jego udziały w firmie.

Właściwie interes pana Yilmaza pod wieloma względami dobrze się kręcił, ale Sarmad chciał poszerzyć asortyment, dlatego musiał wystąpić o nowe pozwolenia i zmienić lokal. Szwedzkie przepisy bardzo rygorystyczne regulowały obrót artykułami spożywczymi.

Osobista wizytacja Alego Yilmaza w nowym magazynie nie wchodziła w ogóle w grę. Sarmad odnosił wrażenie, że właściciel jest zmęczony działalnością biznesową i w najbliższej przyszłości całkiem się z niej wycofa. Wspominał coś o przeprowadzce z powrotem do Turcji, chciał spędzić tam jesień swojego życia.

Mohammed wspiął się na górne piętro po spiralnych schodach i poprosił Sarmada o zostanie w piwnicy.

– Weź jakiś żelazny drąg i zacznij nim mocno walić w kolumnę. Nie przestawaj, póki ci nie powiem – zakomenderował Mohammed.

Dobiegające z piwnicy odgłosy brzmiały tępo, głucho. Mohammed przysłuchiwał im się uważnie. Górne piętro, puste jak futerał na gitarę, potęgowało hałas, ale mimo wszystko nie było go słychać jakoś nadzwyczajnie głośno. Gdyby wypełnić górne piętro meblami i ludźmi, to z pewnością zagłuszyłoby to hałasy, pomyślał Mohammed. Na wszelki wypadek wyszedł jeszcze na ulicę, żeby sprawdzić, jak rozchodzą się te dźwięki. Nic nie było słychać.

W okolicy panowały anonimowość i cisza. Brakowało eleganckich biur, prowadzono tylko gdzieniegdzie drobną działalność przemysłową. Budynki wyglądały na tanie, ale solidne.

Przy narożniku budynku wiatr wiał jakby mocniej, przeszywał lekko ubranego Mohammeda na wskroś. Wszedł do środka i zbliżył się do włazu, pod którym znajdowały się spiralne schody do piwnicy.

– Możesz już wejść na górę! – zawołał na dół do Sarmada, który wciąż walił w kolumnę żelaznym drągiem.

Inspekcja dobiegła końca.

Sarmad Azim nie jest może bardzo religijnym typem, ale przynajmniej jest lojalny, pomyślał Mohammed. I wytrzymały.

Wsiedli do auta Sarmada i odjechali w stronę centrum Sztokholmu. Mohammed poprosił Sarmada o włączenie ogrzewania i ustawienie go na maksimum.

– Mógłbyś mi chyba pokazać miasto, skoro tutaj mieszkasz – zaproponował Mohammed.

Azim podszedł metodycznie do zadania. Wyjaśnił, że centrum składa się z części północnej i południowej i że część północna dzieli się na cztery mniejsze: wschodnią, zachodnią, stare miasto i centrum.

Lokal, który dopiero co kupili, znajdował się na terenie przemysłowym, jakieś dziesięć kilometrów na południe od centrum.

Mohammed chciał dobrze poznać strukturę miasta. Mapa zawsze służy pomocą, ale łatwiej się zorientować, jeśli zrozumie się specyfikę tkanki miejskiej. Niektóre tworzą figury geometryczne, Paryż na przykład przypomina gwiazdę. Od centrum w promienisty sposób odchodzą aleje, wystarczy więc się zorientować, na jakim promieniu się człowiek znajduje, by wiedzieć, jak blisko jest centrum. Inne miasta, takie jak Londyn, są mniej ustrukturyzowane. Dzielnice i ulice powstawały w nich omalże na chybił trafił i gdy się patrzyło na mapę, nie sposób było wskazać punktów odniesienia. Struktura oddaje co prawda charakter poszczególnych dzielnic miasta: Chelsea było eleganckie i sztywne, Soho – ciasne i młodzieżowe.

Struktura Sztokholmu odpowiadała jakiejś innej regule, której jeszcze nie odkrył, ale co do której był pewien, że wcześniej czy później się objawi. Może dzięki wodzie odnajdzie tutaj jakieś stałe punkty? Choć z samochodu Mohammed nie widział zbyt wiele wody. Poza dwoma odcinkamii, gdy mijali nadbrzeże z długim rzędem łodzi. Starł z szyby parę, żeby lepiej widzieć, i za łodziami dostrzegł pustą powierzchnię pokrytą lodem, a na niej zaspy śniegu.

Śnieg na ulicach był daleki od białości. Tworzył coś w rodzaju brudnej brei, pochłaniającej wszelki piach, śmieci i wszystko to, co miasto z siebie wypluwało.

Mohammed ujrzał szyld reklamujący sushi. Poprosił Sarmada, żeby się zatrzymał. Ten nie był w stanie ukryć obrzydzenia.

– Wybacz, ale nie biorę surowej ryby do ust.

– W takim razie gorąco ci polecam yakiniku, to mięso.

Sarmad spojrzał na niego.

– Wołowina – dodał Mohammed.

Sarmad znalazł wolne miejsce, zaparkował auto. Z przytulnego wnętrza wyszli wprost na wietrzną ulicę. Żeby wejść na chodnik, musieli pokonać wysoką zaspę śniegu.

Usiedli w najdalszym kącie restauracji, z dala od zimna bijącego od okien. Zupa miso trochę ich rozgrzała. Sarmad sceptycznie i niepewnie rozcapierzał palce, operując pałeczkami. Nagle duży zielony liść wypłynął na powierzchnię jego miseczki.

– Algi morskie. Nie tylko dobrze smakują, ale i są odżywcze – wyjaśnił Mohammed.

Danie główne zjedli w milczeniu. Mohammed czuł w ustach dobrze sobie znaną mieszankę mocnego chrzanu, słonej soi i marynowanego imbiru. Ostatni raz jadł sushi w Bostonie. Wydawało mu się, że minęły wieki od tego czasu.

– Chcesz spróbować trochę japońskiej herbaty?

– Jeśli chodzi o herbatę, to przynajmniej wiem, co to jest. Chętnie, Szarifie – powiedział Sarmad i się rozpromienił.

Uśmiech spełzł jednak z jego twarzy, gdy skosztował słabej, zielonkawej cieczy. Z całą pewnością nie była to herbata, do jakiej był przyzwyczajony. Mohammed objął dłońmi ciepłą czarkę i na krótką chwilę nastała cisza. Po chwili na nowo podjął rozmowę.

– Co myślisz o dzisiejszym dniu?

Mohammed cierpliwie przyglądał się Sarmadowi, czekając na odpowiedź. Towarzysz krzywił się nad małą filiżanką japońskiej herbaty.

– Myślę, że to świetny lokal. Nikt nie zwróci na nic uwagi – zaczął Sarmad.

– Nie, i to jest już dobry początek. Nad czymś jeszcze się zastanawiałeś?

Sarmad wzruszył ramionami i zaczął głośno myśleć, jak sprowadzić tam towar i pojazdy. Droga dojazdowa wydawała się ciasna. Mohammed przerwał mu uprzejmie.

– Zauważyłeś już pewnie, że nasza nowa siedziba ma dwa piętra. Jedno na górze ze światłem dziennym, bo w tym spowitym ciemnością kraju bywa chyba widno? I drugie na dole pogrążone w ciemnościach.

Sarmad wydął usta, jakby próbował się nad tym zastanawiać.

– To tak jak z nami, ludźmi – ciągnął Mohammed. – Też się składamy z różnych pięter. Część z nich pozostaje na widoku, część jest ukryta.

Mohammed popatrzył na kucharza, który sprawnymi ruchami kroił rybę na równe kawałki, ukręcał kulki z ryżu, a następnie łączył rybę i ryż z cienkimi arkuszami alg. Zakłopotany Sarmad pogładził się po brodzie.

– Ocenianie ludzi nie jest chyba moją najmocniejszą stroną – stwierdził w odpowiedzi na dywagacje Mohammeda.

– W czym w takim razie jesteś dobry?

– Znam się na maszynach takich jak komputery. Na urządzeniach, które operują logiką i precyzją.

– Tym, czego brakuje ludziom? – dociekał Mohammed.

Sarmad podniósł rozłożone dłonie w stronę Mohammeda, jakby chciał poprosić go o wybaczenie. Mohammed nie wiedział za co.

– Nie, nie. Pojmuję – odparł Mohammed. – To całkiem słuszne spostrzeżenie.

Sarmad zerknął w filiżankę, upił duży łyk i zacisnął usta w geście dezaprobaty. Mohammed położył ostrożnie dłoń na ręce Sarmada, pochylił się ku niemu i obniżył głos.

– Zostaniesz postawiony przed trudnym zadaniem. Biorąc pod uwagę twoje usposobienie, traktuj je jak sprawdzian.

Sarmad uniósł brwi.

– Allah wystawia nas czasami w życiu na ciężką próbę. Nadeszła pora na ciebie, Sarmadzie.

– Jestem gotów – odparł Sarmad tonem, w którym zdaniem Mohammeda pobrzmiewała przekora i zarazem duma.

Mohammed rozejrzał się po lokalu. Byli tu zupełnie sami. Za ladą stali kucharz i kelnerka i zagorzale o czymś dyskutowali. Zdawało się, że niemal się na siebie wydzierają, przynajmniej mierząc japońską miarą.

– À propos japońskiego jedzenia, zjeździłeś kawał świata? – zapytał Mohammed.

Sarmad Azim wyjął pałeczki z czarki, która stała na stole, i niepewnie pomacał je palcami, jakby starał się odczytać na opakowaniu japońskie znaki.

– Owszem, dość dużo się przemieszczałem. Nie byłem w Japonii, ale odwiedziłem naprawdę wiele miejsc na Bliskim Wschodzie.

– A teraz jesteś w Szwecji.

– Tak, jakimś cudem wylądowałem tutaj. Przynajmniej na jakiś czas.

– Tak, wielu z nas znalazło się w takiej sytuacji. Mocno rozsialiśmy się po świecie – powiedział Mohammed.

Wydawało się, że Sarmad go nie słucha, zamiast tego wciąż badał cienkie drewniane pałeczki. I mówił dalej, nie zważając na uwagę Mohammeda.

– Najpierw przeprowadziliśmy się za pracą do Doliny Bekaa. Ojciec chwytał się różnych dorywczych prac w rolnictwie.

– Przy uprawie winogron?

– Nie, to był początek wojny domowej. Rolnicy przeszli na uprawę konopi, a pieniądze szły na broń.

Sarmad głośno westchnął i zaczął kreślić pałeczkami bezsensowne znaki na talerzu.

– Mój ojciec i starszy brat uprawiali konopie ‒ podjął po chwili. ‒ Nie dlatego, że nasza rodzina wspierała którąś z wojujących stron, lecz żeby mieć co włożyć do garnka, był to jedyny sposób, żeby zarobić na życie.

– Prorok daje nam i to prawo. Wyjątki są możliwe, kiedy do drzwi puka potrzeba.

– Tyle że Izraelczycy byli innego zdania – odrzekł sucho Sarmad.

– Jak to?

Sarmad splótł ręce ciasno za głową i spojrzał w sufit restauracji, na białą powierzchnię okoloną rurami klimatyzacji.

– Mój ojciec i mój kochany brat… – zaczął Sarmad. – Dwóch prostych ludzi, którzy walczyli tylko o swoją rodzinę, żebyśmy mieli co jeść i gdzie mieszkać.

– Co się stało?

– Atak bombowy. W każdym razie tak nam później powiedziano.

Sarmadowi, który był bardzo młody, gdy jego ojciec i brat zginęli w Dolinie Bekaa, opowiadano po latach, że plantacje konopi najprawdopodobniej zostały zbombardowane przez lotnictwo izraelskie przy mniej lub bardziej czynnym udziale którejś z partii walczących w wojnie domowej. Której dokładnie, do dziś nie wiedział.

– Moje kondolencje, drogi bracie – powiedział cicho Mohammed i nalał Sarmadowi szklankę wody.

– Dziękuję.

Kelnerka, która z pewnością mogła być Japonką, zabrała ich talerze i lekko się ukłoniła.

– Wiesz co? – zaczął Mohammed. – Uważam, że przemoc i to całe zabijanie nie są mimo wszystko najgorsze.

Sarmad, nie kryjąc zdziwienia, spojrzał na towarzysza z powątpiewaniem.

– Zabijanie jest oczywiście barbarzyństwem i jest to tragedia. Ale to, co boli najbardziej, bardziej od kul i ciosów, to poniżenie.

– Zmuszano nas, byśmy stali wiele godzin podczas kontroli. Papiery tu, papiery tam – uzupełnił Sarmad.

– To moment, w którym tamci z szyderczym śmiechem i plugawą władzą odzierają człowieka z godności – ciągnął Mohammed.

– A ty, Szarifie, pochodzisz z Libanu czy z Palestyny? – zapytał Sarmad. – Masz dialekt, który by na to wskazywał.

Mohammed ostrożnie poklepał go po dłoni.

– Bracie, dla naszego wspólnego dobra nie będę o tym mówił. Żeby nas obu chronić. Mogę tylko powiedzieć tyle, że mojej rodzinie wiele odebrano. Widzieli, jak niewierni, głodni władzy i zasobów, depczą zwierzęta, ludzi i kraj.

Sarmad powoli kiwał głową.

– Co do tego jesteśmy zgodni. Śmierć to moment. Do poniżania tymczasem dochodzi stale, jest przewlekłe i bolesne – powiedział Mohammed.

– Właśnie tak.

Przez chwilę siedzieli bez słowa. Z kuchni dobiegało skwierczenie. Mohammed przerwał ciszę.

– Ja też straciłem brata.

Sarmad popatrzył na niego pytająco.

– Najstarszego z moich młodszych braci. Doszło do tego w Bośni, został zadźgany przez serbską milicję. A ci tchórze w niebieskich hełmach tylko odwracali wzrok.

– Moje kondolencje, Szarifie.

– Dziękuję. Brak mi już łez. Jedyne, co mi pozostało, to wstyd.

– Dlaczego wstyd? Umarł jako męczennik.

– To prawda, ale ja też ponosiłem za niego odpowiedzialność. Miałem go pilnować, mówić o niebezpieczeństwach.

Sarmad wzruszył nieznacznie wąskimi ramionami.

– Jeśli śmierć ma nadejść, to nadejdzie. Inszallah.

– Jeśli Bóg pozwoli – zgodził się Mohammed i dopił ostatnie krople swojej herbaty.

Opanował się i położył palec wskazujący na dobrze wyprasowanej koszuli Sarmada. Wbił oczy w rozmówcę.

– Ważne zadanie na nas czeka, Sarmadzie. Na nas obu.

Powiedział, że góra pokłada w nich duże nadzieje, wierzą, że uda im się zrealizować ich cel. Dał do zrozumienia Sarmadowi, że zadanie to wymaga, by działali w największej tajemnicy. Jeśli ich misja zostanie zdemaskowana, nie tylko wylądują w więzieniu, ale i głęboko zawiodą wielu braci kroczących właściwą drogą.

Sarmad w zamyśleniu słuchał Mohammeda. Gdy ten rozprawiał o czymś, co było szczególnie ważne, mężczyzna dla potwierdzenia przytakiwał.

– Dlatego chciałbym cię prosić, żebyś wykazał zrozumienie i respekt, gdy czasami przyjdzie mi cię zostawić z wątpliwościami. Nie mogę, a wręcz nie wolno mi, odpowiadać na wszystkie pytania.

– Jasna sprawa. Masz mój największy szacunek, jeśli o to chodzi.

Sarmad nie odrywał od niego wzroku. Mohammed oznajmił, że będzie przekazywał mu informacje o najwyższym stopniu tajności. Zapewnił, że przyjmuje milczenie Sarmada za coś oczywistego, inna sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Poprosił go, żeby zachowywał także ostrożność, gdy chodzi o to, z kim rozmawia i gdzie przebywa.

– To, co mówię, musi pozostać między nami – dodał Mohammed i jeszcze bardziej obniżył głos. Zdawało się, że Sarmad na chwilę wstrzymał oddech. – Naszym zadaniem tutaj w Sztokholmie jest skupienie wokół siebie grupy głęboko wierzących, bogobojnych i oddanych braci. – Wyjaśnił, że na tym będzie polegało podstawowe zadanie Sarmada. To właśnie on ma nawiązywać kontakty i oceniać motywację oraz osobowość młodych mężczyzn.

Sarmad stał teraz przed najtrudniejszą próbą.

– A firma? – zapytał.

– Nią też będziesz się zajmował, to nasza przykrywka i twierdza – odparł Mohammed. – Ale uwierz mi, ze znalezieniem właściwych ludzi również wiąże się spora trudność.

Sarmad wziął głęboki wdech, jakby dopiero teraz mógł odetchnąć.

– Z tego, co zrozumiałem, masz już grupkę młodych popleczników – dodał ostrożnie Mohammed.

Sarmad skończył przekładać subhę. Utkwił wzrok w stole.

– Nic z tego nie wyszło, nie ma chyba sensu owijać w bawełnę. Chłopcy poszli swoją drogą.

Sarmad spojrzał błagalnie na Mohammeda, a potem ukrył twarz w rękach. Mohammed zwrócił uwagę, jak wypielęgnowane ma paznokcie.

– Jak to?

– Nie podołałem roli przywódcy.

Sarmad zwiesił ramiona i mocno przejechał ręką po gęstych włosach.

– Widzę, że mówienie o tym cię męczy – zauważył Mohammed. – Pozwól więc, że oszczędzę ci tych cierpień i powiem, że wiem, co się stało.

Sarmad spojrzał na niego nabiegłymi krwią oczami.

– Wiemy, że chłopcy poważnie pobili swojego brata, było to nieprzemyślane i ryzykowne.

– Tak, bardzo głupie – zgodził się gorączkowo Sarmad. – Ale…

Mohammed chwycił rękę Sarmada i mocno ją ścisnął.

– Należysz do wielkiej rodziny. Ma ona wiele par oczu i uszu.

Sarmadowi przyszło coś do głowy i szybko zmienił mu się wyraz twarzy. Jego płaczliwe oblicze wyglądało teraz na pełne nadziei.

– W tym też chyba tkwi nasza siła, nieprawdaż, bracie Szarifie?

Mohammed nie umiał powstrzymać śmiechu.

– Jakże to prawdziwe, przyjacielu. Owszem, w tym tkwi nasza siła.

Anette Jansson siedziała w swoim pokoju w Säpo i wpatrywała się w zdjęcie z Fią i Svenem-Olofem na mierzei w Skagen. Ramka się przykurzyła. Wyjęła małą ściereczkę z futerału na okulary i przetarła szkło. Zabierze to zdjęcie ze sobą, gdy będą się wreszcie przeprowadzać do nowej kwatery głównej.

Na zdjęciu Anette miała na sobie białe bawełniane szorty i dużą, szarą bluzę z kapturem. Przymknąwszy oczy, przywoływała w pamięci, jak delikatny materiał muskał poparzoną słońcem skórę, a pod stopami przesypywał się miękki, suchy piasek. Fia puszczała duże bańki mydlane plastikowymi pętlami, przypominającymi rakiety do tenisa. Na zdjęciu Sven-Olof odwrócił się i spoglądał z Danii w dal przez morze w stronę Szwecji. Dobrze się bawili. Spacerowali godzinami po plaży, podziwiali dzieła sztuki w Skagen, a wieczorami zajadali się smacznymi daniami. Z wyłączonymi telefonami komórkowymi, z dala od pracy i szkoły.

Zdecydowała się zadzwonić, bez ciekawskich uszu w pobliżu, włączając w to Urbana Ströma. Dość szybko znalazła w komórce bezpośredni numer do inspektora wydziału kryminalnego Pera Stavfeldta. Odebrał po trzech sygnałach.

Jak zwykle był spokojny i opanowany.

– Ofiara została już zidentyfikowana. To Amir Atwan, dwadzieścia dwa lata, zamieszkały w Skärholmen.

Anette przysunęła notatnik i długopis.

– Wyszło to na jaw, gdy zgłosiła się do nas jego matka. Zaginął już jakiś czas temu, ale sporadycznie meldował się u niej telefonicznie. Wtedy wydawał się jej mocno wystraszony.

– Kto to?

– Hmm... wydaje się w porządku. Łapał różne drobne fuchy. Zajmował się wszystkim, od prac ogrodowych po lakierowanie samochodów.

– Notowany?

– Tak. Kilka drobnych kradzieży kilka lat temu. Jeszcze jak był nastolatkiem. Zdaje się, że od tamtej pory prowadził się przyzwoicie.

– Urodził się tutaj?

– Tak, born and raised in Skärholmen.

Anette Jansson wyobraziła sobie, jak inspektor Stavfeldt siedzi z okularami do czytania na czubku nosa i przegląda papiery, oparte na jego brzuchu

– Słuchaj Stavfeldt…

– No...

– Na czym właściwie polega przyzwoite prowadzenie się?

Usłyszała po drugiej stronie zduszone prychnięcie, jakby Stavfeldt powstrzymywał się przed parsknięciem śmiechem.

– Nie miałem nic specjalnego na myśli. Wydawało mi się, że dobrze to brzmi.

– I tak też było – odparła Anette i zapytała, czy ma coś jeszcze.

Dobiegł ją przez telefon szelest papieru i głuchy odgłos upadającej książki. Stavfeldt poinformował, że Amir Atwan dzwonił do matki kilkakrotnie i sprawiał wrażenie, jakby się czegoś naprawdę bał. Nie chciał jej powiedzieć, gdzie jest ani w co się wpakował. Wyjaśnił tylko lakonicznie, że najlepiej będzie, jeśli o niczym nie będzie wiedzieć. Obiecał, że znowu zadzwoni i zaznaczył, że może się to odsunąć w czasie.

– Przesłuchaliśmy jego matkę. Umiała wymienić dwóch kolegów, z którymi Amir spędzał czas.

– Brzmi świetnie.

– Niby tak, ale umiała podać wyłącznie ich ksywki, nie znała numerów telefonów ani adresów.

– Mimo wszystko chyba ich znaleźliście?

– Owszem. Tak dalece jeszcze nie straciliśmy zapału, Jansson.

Anette wiedziała, że Stavfeldt i jego koledzy w mundurach potrafili złamać podejrzanych pytaniami, kiedy ci się ugięli, zadawali jeszcze więcej pytań. Zaczynali od jednej osoby, która prowadziła ich do kolejnej, ta zaś do następnej, aż w końcu trafiali na właściwy trop – kogoś, kto znał odpowiedź na ich pytanie.

– A właśnie. Prawie bym zapomniał – przypomniał sobie nagle Stavfeldt. – Kiedy weszliśmy do mieszkania tego chłopaka, znaleźliśmy w nim mnóstwo książek i gazet, które…

– Które wydawały się zawierać materiały o treści religijno-politycznej – dokończyła za niego Anette.

– Do diabła, tak, ale co ja tam wiem. Jestem tylko podstarzałym policjantem.

– Daj spokój, Pelle. Podsuń mi coś.

– Z tego, co widziałem, było sporo fotografii brodatych facetów z dywanami na głowach, trzymających kałasznikowy w rękach.

Anette zastanowiła się, gdzie już słyszała o dywanach na głowach.

– A tak, czasami faktycznie tak się ich nazywa: rug-heads – powiedziała.

– Słucham?

– Tak ich nazywano podczas wojny w Bośni. Oddziały ONZ natykały się niekiedy na niezrzeszone zgrupowania muzułmańskich wojowników z najróżniejszych krajów.

– Yhm…

– A ponieważ dookoła głów mieli zawiązane takie szmatki, które wyglądały jak dywan, po angielsku rugs, to nazywano ich rug-heads.

– O cholera, spójrzcie tylko! – wypalił Stavfeldt. – A więc wcale się tak bardzo nie myliłem. Może powinienem zacząć pracować u tajniaków.

Na tym rozmowa się skończyła, Anette podziękowała mu za wszystkie informacje. Ustalili, że skontaktują się, gdy pojawi się coś nowego.

Gdy odłożyła słuchawkę, telefon zaraz ponownie zadzwonił. Jej szef Lars Frisk prosił, żeby przyszła do sali konferencyjnej.

Byli już tam Urban Ström z Peltonenem i Erikssonem. Lars Frisk zaczął referować ostatnie doniesienia. Wskazał Anette krzesło, po czym podjął przerwany wątek. Nadeszły nowe wiadomości z Niemiec. Niemcy sugerowali, żeby skoncentrować się na niejakim Isie Yassinie. Dobre zdjęcia i rysopis mężczyzny przyszły z BND w Hamburgu trzy dni po pierwszej informacji.

– Czasami legitymuje się jako Alberto Feranda, a czasem jako Guido Gonzales – relacjonował Frisk, stojąc przy jednej z dużych białych tablic.

Grubym mazakiem, od którego rozniósł się po pokoju zapach rozpuszczalnika, zapisał nazwisko na tablicy.

– Sądzą, że przemieszcza się teraz pod którymś z tych nazwisk? – zapytał Ström.

Frisk posłał mu poirytowane spojrzenie.

– Tego naturalnie nie wiemy, mógł sobie załatwić nową tożsamość, i ani my, ani Niemcy nie mamy o tym informacji.

Frisk zdjął zatyczkę z flamastra i zaczął pogrubiać litery na tablicy. Jego „o” miało na górze otwarcie, które Frisk teraz domknął. Zrobił krok w tył i przeanalizował to, co napisał na tablicy.

– Z drugiej strony – podjął nieobecnym głosem – stworzenie tożsamości wymaga naprawdę sporo zachodu, a nawet naszym wrogom brakuje na to czasu i środków. Nie tylko nam.

– Mamy przyzwoite zdjęcie, to chyba najważniejsze – wtrącił Eriksson z drugiej strony stołu i przejechał ręką po starannie przyczesanych włosach.

Frisk zgodził się co do tego. Zdjęcie mówiło więcej niż nazwisko.

– My, to znaczy Niemcy, nie znają też celu wzmożonego zainteresowania Yassina Królestwem Szwecji – ciągnął Frisk. – Mogą to być przygotowania do jakiejś mniejszej lub większej operacji u nas. Może się też okazać, że Yassin będzie działał tu na własną rękę. Tego nie wiemy.

– A co z tymi transakcjami pieniężnymi z Niemiec? – wtrąciła Anette.

Frisk rozłożył ręce.

– Wydaje się, że przynajmniej w tej chwili nie jest to punkt zaczepienia.

– Dlaczego nie?

– Z tego, co ustaliliśmy do tej pory, były to w pełni uzasadnione transakcje. Kwoty średniej wielkości, po około pięćdziesiąt tysięcy koron, od osób prywatnych w Niemczech do osób fizycznych w Szwecji. W dwóch ze sprawdzonych przez nas przypadkach przelewów dokonano między krewnymi.

– Więc nie ma się za bardzo o co zahaczyć?

– Jak już mówiłem, nie. Ale naturalnie nie odpuścimy tego tak zupełnie, mimo wszystko może się to okazać przydatny trop.

Zdecydowali, że Ström, Peltonen i Eriksson wezmą się od razu do roboty, mimo że tego popołudnia niewiele im już zostało godzin pracy. Anette miała się zająć kursem i jutro dołączyć do reszty grupy. Wieczorem powinni zastąpić ich koledzy. Frisk zakończył spotkanie i powąchał ze wstrętem rękę, którą trzymał cuchnący marker.

Anette Jansson zatrzymała Urbana Ströma na korytarzu.

– Jak zamierzasz to rozegrać? – zapytała.

– Sprawdzę swoje źródła jeszcze raz. Teraz mamy przynajmniej zdjęcie – powiedział Ström i strząsnął kilka okruszków z garnituru.

Anette była już spóźniona, poprosiła więc Erikssona i Peltonena, żeby ją podrzucili. Razem przeszli przez podwójny system bezpieczeństwa. Żeby opuścić duży gmach na Kungsholmen, musieli mieć kartę i kod oraz odhaczyć swoje nazwisko u strażnika przy zewnętrznej bramce. Peltonen zawiózł ich szybko i nie całkiem zgodnie z przepisami do Vasastan. Słynął z szybkiej jazdy, jego biurko wypełniały portrety idoli – fińskich kierowców wyścigowych.

– Wydaje mu się, że jest Miką Häkkinenem – usprawiedliwił Eriksson kolegę.

– W pewnych sytuacjach może się to z pewnością przydać – wykrztusiła z siebie Anette Jansson, odczuwając ulgę, gdy wreszcie dojechali, i mogła wysiąść z samochodu Peltonena.

Kiedy postawiła stopę na pierwszym stopniu schodów prowadzących do lokalu szkoleniowego, Peltonen i Eriksson zniknęli już za rogiem koło Observatoriegatan. Dobiegł ją dźwięk forsowanego silnika, gdy koledzy skręcali na północ.

Wstukała kod do bramy, weszła na klatkę, wyciągnęła odpowiednią kartę dostępu i przeszła przez pierwsze drzwi. Dobrze je znała, były to drzwi antywłamaniowe z zewnętrznym pancerzem wzorowanym na starodawne, klejone, z drewna, pomalowane tak, by było widać słoje. Wewnątrz nich znajdowała się gruba stalowa warstwa. Weszła do mniejszego pokoju z blatem recepcji i dwoma fotelami. Na blacie stał ozdobny szyld z tekstem „Zaraz wracam”. Do otworzenia kolejnych drzwi musiała użyć klucza.

Kiedy weszła do hallu, Malte Hasselblad stał i rozdawał długopisy i kartki. Dokładnie tak, jak poprzednim razem, gdy tu była. W kilku małych pokoikach siedzieli już kursanci i coś notowali.

Podeszła do Hasselblada.

– Lokal jest chyba wręcz idealny?

– Tak, jest świetny. Podoba mi się ten szyld na zewnątrz – odparł Hasselblad i uśmiechnął się zadowolony.

Przed wejściem wisiała mosiężna tablica z nazwą DATA MANAGEMENT LOGISTICS. Firma została zarejestrowana w Urzędzie Patentowo-Rejestrowym i zawsze składała nienaganne sprawozdania roczne. Z ulicy przypominała przeciętne niewielkie przedsiębiorstwo, mające siedzibę na parterze kamienicy z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.

Spółdzielnia mieszkaniowa cieszyła się z zastrzyku gotówki pochodzącej z czynszu najmu lokalu. Potrzebowali chyba zmian kadrowych, a i w finansach spółdzielni przydałoby się więcej stabilności. Hasselblad odpowiadał za kontakty ze spółdzielnią. Jej przewodniczący miał w zwyczaju tytułować go nawet mianem „dyrektora”.

Istotnie, rola kierownika firmy bez reszty go pochłonęła. Dla spółdzielni i mieszkańców budynku nie wydawał się przygarbionym urzędnikiem Säpo przywalonym listami kontaktowymi i zakurzonymi teczkami. Dla nich był dyrektorem Magnusem Lönnquistem, właścicielem i dyrektorem naczelnym Data Management Logistics AB. Anette widziała, jak figura Hasselblada się zmienia, gdy wchodził w tę rolę. Prostował plecy, a jego kroki i ruchy promieniowały energią i siłą woli. Zaczynał mówić szybciej i głośniej.

– Cześć, Bosse, jak wam idzie planowanie zmian kadrowych? – brzmiała podstawowa fraza Hasselblada, wygłaszana gdy przez przypadek wpadał na przewodniczącego spółdzielni. Miał w zwyczaju wypowiadać ją głośno i zdecydowanie i zawsze pilnował tego, żeby mocno uścisnąć rękę przewodniczącemu.

Większość tego, co ten ostatni miał do powiedzenia, spotykała się z odpowiedzią: „Świetnie, świetnie! To powinno się bez problemu udać. Zamieniam się w słuch”.

Później Magnus zwykle przepraszał, że ma masę pracy, i znikał w swoim biurze. Tam przeważnie rozsiadał się w miękkim fotelu i powoli sączył kubek herbaty. Po jakimś czasie wracał do roli zobojętniałego na wszystko Malte Hasselblada.

– Złożyli już meldunki? – zapytała Anette.

Hasselblad popatrzył w papiery. Powpinał je w plastikowe segregatory. Zanim zaczął wertować kartki, polizał kciuk językiem niczym majster w dawnym warsztacie.

– Większość złożyła już raporty. Ale masz się chyba przyjrzeć temu Sundmacherowi w akcji na mieście – przypomniał jej.

– Wiem. To było, zdaje się, zaplanowane na wieczór?

– Może i było. Ale spotkanie zostało przesunięte na za piętnaście piąta. Miejsce pozostało to samo.

– Z czyjej inicjatywny przesunięto spotkanie?

– Zdaniem Sundmachera prosił o to informator – Hasselblad zawahał się przez krótką chwilę. – Choć sam, cholera, nie wiem, czy w to wierzę.

Anette usiadła naprzeciw niego i poprosiła o wyjaśnienie.

– Zaczął coś trajkotać, że jego informator jest upierdliwy i cały czas ma jakieś wątpliwości.

– A nie może tak być, co?

– Nie, o ile dobrze znam figuranta. To jeden z naszych najlepszych aktorów, ten no… Kjell Bengtsson z tego niezależnego teatru. Niesamowicie zdolny aktorzyna rzecz jasna, jest absolutnie fantastyczny, jeśli chodzi o wcielanie się w rolę prosto z marszu. Przyrzekam, że wie wszystko o Atlas Copco i ich aktualnych badaniach.

– Tak, to robi wrażenie – przyznała Anette.

Hasselblad podał jej plan dnia.

Miała nadzorować spotkanie między informatorem, starym wyjadaczem, aktorem Kjellem Bengtssonem, i Sundmacherem. Na miejsce wybrano Café Lugnet na osiedlu Hammarby Sjöstad.

– Kim jest podejrzany? – zapytała Anette.

Hasselblad nie potrzebował zaglądać do papierów.

– Thomas Östergren, szef FoU, jednej z firm w konsorcjum Atlas Copco.

Anette Jansson dobrze znała Thomasa Östergrena. Nie tylko był bystrym i doświadczonym dyrektorem do spraw rozwoju technologicznego i naukowego w firmie, lecz także facetem, który lubił się dobrze bawić. Śpiewał w chórze, a w wolnym czasie udzielał się w jakiejś grupie teatralnej. Ofertę, żeby popracować jako wolontariusz dla Säpo, przyjął z entuzjazmem, mimo napiętego kalendarza.

– Thomas jest z pewnością człowiekiem, który byłby w stanie doprowadzić naszego drogiego kolegę do szewskiej pasji – powiedziała Anette i się zaśmiała.

– Pytanie tylko, czy nie jest już bliski sukcesu – odparł cicho Hasselblad, po czym podniósł się i ruszył do dużej garderoby. – No, to teraz musimy cię odpowiednio wystroić, tak żeby ani Sundmacher, ani nasz figurant cię nie rozpoznali.

– O czym dzisiaj myślałeś? Greta Garbo czy Scarlett Johansson?

Nie dosłyszała odpowiedzi Hasselbalda, stojącego z głową wśród peruk, walizek do makijażu i całej masy damskich fatałaszków. Ale po chwili wynurzył się z czymś w rodzaju beżowej torby i z brązową peruką.

– Ciężarna, gruba i zmęczona – oświadczył Hasselblad i podniósł rekwizyty.

– No nie, ale jesteś wredny. Nie mogłabym zostać Garbo?

– Garbo nie mieszka w Hammarby Sjöstad, tak jak cała masa świeżo upieczonych matek. Wmieszasz się w tłum.

Anette dała za wygraną. Hasselblad był mistrzem takich gierek. Przeszła do garderoby, żeby się umalować, i założyła na siebie dodatkowy brzuch. Na wierzch wciągnęła luźną bluzkę z kołnierzykiem polo, którą dostała od Hasselblada.

– Zapomniałem jeszcze o tym! – zawołał z zewnątrz i wsunął coś przez szparę w drzwiach. Wyglądało to jak ochraniacz dla hokeisty.

– Wsadź to sobie w gacie. Z tyłu też potrzebujesz przybrać na wadze.

Anette Jansson przejrzała się w lustrze. Minęło już dziesięć lat, odkąd chodziła z wielkim brzuchem i zadartym nosem. Wciąż jeszcze dobrze to pamiętała.

Światło w boksie do makijażu bezlitośnie obnażało wszelkie braki. Padające równolegle z boków lustra powodowało, że zmarszczki wydawały się głębsze i wyraźniejsze. Zmiatało także z twarzy wszelkie kolory, pozostawała wyłącznie przezroczysta bladość.

Czterdzieści sześć lat, pomyślała. Wcześniej czy później musi to być widać. Z drugiej strony unihokej, bieganie i karate naprawdę nieźle opóźniły mój upadek. I nadal potrafię powalić wielkiego faceta jednym prawym prostym.

Anette naciągnęła skórę twarzy do tyłu, żeby się naprężyła. Dobry makijaż i będzie wyglądać na mniej niż trzydzieści lat. Rysy i kontury wciąż ma. Pełne usta, które można dodatkowo uwydatnić szminką. Najlepiej mocno czerwoną. Wyraźnie zaznaczały się kości policzkowe, a oczy nadal były duże i zielone, mimo że przybyło dokoła nich zmarszczek. Tylko nos stawał się z wiekiem bardziej bulwiasty. „Dodaje ci charakteru”, zapewniła ją mama po jednym z emocjonalnych nastoletnich wybuchów. Charakteru. Jasne, pod warunkiem, że ktoś uważa, że szeroki, lekko spłaszczony kinol może komuś dodać charakteru, żachnęła się w duchu Anette. Z jakiegoś jednak powodu podobała się Svenowi-Olofowi, ze spłaszczonym kinolem czy bez. Dla Svena-Olofa była najpiękniejszą kobietą na świecie, o czym w pierwszym etapie ich wspólnego życia przypominał jej sto razy dziennie.

Malte Hasselblad zabrał się do pracy nad Anette. Starł jej maskarę i eyeliner. Usunął też podkład. Ołówkiem zrobił ciemne worki pod oczami i skrzywione fałdy dookoła ust. Kołnierzyk polo sprawił, że zaczęła wyglądać grubiej na twarzy. Peruka była równie okropna, jak można się było tego spodziewać. Z brązowymi pasemkami, przez co włosy wydawały się przetłuszczone i nieumyte. Hasselblad zaczesał je wprawną ręką do tyłu i związał w obrzydliwy koński ogon, który zwisał Anette wiotko na karku. Jej jasne włosy wepchnął pod perukę.

– Kiedy kobieta przestaje dbać o swój wygląd, to czytelny znak, że jest na najlepszej drodze, żeby stracić rozum – powiedział Hasselblad. – Albo że jest w ciąży.

Anette nie wiedziała, czy była to impertynencja, żart czy chłodne stwierdzenie faktu.

Kiedy wsiadła do samochodu, jej brzuch ocierał się o kierownicę. Już miała przesunąć fotel, gdy dotarło do niej, że nie jest to żaden brzuch, tylko worek z wypełnieniem.

Podróż zajęła jej nie więcej niż dziesięć minut. Zaparkowała samochód przed Sjöstadskapellet, małym kościołem zbudowanym w całości ze szkła i betonu. W środku siedziały na podłodze małe dzieci i coś śpiewały pod kierunkiem grającej na gitarze kobiety. Dalej na tej ulicy, alei Spokoju – Lugnets allé, z jezdnią i torami tramwajowymi, mieściła się kawiarnia. Do spotkania Sundmachera i jego informatora zostało kilka minut.

Minęła rząd sklepów po prawej stronie ulicy. Na przystanek wtoczył się powoli tramwaj. Drzwi się otworzyły, po czym wylał się ze środka strumień ludzi i popłynął w stronę marketu Coop, a następnie dalej przez most nad kanałem Sickla. Od razu rozpoznała Sundmachera, gdy ten wysiadł owinięty w jasny płaszcz. Z daleka czuć go gliną, pomyślała Anette.

Sundmacher podszedł do lady i złożył zamówienie, po czym usiadł przy stoliku w rogu lokalu. Anette zdecydowała się wejść do środka i kołysząc się, skierowała się w stronę lady.

– Poproszę podwójne espresso.

Kobieta za kontuarem zawahała się i uśmiechnęła niepewnie.

– Przepraszam, ale czy na pewno życzy pani sobie mocną kawę? – zapytała delikatnie.

Anette oblała się rumieńcem.

– Nie, właściwie to nie. Choć czasami mam na to wielką ochotę. – Worek na brzuchu dawał jej rzeczywiste poczucie ciężkości. Anette odchyliła się do tyłu, podparła rękami w biodrach i jęknęła głośno.

– Mogę zrobić pani zamiast tego słabe latte.

– Świetny pomysł, poproszę.

W kawiarni Anette musiała manewrować między wózkami dziecięcymi, żeby usiąść przy stoliku pod ścianą w tym samym rzędzie, co Göran Sundmacher. Stąd mogła na niego swobodnie patrzeć, wystarczyło tylko nieco odwrócić się w jego kierunku. Zauważył ją dopiero, gdy podchodziła do stolika, ale i wtedy obdarzył tylko przelotnym spojrzeniem, świadczącym o braku zainteresowania. Zobaczył po prostu zmęczoną, nieumalowaną kobietę w ciąży, która chciała usiąść i odpocząć z kubkiem kawy.

Informator, grany przez aktora Kjella Bengtssona, zjawił się siedem minut po Sundmacherze. Był to wysoki, postawny facet z zaawansowaną otyłością. W duecie z imponującym cielskiem szedł głęboki bas jego głosu i rozczochrana fryzura, która zdawała się żyć własnym życiem. Niczego nie zamówił, tylko podszedł wprost do Görana, który automatycznie wyciągnął do niego rękę. Potężny mężczyzna podał mu dłoń, nie patrząc w oczy, zamiast tego – drugą ręką – zaczął szukać czegoś w torbie.

Sundmacher rozejrzał się niespokojnie po lokalu. Ale jego uwaga szybko skupiła się wyłącznie na informatorze, który miał za zadanie z nim pogrywać. Wytrzeszczając oczy, wpatrywał się w Bengtssona, który z kolei trajkotał bez ustanku. Grzmiący bas płynnie wtopił się w głosy młodych matek, które z entuzjazmem i głośno paplały w kawiarni. Jego głos przypominał pętlę basów na tle chóru dyszkantów.

Anette świetnie wyczuwała, co się dzieje. Wprawdzie chodziło tylko o ćwiczenia, ale po kilku dniach stałego kontaktu z informatorem, nowe informacje i nowe żądania stawiane przez prowadzących oraz długie wieczory spędzane na debriefingu powodowały, że wielu traciło poczucie rzeczywistości. Żmudne były zwłaszcza nocne rozmowy z informatorami, którzy chcieli o czymś opowiedzieć, oczyścić sumienie albo załatwić jakąś inną sprawę.

Sundmacher mocno przetarł oczy. Ciemne włosy siwiejące tu i ówdzie nie wyglądały na równie starannie uczesane, co tamtego dnia, kiedy Anette wysłała go na pierwszą rozmowę telefoniczną z informatorem. Dzięki odchyleniu do tyłu widziała, jak Sundmacher próbuje przerwać informatorowi – może go uspokoić? – kładąc rękę na jego ramieniu i mówiąc wolno i wyraźnie. Zdawało się, że bez skutku. Głowa Kjella Bengtssona, duża i pąsowa, obracała się tam i z powrotem. Na coś się nie zgadzał albo nie chciał brać w czymś udziału.

Nagle Bengtsson podniósł się, chwycił swój neseser i stanął bokiem do Anette. Mocno postukał palcem w stół. Anette usłyszała, jak jasno i wyraźnie powiedział do Sundmachera:

– Musisz to załatwić, potrzebuję gwarancji. Inaczej nic z tego.

Później odwrócił się na pięcie i wyszedł z kawiarni. Anette obserwowała, jak kieruje się wściekły w stronę swojego fikcyjnego miejsca pracy Atlas Copco w Nacce. Bengtsson jest cholernie dobrym aktorem, pomyślała.

Tymczasem Sundmacher tkwił wciąż w kawiarni i roztrzęsiony wyglądał na ulicę. Na przystanku kolejny niebieski tramwaj pozbył się ładunku wracających do domu mieszkańców dzielnicy. Później zniknął na moście.

Było piętnaście po ósmej, kiedy Anette wróciła do domu. Mieszkała w domku jednorodzinnym w Brommie. Zmywanie makijażu i przebieranie się u Hasselblada zajęło jej więcej czasu, niż się spodziewała.

Kiedy weszła do przedpokoju, usłyszała muzykę z pokoju Fii. W ostatnim czasie Anette słyszała Justina Biebera tyle razy, że znała już tekst na pamięć. W przedpokoju na podłodze leżały dwie pary kozaków rzucone niedbale jedne na drugie.

Weszła na piętro i zapukała do drzwi Fii. Nie słysząc odpowiedzi, ostrożnie je uchyliła. W pokoju stała Fia ze swoją koleżanką Emmą i obie udawały, że trzymają w rękach mikrofony.

– Cześć! Śpiewacie sobie?

Na widok Anette, dziewczynki przerwały gorączkowe tańce i śpiewy.

– Ale mamo – zaprotestowała Fia. – My ćwiczymy.

Rozłożyła ręce w zdumieniu, demonstrując, jak jest zszokowana bezczelnością mamy, która przerwała im przygotowania przed karierą gwiazd muzyki pop.

Anette została oschle wypędzona z pokoju. Jej propozycja – drożdżówki i coca-cola – również nie wzbudziły zainteresowania.

Sven-Olof i Fia już jedli. Anette podgrzała sobie resztki – jedzenie na wynos z baru z potrawami z woka w Alvik. Makaron, warzywa i cienkie paski befsztyku, które po podgrzaniu zrobiły się łykowate. Wśród szklanych butelek i słoików – obok kawy, mleka i kaszy – stało jeszcze czerwone wino. Z pełnej wciąż do połowy butelki wystawał korek. Anette wyjęła dwa kieliszki i wsadziła głowę do pokoju Svena-Olofa.

– Chcesz trochę, kochanie? – zapytała.

– Nie, dziękuję. Jutro muszę mieć świeżą głowę.

Tak, a kto niby nie musi, pomyślała Anette, odwracając się i idąc z powrotem do kuchni.

Wino smakowało niemalże jeszcze lepiej niż w weekend. Nieuważnie przejrzała „Svenska Dagbladet”. Zaczęła czytać artykuł polemiczny o oddziałach pokojowych, ale zauważyła, że przez wino i zmęczenie nie może się skupić na lekturze. Może coś leci w telewizji?

Wypiła drugi kieliszek, siedząc dalej przy stole kuchennym. Ciszę drzemiących willi w sąsiedztwie przerwał warkot skutera. W ich małym ogrodzie wciąż leżały jesienne liście. Cienka warstwa śniegu ledwo starczała, żeby przykryć sterty, które powinny zostać zgrabione dawno temu.

Mimo zmęczenia Anette sięgnęła po neseser, naprawdę chciała jeszcze poczytać. Wyjęła poranny egzemplarz „DN” i książkę. Zdecydowała się na Der Krieg in unseren Städten niemieckiego dziennikarza Udo Ulfkottego, będącą analizą Bractwa Muzułmańskiego. Szybko przelatywała wzrokiem po niemieckim tekście.

Jej uwagę przykuł fragment książki, w którym autor opisywał wyznanie wiary, na które przysięgali członkowie Bractwa. Zgodnie z tą przysięgą człowiek miał się podporządkować muzułmańskiemu prawu szariatu, a także działać na rzecz wprowadzenia szariatu na całym świecie. Miało to nastąpić w wyniku „wojny cywilizacji”.

Udo Ulfkotte, który według Oscara Mannerstrålego był czołowym niemieckim ekspertem od terroryzmu, twierdził, że istnieją siły, które dążą do utworzenia niemieckiego kalifatu, Bundesrepubliki z prawem szariatu.

Kleiły jej się powieki. Zaklęła w duchu. Musiała odłożyć czytanie na jutro. Porozmawiam o tej książce z Oscarem, pomyślała. Mimo wszystko zawiera chyba tezy mocno na wyrost.

Byli to jeszcze chłopcy, z rzadkim zarostem, brodami pokrytymi meszkiem i wzrokiem jak u szczeniaków – podnieconym, skłonnym podążać za pierwszym skinieniem. Dotyczyło to przynajmniej dwóch starszych. Najmłodszy z trójki wyglądał na przerażonego. Trzech zagubionych chłopców z jednego z tysięcy europejskich przedmieść. Ubzdurali sobie, że rozpoczną własny, obłąkańczy dżihad. Nie mając wiedzy ani o religii, ani o polityce.

Siedzieli w pokoju hotelowym gdzieś na skraju miasta. Gdy Mohammed odsłonił zasłony, jedyną rzeczą, jaką się widziało, był długi, niekończący się sznur samochodów na autostradzie. Sarmad Azim zarezerwował dla nich pokój na inne nazwisko i zapłacił gotówką podczas meldowania. Chłopcy usadowili się rzędem na kanapie. Sarmad zabrał ich na górę windą wprost z garażu, inaczej mogliby wzbudzać niepotrzebne zainteresowanie. W związku ze swoim długim, na razie przerzedzonym zarostem i arafatkami odcinali się wyraźnie od reszty klientów hotelu. Nawet jeśli nikt by niczego nie podejrzewał, i tak ktoś mógłby zapamiętać trzech młodych mężczyzn, przypominających orientalnych wojowników z gór. Choć ci akurat urodzili się i dorastali na przedmieściach Sztokholmu.

Stojący na środku pokoju Mohammed el-Mehti ubrany był w ciemny garnitur, jasną koszulę i krawat. Głowę szczelnie otulała mu kominiarka, w której zrobiono tylko otwory na oczy, ale i te przesłonił dużymi okularami przeciwsłonecznymi. Stał z szeroko rozstawionymi nogami, ze skrzyżowanymi za plecami rękami.

– Mam nadzieję, że rozumiecie i potraficie uszanować to, dlaczego nie możecie ujrzeć mojej twarzy – zaczął.

Sarmad Azim, który władał oboma językami, przetłumaczył z arabskiego na szwedzki.

– Jeśli zostaniecie zatrzymani przez policję – powiedział i zrobił pauzę – poddadzą was z pewnością intensywnym przesłuchaniom.

Mohammed zobaczył, że jeden z chłopaków spiął ramiona i skrzywił się na samą myśl.

– A wtedy doniesiecie nawet na rodzone matki. Nikt na dłuższą metę nie oprze się metodom policyjnym.

Mohammed puścił trzymane z tyłu ręce i klasnął cicho na wysokości piersi.

– A w takiej sytuacji wolę, żebyście nie widzieli mojej twarzy.

Chłopcy energicznie pokiwali głowami.

Z sąsiedniego pokoju dolatywały ich odgłosy filmu pornograficznego. Mohammed poprosił Sarmada, żeby włączył jakąś muzykę. Temu udało się znaleźć stację z muzyką klasyczną, niezbyt rozpraszającą.

Mohammed zwrócił się do chłopców, żeby opowiedzieli, dlaczego przyłączyli się do walki. Popatrzyli po sobie badawczo i po chwili doszli do wniosku, że powinien zacząć ten, który nazywał się Saud. Wysoki i chudy, żeby się wysłowić używał równie intensywnie rąk, co mowy.

– Chcemy uczestniczyć w walce, żeby… żeby… – Zacisnął rękę w pięść przed twarzą. – Walczyć z USA i svennami.

Sarmad nie wiedział, jak przetłumaczyć to ostatnie słowo.

– Nie zamierzamy w kółko robić tego, co nam każą, powinni okazać nam szacunek.

– Kim są ci „my”? – dopytywał Mohammed.

Wysoki chłopak rozłożył pająkowate ręce, jakby chciał objąć zebranych w pokoju.

– Tacy jak my, wallah. Ludzie z krajów arabskich.

Mohammed stanął przy oknie, uważając, żeby nie poruszać pomarańczową zasłoną. Na zewnątrz, po dwóch trzypasmowych jezdniach, przesuwał się długi wąż samochodów. Dzięki naszej ropie, pomyślał.

– Co mówi Allah o waszej walce? – zapytał cicho Mohammed, nie odwracając się od okna.

Wysoki chłopak przeciągnął się i klepnął z dumą w pierś.

– Allah jest z nami! Wspiera naszą walkę.

Dwóch pozostałych wymamrotało coś na potwierdzenie jego słów.

Mohammed odwrócił się w stronę pokoju i podszedł do chłopców, tak blisko, że musieli podkurczyć nogi.

– A czy Allah był też z wami, gdy brutalnie katowaliście kolegę?

Pytanie Mohammeda zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.

Chłopcy nie mieli odwagi podnieść wzroku, więc wpatrywali się uporczywie we własne kolana. Wysoki chłopak wymamrotał coś ledwo słyszalnie.

– Przepraszam, nie słyszę, co mówisz – zagrzmiał donośnie Mohammed.

– Zawiódł nas.

– Aha, zawiódł was. Czy nie chciał już postępować w zgodzie z Allahem?

– Nie chciał być z nami. Zamierzał się wycofać.

– Jeśli właściwie to wszystko rozumiem – zaczął Mohammed – wasz kolega nie chciał już przynależeć do waszej grupy. I dlatego go pobiliście tak, że nie mógł się podnieść.

Chłopcy milczeli.

– Czy dobrze to zrozumiałem?

Pokiwali głową z opuszczonym wzrokiem.

– Nie było więc tak, że zaczął się wahać co do wiary w Boga i swoich przekonań, co do całej tej sprawy? – ciągnął Mohammed.

– Nie. Chciał tylko z tym skończyć.

Mohammed westchnął głęboko i zaczął krążyć po pokoju. Rozpoznał, że w radiu grano Mozarta.

– No więc dobrze. Czy jest jeszcze ktoś poza wami, kto o tym wie albo był w to zamieszany?

– Nie, nie. Trzymamy się razem, wszystko zachowujemy w tajemnicy przed innymi.

Mohammed zauważył, że dwóch pozostałych chłopców przeszukuje wzrokiem szparę między sofą a podłogą. Nie mógł odgadnąć, co ich tam tak zainteresowało. Stała za tym niepewność czy mieli coś więcej do opowiedzenia?

– A ten oto nasz przyjaciel? – rzekł Mohammed i wskazał na Sarmada Azima.

Ten siedział z boku, niczym anonimowy cień, i tłumaczył.

– Jemu też o tym powiedzieliśmy.

– Ale podlegacie chyba jego rozkazom?

Wysoki chłopak wykonał zamaszysty ruch ręką w stronę Sarmada.

– Absolutnie. Jest naszym szefem.

Sarmad wypuścił powietrze z płuc. Wyprostował się i zaczął gniewnie sapać. Jego klatka piersiowa gwałtownie falowała. Z taką siłą walnął pięścią w stół, że aż podstawka z materiałami informacyjnymi o hotelu spadła z głuchym hukiem na podłogę. Wreszcie się podniósł i rozeźlony przytknął nieomalże środkowy wymanikiurowany palec do twarzy najwyższego chłopaka.

– Ach wy małe nieposłuszne kundle! – Głos Sarmada był wysoki i skrzekliwy. – Stanowczo wam zabroniłem ruszać Amira.

Wysoki chłopak spróbował mu ostrożnie przerwać.

– Myśleliśmy, że moglibyśmy…

– Nie ma potrzeby, żebyście o czymkolwiek myśleli! Dokładnie wiedzieliście, jak ma być.

Sarmad próbował zapanować nad głosem.

– Do diabła, wszystko było jasne.

Pogroził palcem, a drugą ręką spróbował zluzować węzeł krawata.

Nagle najmłodszy z chłopców pochylił się do przodu. Jego brodę porastał jeszcze młodzieńczy meszek, ale rekompensował to ubiorem. Miał na sobie zieloną wojskową kurtkę, pustynne buty wojskowe i gigantyczną arafatkę, zakrywającą mu pół głowy. Nosił długie włosy zwisające aż na kark.

– Ale ty przecież nigdy niczego nie chcesz robić! ‒ wybuchnął. ‒ Zawsze, jak chcieliśmy coś zrobić, byłeś temu przeciwny.

W cienkim chłopięcym głosiku pobrzmiewały zarazem przekora i strach. Nieoczekiwanie ten niepewny chłopięcy bunt zamiast rozjuszyć Sarmada jeszcze bardziej, uspokoił go i rozbawił.

– A no właśnie, sęk w tym, że wszystko chcieliście zawsze robić od razu. Co pomysł, to bardziej obłąkany.

– Musieliśmy przecież coś robić, a nie tylko czekać – próbował chłopak.

– Tak jak wtedy, gdy postanowiliście porwać waszego dyrektora ze starej szkoły i żądać później za niego okupu od rządu?!

Sarmad położył rękę na brzuchu i zaśmiał się demonstracyjnie.

Mohammed dotknął lekko ramienia Sarmada i poprosił, żeby usiadł.

– Niezależnie od tego… – zaczął Mohammed, ale przerwał i poprosił Sarmada o tłumaczenie – Niezależnie od tego musimy założyć, że ściągnęliście na siebie uwagę policji. Pobicie człowieka właśnie się z tym wiąże.

Chłopcy gorliwie przytaknęli. Mohammed z ledwością powstrzymał chęć podejścia do nich i walnięcia ich z całej siły w te zakute łby.

– Rozumiecie, co mówię? Ściągnęliście na siebie i ludzi wokół was niepotrzebną uwagę.

Mohammed zastanowił się, jak dalece jasno powinien się wyrażać.

– Obejmuje ona również mnie.

Chłopcy siedzieli cicho z opuszczonymi głowami. Mohammed miał wrażenie, że się wstydzą, ale starają się to ukryć. Nie przypominali swoich rówieśników z Damaszku, Kairu czy Zachodniego Brzegu. Nie byli równie skłonni do podporządkowania się rozkazom przełożonego ani równie cierpliwi. Pominąwszy już wychowanie przez rodziców i nauki pobierane u imama, zostali uformowani przez życie na Zachodzie. To przez nie stali się niecierpliwi i mieli tak wiele pytań, to ono wyposażyło ich w nieustępliwy sceptycyzm, który wyrażali w stosunku do wszystkiego i do wszystkich. Prawdopodobnie poderżnęliby gardło połowie ludności ziemi, gdyby tylko dano im ku temu sposobność. Oczywiście w imię Allaha, ale najchętniej przy akompaniamencie amerykańskiego hard rocka.

Mimo wszystko bardzo ich potrzebował ‒ ich i im podobnych młodych mężczyzn, poruszających się w zachodnich społeczeństwach pewnie i niepostrzeżenie. Młodzieńców, którzy byli zarazem oddanymi narzędziami w walce, i którym starczało na tyle dyscypliny i cierpliwości, by wytrwać do dnia, gdy wezwałby ich obowiązek.

– Moi młodzi wojownicy, wasz czas również przyjdzie. Możecie być tego pewni – powiedział Mohammed. – Pierwsza próba nastąpi zapewne już wkrótce. Kiedy będzie was przesłuchiwać policja.

– Szwedzcy policjanci to pajace, nic nam nie zrobią – odparł naprędce najmłodszy z chłopców.

Sarmad znów miał problem z przetłumaczeniem. Słowo „pajac” musiał zastąpić arabskim „żartownisiem”. Mohammed zastanowił się przez chwilę nad oboma sformułowaniami i doborem słów.

– Jeszcze zobaczycie, kto się okaże żartownisiem, gdy zamkną was na tydzień w małej celi bez okien.

Chłopcy zdawali się nie brać jego groźby serio.

– W każdym razie – ciągnął Mohammed – cała wasza trójka musi trzymać się tej samej wersji. Rozumiecie?

Chłopcy potwierdzili chórem.

Ustalili, że będą zaprzeczać, jakoby cokolwiek wiedzieli o napaści na Amira Atwana w tamtej piwnicy na Skärholmen. Nawet gdyby policja przedłożyła im dowody rzeczowe i groziła więzieniem, wciąż będą zaprzeczać popełnieniu przestępstwa i podtrzymywać, że są niewinni. Ich związek z Atwanem ograniczał się do tego, że chodzili do tej samej szkoły i parę razy grali razem w kosza. Nic poza tym. Nic związanego z religią albo polityką, zwłaszcza nic takiego. Co do tego się zgadzali.

Rozmowa dobiegła końca. Sarmad Azim wziął chłopców i zjechał z nimi na dół do garażu. Zgodnie z instrukcją miał wypuścić ich koło pobliskiej stacji kolejowej. Otrzymali pieniądze na podróż.

Mohammed został sam w pokoju. Wyłączył muzykę klasyczną i z ulgą stwierdził, że w pokoju obok nie leci już film pornograficzny. Dawał się słyszeć jedynie charakterystyczny szum klimatyzacji. Zawsze to samo buczenie w ich domach, pomyślał. Skąd to opętanie, żeby transportować powietrze dookoła budynku, nie mogą po prostu otworzyć okna?

Popatrzył na monotonny strumień aut za oknem. Wziął z sofy koc i położył go na podłodze. W łazience umył ręce, twarz i nogi.

Zdążyło się już zrobić wpół do ósmej wieczorem, nim Sarmad Azim ponownie zapukał do drzwi pokoju hotelowego. Mocno wytężał wzrok, żeby dostrzec w ciemnościach Mohammeda. Zapalili stojącą lampę, która rzucała ciepłe światło na dwa fotele.

– Można tu jakoś zrobić herbatę? Jest mi tak zimno, że aż się trzęsę – powiedział Sarmad.

Mohammed wskazał ręką na czajnik elektryczny i kilka kubków, które stały obok łóżka. Sarmad zagotował wodę i zalał nią torebki z herbatą. Usiedli z kubkami na fotelach, zwróceni bokiem do siebie.

– Co sądzisz o tych chłopcach? – zaczął Mohammed.

Sarmad prychnął lekceważąco, rozlewając przy tym napar.

– Ot, rozbestwione niedołęgi. Nie będzie z nich pożytku.

– Nie uważasz, że ich entuzjazm i oddanie sprawie jest pewnym kapitałem?

Sarmad zwlekał chwilę z odpowiedzią.

– Entuzjazm to jedno. Inną rzeczą jest dyscyplina i zrozumienie szerszego kontekstu.

Sarmad odstawił kubek na stół.

– Pies może być silny i energiczny. Ale jeśli nie da się go kontrolować, przynosi więcej szkody niż pożytku.

Mohammed pochylił się. Przyzwyczaił się już do mroku i teraz poczuł, że razi go światło lampy.

– Cieszy mnie, że podzielasz moje zdanie – oświadczył i skinął na Sarmada. – Masz dobre rozeznanie, to rzecz bezcenna.

Dostrzegł, że na twarzy Sarmada odmalowało się zażenowanie.

– Nie wolno dopuścić, żeby ktoś powiązał z nami tych trzech nieudaczników. Musisz odtąd przekazywać im rozkazy przez kogoś innego.

Sarmad słuchał w skupieniu.

– Trzeba ich poinstruować, że mają zachowywać się całkowicie biernie. Nie mogą wykazywać żadnej aktywności, żadnych spotkań, nic.

– Dopilnuję, żeby załatwić to jak najszybciej.

Siedzieli przez chwilę w ciszy i popijali małymi łyczkami gorący płyn.

– Nie ma sensu parzyć w tym kraju herbaty. Przez ten owocowy zapach smakuje jakoś sztucznie ‒ zauważył Mohammed.

– Zawsze możesz przyjść do restauracji, dopilnuję, żebyś dostał tam prawdziwą herbatę – zaproponował Sarmad.

– Zobaczymy, może tak zrobię.

Ciszę przerwała przechodząca korytarzem grupka mężczyzn i kobiet. Śmiali się i głośno pokrzykiwali.

– Przypominają mi ISIS – rzekł stłumionym głosem Mohammed. – Niezdyscyplinowani barbarzyńcy.

Sarmad czekał na dalszy ciąg.

– Kręcą się jak wariaci i podcinają gardło każdemu, kto im się nawinie.

Mohammed upił łyk herbaty i lekko cmoknął.

– Miarka się przebrała, odkąd ISIS powołało swój kalifat. – Uniósł palec do góry. – Nie mieli do tego prawa. Przede wszystkim powinni byli zapytać nas o zdanie. Taka jest kolej rzeczy. ISIS tymczasem działa na własną rękę, a tego nie da się akceptować.

Mohammed zdjął krawat i rozpiął górny guzik od koszuli. Oparł głowę o wysokie oparcie fotela i zamknął oczy.

– Powiedz mi, bracie, myślisz, że chłopcy wszystko nam powiedzieli?

– Tak mi się zdaje…

– Tak, z pewnością tak. Odniosłem tylko wrażenie…

– …że coś przed nami zataili?

– Niczego nie mówię na pewno. ‒ Mohammed poczuł, że bawi go ta gra słów. – Tylko Bóg wie wszystko na pewno.

– Tylko Bóg – powtórzył poważnym głosem Sarmad.

– Ale było chyba coś jeszcze… ‒ Mohammed postukał lekko palcami o podłokietnik. – Zdradzili nam tak niewiele szczegółów. Dlaczego wybrali właśnie tamto miejsce, jak zareagował Amir, ile razy go uderzyli. Takie rzeczy. O czymś takim zwykle się pamięta.

– Myślisz, że zapomnieli?

– Absolutnie nie, ale wyglądało to tak, jakby nie chcieli do tego wracać, jakby coś ich jeszcze uwierało.

Sarmad popatrzył w sufit.

– Może jest tak, jak mówisz. Może wymyślili jakąś bzdurę i nie mają odwagi nam o tym powiedzieć.

Zamyślił się przez krótką chwilę.

– Cóż więc zrobimy? Mamy znowu ich przesłuchać?

Mohammed machnął przecząco ręką.

– Jeśli jest to coś, co może naprowadzić policję na nasz trop, można zrobić tylko jedną rzecz.

Sarmad czekał na to, co powie Mohammed.

– Trzeba ich poświęcić. Nasza walka toczy się o zbyt wiele, żeby takie błahostki stanęły jej na drodze.

Sarmad wciągnął głośno powietrze w płuca. Zaczął się nagle bać, jego rozbiegany wzrok wskazywał, że nie umie przyjąć do wiadomości tego, co usłyszał.

– Tak jest, bracie. Poświęcić. I to może być twoje zadanie.

Mohammed spostrzegł, że towarzysz ciężko przełknął ślinę.

– Jak…?

– To jest pytanie na później. Na razie wszystko to są tylko nasze podejrzenia.

Mohammed prędko zmienił temat rozmowy.

– A więc, bracie, co tam w branży spożywczej? Rozwijamy się zgodnie z oczekiwaniami?

Sarmad odchrząknął i spróbował wyprostować się w fotelu.

– Prace w piwnicy idą pełną parą.

– Do kogo się z tym zwróciłeś?

– Do krewnego. Ma kilku ludzi, którzy są murarzami i stolarzami. Bardzo lojalnymi.

– Co im powiedziałeś?

Sarmad nie zrozumiał pytania.

– No, to znaczy, czy mówiłeś, do czego będzie ci potrzebny lokal? ‒ dopytywał Mohammed.

– Ach, o to chodzi. Powiedziałem tylko, że otwieramy w piwnicy hurtownię i potrzebujemy dobrej izolacji wyciszającej, bo tego wymagają przepisy.

– Z firmą wszystko już załatwiłeś?

– Zarejestrowałem ją. Mamy zarząd złożony z bardzo wiarygodnych osób. Umówiłem się też ze sprawnym rewizorem.

– Rewizorem?

– Tak. Musimy mieć rewizora. Prawo podatkowe w tym kraju jest bardzo skomplikowane, a urzędy natychmiast biorą w obroty tego, kto nie płaci należycie podatków.

– Rewizor będzie miał bezpośredni wgląd do firmy…

– Dlatego wybrałem osobę godną zaufania. Gorliwego muzułmanina i człowieka właściwie myślącego.

– Co on tutaj robi?

– Pochodzi z Egiptu. Z Luksoru, dokładniej mówiąc. Z tego, co zrozumiałem, do wyjazdu zmusiły go konflikty raczej osobiste niż polityczne.

Dla Mohammeda brzmiało to aż nadto znajomo. Autokratyczne jednostki zwalczały osobistych wrogów i maskowały to hasłami religii albo polityki.

– À propos osobistych kontaktów, nawiązałeś kontakt z Riyadhem?

Azim poinformował Mohammeda, że owszem, skontaktował się już z Riyadhem, a następnie dał długi wykład na temat technicznej specyfikacji wyposażenia. Mohammed poczuł, że niczym trucizna ogarnia go zmęczenie, rozlewające się od czoła przez oczy po usta. Ziewnął przeciągle.

– Wybacz, że ci przerywam – przeprosił Mohammed i poklepał się mocno po policzkach. – Względy techniczne to z pewnością dobra rzecz, oczywiście. We właściwych rękach technika może być bardzo przydatna.

Zapadła krótka chwila ciszy, gdy Mohammed odwrócił wzrok i utkwił go we wzorzystej wykładzinie na podłodze.

– Chętnie gdzieś bym wyskoczył, byle tylko wyjść z tego pokoju – powiedział Mohammed i się podniósł.

W pokoju hotelowym, ogołoconym i bezosobowym, zawsze odczuwał dojmującą pustkę. Jedyną rzeczą, zapowiadającą jakąś formę życia, był telewizor. Niestety, pokazywano w nim wyłącznie filmy pornograficzne i propagandę polityczną pod maską wiadomości.

Palce Alego zostawiły tłustą plamę i Jamal musiał mocno trzeć papierem toaletowym, żeby usunąć brzydki ślad.

– Kliknij tam!

– Nie musisz dotykać ekranu, już klikam.

Jamal trzepnął Alego w dłoń i najechał kursorem w link z reklamą, że można za darmo obejrzeć Asian babes. Nie rozumiał, jak można lubić Azjatki, jego zdaniem blondynki były dużo ładniejsze. Zdawał sobie jednak sprawę, że Ali był dość specyficzny, jeśli chodzi o dziewczyny.

Zamiast filmu wyskoczyło okienko z informacją, że trzeba mieć najnowszą wersję Flasha, żeby zobaczyć nagranie. Jamal zawahał się na moment. Mógł ściągnąć z programem jakiegoś wirusa. Ale taka duża strona porno nie powinna chyba mieć żadnego syfu?, pomyślał. Inaczej przecież goście oglądający porno by się wkurzyli.

Ali złapał Jamala i zaczął potrząsać niecierpliwie jego ręką. Kursorem skakał po całym ekranie.

– No dalej, klikaj, chcę to zobaczyć.

– Wyluzuj stary. Najpierw muszę przecież ściągnąć.

Jamal najechał myszką na okienko i kliknął. Natychmiast pojawiło się kolejne okno z żądaniem wpisania adresu mailowego i całej masy danych.

– Dobra, wypierdalać mi stąd z tymi pieprzonymi koniojebcami z Flasha! – prychnął głośno, po czym zamknął okienko kontaktowe. Potem kliknął jeszcze kilkakrotnie i program zaczął ładować się na twardy dysk.

– No to zaraz się okaże, czy obejrzymy te skośnookie cipki.

Ali zatarł z radości dłonie i wydał z siebie krótki pisk zachwytu.

– Chiński perwers – powiedział Jamal.

– Nie jestem żadnym perwersem, stary ‒ żachnął się Ali. ‒ No dalej, odpalaj ten pieprzony film.

W niewielkim okienku pojawił się obraz. Ich oczom ukazała się jakaś dziwka o imieniu Li, która leżała, jęczała i mówiła sprośne rzeczy po angielsku. Krótki darmowy fragment dobiegł jednak po chwili końca. Li pomachała ręką na pożegnanie i przesłała pocałunek, który ugodził Alego prosto w serce, bo przypominał teraz zakochanego kundla w sylwestrowy wieczór.

– Płacimy? – zapytał Ali.

Jamal zdecydowanie odmówił.

– No kurwa, co za dziadostwo! – wściekał się Jamal, klikając ze złością w ogłoszenia wyświetlające się na stronie. Wszędzie chcą, żeby im płacić.

Natknęli się też na strony gejowskie. Ali pokazał pedalskie zdjęcia, gdzie koleś obciągał drugiemu jego gigantyczny sprzęt. Głośno przełknął ślinę i pobladł na twarzy.

– Jak masz tu rzygać, to won do domu – powiedział Jamal.

Zdawało się, że Ali ogłuchł, zasłaniał tylko rękami usta i wpatrywał się wytrzeszczonymi oczami w zdjęcie dwóch ciot. Jamal zdecydował, że tyle musi im na dziś wystarczyć, po czym zamknął stronę i wszystkie wyskakujące reklamy.

Zerknął z ukosa na Alego. Ponieważ policja wciąż się u nich nie zameldowała, wydawało się, że straciła zainteresowanie kradzieżą w sklepie obuwniczym. Nie mogli być jednak tego do końca pewni.

– Słyszałeś coś od glin albo kogoś innego? – zapytał Jamal. Udało mu się sprawić, że brzmiał tak, jakby wpadł na to przez przypadek.

Ali starał się zapanować nad swoim rozbieganym wzrokiem i w końcu wlepił go w ekran.

– Nie. Tylko matka mi w kółko nadaje ‒ odparł Ali.

– Jak to nadaje?

– No, że muszę się poprawić i takie tam. Nie chce, żebyśmy się widywali.

– Słyszałem. Moja mi mówiła.

Ali wybałuszył nagle oczy na Jamala.

– Co? Jak to?! Dzwoniła do twojej starej?

– No.

– Kurwa, ale chujnia. Sorry, ale kompletnie jej odwaliło po tej akcji ze sklepem.

– Spoko. Ty w każdym razie nic nikomu nie mówiłeś?

– Nie, no luz. Zrobiłem tak, jak radziłeś, powiedziałem wszystkim, że nie wiem, kurwa, nic o żadnym napadzie w centrum.

– Super. Będzie dokładnie tak, jak mówiłem, samo się to uspokoi.

– Czekaj! – zawołał Ali, który nagle zauważył coś, co mu się spodobało.

– Zapomnij, już ci starczy na dzisiaj chińskich pornoli.

Na ekranie wciąż wyskakiwały reklamy porno, które coraz bardziej zdenerwowany Jamal skrzętnie zamykał.

Po jakichś pięćdziesięciu okienkach przestały się wreszcie otwierać. Ich oczom powoli ukazywał się ekran z kilkoma ikonkami i zdjęcie Pirjo w tle. Jamal zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien ustawić jakiegoś innego zdjęcia. To był, kurwa, koniec. Nie miał się co dalej łudzić. Postanowił zmienić zdjęcie, gdy zostanie sam.

Ali poprosił jednak, żeby Jamal znowu otworzył Explorera.

– Żadnego porno, stary, jestem zmęczony tym gównem – oświadczył Jamal.

Tym razem Alemu nie chodziło wcale o porno.

Uruchomił wyszukiwarkę internetową, w której automatycznie otworzyła się strona ferrari. Na samej górze widniało zdjęcie czerwonego modelu F430. Jamal przebiegł wzrokiem pole adresowe. Jego przypuszczenia potwierdziły się, tak jak się obawiał, miejsce do wpisywania adresu zalewała masa różnych adresów stron porno, wypychając po kolei wszystkie inne.

Ali poprosił, żeby Jamal się przesunął, chciał dostać się do klawiatury. Wstukał jakiś adres kończący się na co.uk. Strona była z Anglii. Po kilku sekundach ujrzeli u góry tekst po arabsku i zdjęcia brodatych mężczyzn, którzy trzymali w rękach granatniki i inną broń. Resztę tekstu napisano po angielsku.

– Spójrz tylko na to – ponaglił go Ali przyciszonym głosem.

Jamal przebiegł wzrokiem tekst na stronie. Niektóre angielskie słowa były trudne, ale większość rozumiał. Jeden nagłówek dotyczył jakiejś grupy określającej się jako „Miecz Allaha”, która wysadziła w Jemenie kilku Amerykanów. Jamal rozwinął cały artykuł, żeby zobaczyć więcej zdjęć. Miecz Allaha zdetonował „vehicle mine” pod amerykańskim wojskowym jeepem, pięciu żołnierzy zostało trafionych i zabitych. Zdjęcia pochodziły z Reutersa i pokazywały właściwie tylko duży, czarny lej.

Jamal dalej czytał. Ktoś z „Miecza Allaha” powiedział, że ich grupa caused the enemy severe damages.

Podszedł do regału i sięgnął po słownik. Ali poprosił go, żeby kliknął w zakładkę zatytułowaną Operations. Znajdowała się pod nią kolejna zakładka pod nazwą Weapons.

– Ale wypas! – jęknął Jamal, patrząc na ładujące się zdjęcia i opisy każdej broni: od pistoletów i karabinów maszynowych po pociski rakietowe typu ziemia-powietrze.

– Obejrzyj lepiej film o minach – powiedział Ali, zabrał Jamalowi myszkę i odpalił film.

Nagranie znajdowało się pod zdjęciem miny, przypominającej oponę samochodową. Wydawało się, że pochodzi z prawdziwego ataku. Kręcono je z dachu jakiegoś domu, kamera się trzęsła, słychać było krzyki, wokół biegali jacyś ludzie. Niżej, ulicą, zbliżały się powoli identyczne czarne auta z przyciemnianymi szybami. Jamal rozpoznał, że to chryslery voyager. Miały bardzo amerykański wygląd.

Pierwszy samochód zdążył zniknąć już z ekranu, gdy mina eksplodowała. Zrobiło się widno jak od ogniska, po czym rozległ się potężny huk i ujrzeli czerwonawy dym, a może była to chmura kurzu? Wydawało się, że ten, kto trzymał kamerę, stracił przytomność i przewrócił się. Widać było tylko dach i buty biegnących w tłumie ludzi. Ktoś krzyknął Jalla i kamera znów ożyła. Nad krawędzią dachu kłębiły się chmury pyłu i czarnego dymu. Coś płonęło na dnie czarnego leja.

Na ulicach leżeli ludzie w dziwnych pozach. Niektórzy chyba starsi, ale Jamalowi wydawało się, że dostrzega w tym chaosie także i dzieci. W przesmyku, który krzyżował się z ulicą, ktoś czołgał się po ziemi, próbując się dostać do najbliższych drzwi. Miał urwane obie nogi. Przesiąknięte krwią łachmany, jedyne, które ostały się z ubrania, wlekły się za nim po żwirze. Wtem wszystko znowu się zatrzęsło i zanim film się urwał, kamera zdążyła uchwycić jeszcze fragmenty biegnących po dachu stóp.

Jamalowi zrobiło się niedobrze. Poczuł, że musi się podnieść i wziąć kilka głębszych oddechów. Ruszył do kuchni.

– Idę po colę, chcesz? – zawołał do Alego, który nigdy nie odmówił jedzenia ani picia.

Kiedy podawał Alemu szklankę, zauważył, że tamtemu trzęsą się delikatnie ręce. Jamal wypił colę duszkiem. Przez zimno i bąbelki zaczęło go trochę przytykać. Kiedy przełknął ostatnie kropelki, z trudem mógł złapać oddech.

– O kurwa, jak dobrze.

Kropelki coli spływały mu po brodzie i szyi. Ali siedział ze szklanką w ręce, w drugiej trzymał myszkę od komputera i przeglądał stronę.

– Chcę jeszcze raz zobaczyć detonację – powiedział Jamal.

– Którą?

– Tę z czarnymi samochodami, które wyleciały w powietrze. Puść to jeszcze raz.

Ali kliknął ponownie na film.

– Patrz! – krzyknął Jamal.

– Widać, jak jakiś koleś wylatuje z kadru dokładnie w chwili, gdy rąbnęło. Fuck, ale zajebiście!

Dotknął ekranu tam, gdzie przed chwilą przejeżdżały samochody.

– Cofnij. To musi dać się cofnąć.

– Czekaj. Wyluzuj trochę.

Ali nacisnął na przycisk w okienku playera i po chwili włączył się film z podziałem na klatki, który dało się przewinąć do tyłu.

– Tutaj. Zatrzymaj.

Teraz Ali uderzył Jamala po palcach.

– Patrz uważnie, to jest na samym początku. Wypada z boku samochodu…

Jamal dokładnie widział. Nim samochód został obsypany kurzem, tylne drzwi się otworzyły i wyleciał z nich z ogromną siłą jakiś facet, który rąbnął w ścianę najbliższego budynku. Miał na sobie garnitur i białą koszulę. Tak to przynajmniej widział Jamal.

– To jakiś agent z FBI albo CIA. Oni tak wyglądają, goście w wypasionych garniakach – wyjaśnił Jamal.

Ali zjechał na dół strony i kliknął w telewizyjny obrazek przedstawiający mężczyznę z długą brodą. Znowu włączył się player, ale zanim Ali nacisnął „play”, odwrócił się do Jamala i obrzucił go poważnym wzrokiem.

– Teraz masz słuchać uważnie, obiecujesz?

– Tak, kurwa, a co?

– Wszystko, co mówię, to, kurwa, fakty.

– Okej, no słucham.

– To Osama bin Laden, największy islamski bojownik w historii.

– Przecież wiem – fuknął Jamal.

– Był megapotężny…

Jamal słyszał, jak Ali się zawahał.

– Może z kilkoma rzeczami przesadził. Ale był cholernie sprytny.

– Gość jest przecież bogiem. – Jamal cmoknął ustami. – Szacun, żeby porwać samoloty i pierdolnąć w te drapacze chmur. Megarespekt.

Ali rozluźnił się i znów położył dłoń na myszce.

– Może i szacun… – odpowiedział. ‒ Siedział przez chwilę zamyślony. – Ale to była przesada, tego było już za wiele. Amerykanie w końcu go zabili.

Jamal nie chciał o tym gadać. Ile to niby jest za wiele? Kiedy ludzie prowadzą wojnę, robią rzeczy, o których inaczej nigdy by nie pomyśleli. Mama opowiadała mu często o stryju, który wysadził się na komendzie policji w Bagdadzie razem z całą zgrają policjantów, a był przemiłym człowiekiem.

– No włącz wreszcie, to posłuchamy – ponaglił go Jamal.

Film się uruchomił. Jakość obrazu i dźwięku była całkiem dobra, Ali powiedział, że to może być urywek z Al-Dżaziry. Bin Laden mówił coś po arabsku, ale za szybko i używając zbyt trudnych słów, żeby Jamal go zrozumiał. Czytał więc angielski tekst poniżej. Bin Laden długo rozwodził się nad Arabią Saudyjską, nad tym, że król zgarnia tam wszystkie pieniądze i decyduje w kraju o każdej sprawie, a ludzie nie mają nic do powiedzenia. A także nad tym, że król jest sterowany przez Amerykanów, którzy chcą zagarnąć ropę i stłamsić, poniżyć wszystkich muzułmanów. Nie mają żadnego prawdziwego boga, są nieczyści i nie mają prawa przebywać w państwach muzułmańskich. Bin Laden wspominał też o Allahu, o tym, że Allah uważał walkę przeciw Amerykanom i tym, którzy ich wspierają, za obowiązek każdego muzułmanina. Zdaniem bin Ladena Arabowie powinni też walczyć przeciwko królom i książętom w Arabii Saudyjskiej. Na koniec przeczytał fragment Koranu, który mówił o walce z nieczystymi.

– Zrobił to w obronie muzułmanów. Musiał, bo Amerykanie szczają na muzułmanów.

Ali położył sobie ręce na piersi i wyzywająco spojrzał na Jamala.

– Amerykanie na nas szczają.

– Może – powiedział Jamal.

– Na ciebie też, stary. Przysięgam.

– Kurwa, nie podoba mi się to, co robi USA, w każdym razie nie w Iraku.

– Jeszcze gorzej jest w Arabii Saudyjskiej.

– Nic, kurwa, nie wiem o Arabii Saudyjskiej. Moi krewni mieszkają w Bagdadzie, a nie na jakimś zadupiu.

Ali popatrzył na zegarek i sięgnął po torbę Adidasa stojącą obok krzesła. Przeleciał wzrokiem kilka pomiętych papierów, na których ktoś czerwonym tuszem zakreślił w kilku punktach duże koła.

– Muszę wkuć jeden wers z Koranu, trzeba się dziś wieczorem wziąć mocniej za naukę – westchnął Ali, podnosząc grubą zieloną księgę.

Jamal dalej przeszukiwał stronę z wystąpieniem bin Ladena, ale było tam naprawdę sporo przynudzania. Długie teksty, głównie o religii.

– Ty też powinieneś pochodzić na nauki u imama – zauważył Ali.

– Już do niego chodziłem.

– Byłeś u niego tyle co nic, to za mało. ‒ Ali złapał Jamala za rękę i spróbował odciągnąć jego uwagę od strony internetowej. – To za mało. I obiecuję ci, że nie jest nudno. Mówimy o cholernie ważnych rzeczach, o takich, które trzeba potraktować serio.

– O Bogu?

Ali pokręcił energicznie głową i wydał odgłos dyszącego konia.

– O tobie.

– Że co?

– Chodzi tam o ciebie, o to, kim jesteś i czego chcesz. Chodzi o twoje życie.

W dużych, ciemnych oczach Alego malowała się powaga. Jamal zaśmiał się na ten widok.

– Kurwa, bracie. Mówisz serio?

– Oczywiście, że serio, inaczej bym tu nie siedział i nie zawracał ci dupy – odparł Ali.

Jamal podniósł się i poszedł do garderoby. Przez komputer i Alego zrobiło się raptem gorąco w pokoju, potrzebował porządnego T-shirta zamiast grubej bluzy dresowej. Kiedy się przebrał, Ali dalej siedział i patrzył na niego tymi dużymi, brązowymi oczami.

– Myślisz, że imam zechce porozmawiać o dżihadzie?

Ali podrapał się po głowie.

– Bez kitu, możecie porozmawiać o wszystkim. A on we wszystkim się orientuje, zna Koran na pamięć, słowo.

– O bin Ladenie też?

– Tak.

Jamal westchnął głęboko.

– Okej. No to pójdę do imama.

– W porzo, mój ty przyjacielu!

Ali już chciał go wziąć w objęcia, gdy Jamal zrobił unik.

– Tak, tak. Ale nie zamierzam, kurna, zamieszkać u imama.

– Nie, nie. Jasna sprawa.

Jamal zamyślił się i znowu zagłębił w przeglądanie strony internetowej. Miał nadzieję, że natrafi na coś równie zajebistego, jak bomba w samochodzie.

Nagle zobaczył szwedzką flagę. Bez wahania kliknął w link znajdujący się pod spodem i pojawiła się na stronie cała masa innych linków. Tekst napisany był po szwedzku, wiele z tego, co widział, dotyczyło „świętej wojny” i „walki z nowymi wyprawami krzyżowymi”. Kliknął w link, który mówił o „Braciach Muzułmańskich”. Odesłał go do innej strony, na której zamieszczono duże zdjęcie kilku chłopaków, może z dziesięciu, pod drzewem, a dokładniej pod palmą. Siedzieli na piasku i trzymali w rękach książki. Pod zdjęciem znajdował się długi tekst, który dotyczył tego, w co wierzyli.

– Patrz, są ze Szwecji. Mieszkają w Göteborgu – zdziwił się Jamal i podniecony sam dotknął palcem ekranu.

Szybko go wytarł. Poczuł na sobie potężne cielsko Alego, gdy ten pochylił się do przodu, chcąc lepiej widzieć. Odsunął się, żeby zrobić mu miejsce.

– To nie wygląda jak Szwecja, stary – zauważył Ali.

– Cholera, musisz to przeczytać.

Ali przebiegł wzrokiem tekst, wodząc po nim palcem wskazującym. Ukradkiem zerknął na Jamala, żeby pokazać, że nie dotykał ekranu.

– Oni są na… pielgrzymce – powiedział Ali.

– Właśnie. Ale mieszkają w Szwecji.

– Tutaj jest czat – powiedział Ali i wskazał mały kwadrat na stronie. – Piszemy coś?

Jamal zatarł ręce i parsknął śmiechem.

– Napisz, że w Göteborgu mieszkają same cioty.

– Ta, kurwa. Nie możemy tego zrobić.

– Możemy. Wkurwią się.

Jamal wciąż się śmiał. Już widział oczami wyobraźni, jak ci poważni kolesie pod palmą odkrywają bezczelną wiadomość Jamala i Alego i jak doprowadza ich ona do szału.

– Napiszmy lepiej coś sensownego. No weź, przecież to, kurwa, mocny kaliber – zaprotestował Ali.

Jamal zastanowił się przez chwilę. Może byli mocnymi zawodnikami, a może tylko bandą loserów, którzy tęsknili za palmami i mieli chujową stronę w necie.

– Okej – zgodził się Jamal. – Napisz do nich i zapytaj, czy mają jakieś porządne gnaty, coś w rodzju uzi.

Ali głośno literował, kiedy pisał.

– Czy macie porządne gnaty – powtórzył wolno, szukając palcami na klawiaturze właściwych klawiszy.

– Jak się pisze uzi?

Jamal pomógł mu przeliterować wyraz, który widział w wielu grach wojennych. Kiedy Ali skończył pisać, Jamal wpadł na pomysł.

– Napisz, że my też mamy jakąś zajebistą nazwę, i coś o tym, że jesteśmy ze Skärholmen.

Ali odwrócił się do Jamala i szeroko uśmiechnął.

– Mudżahedini ze Skärholmen. Brzmi zajebiście.

Jamal pacnął Alego po głowie i się zaśmiał.

– To megafrajerskie, ale dajesz.

Ali wyglądał na wielce zadowolonego, gdy dopisywał ostatnie linijki. Zapisał stronę w ulubionych, żeby móc później szybko ją odnaleźć.

– Sprawdzimy jutro, zobaczymy, czy odpowiedzą – skwitował Ali.

Gdy zniknął wkuwać swoje sury z Koranu, Jamal zrobił sobie porządną kanapkę z serem. Popijał ją colą i stał przez chwilę, wyglądając przez okno. Wrócił do komputera, strona z czatem nadal była otwarta. Pojawił się na niej nowy wpis. Ktoś im odpowiedział.

Meczet przy Tjärhovsgatan na sztokholmskim Södermalmie znajdował się w niepozornym domu z ogrodem wciśniętym między wysokie kamienice z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Budynki wznosiły się tu ciasno jedne obok drugich. Stojąc na ulicy, Anette obserwowała, jak wlewała się do niego rzeka mężczyzn. Przebijające się przez chmury słońce z trudem docierało do budynku.

Przed meczetem stało kilka kobiet. Wymieniały między sobą żarliwe stłumione powitania, spod chust dolatywały głosy w wielu językach. Sekrety i plotki wymieniano w trzech językach: po turecku, arabsku i persku. Także zasłony na twarzach się różniły: niektóre nosiły nikaby przesłaniające całą twarz, inne zakrywały tylko włosy.

Anette zobaczyła już to, co chciała. Jej kontakt tu był. Przeszła przez ulicę do zaparkowanego kawałek dalej food trucka, który wbrew wszelkim przypuszczeniom dostał pozwolenie na parkowanie. Namalowano na nim motyw z dżungli i duże, wesołe słońce. Ta objazdowa kuchnia oferowała wszystko: od jagnięciny w plackach pita po tłuste, kreolskie potrawy jednogarnkowe.

– Czy pity z jagnięciną są pikantne? – zapytała mężczyznę w wozie.

Poprawił zaparowane okulary na nosie i uśmiechnął się szeroko.

– Do wyboru, do koloru. Mamy sos ostry, średni i łagodny.

Anette zdecydowała się na łagodniejszy wariant, po czym wziąła w rękę lunch i wróciła na stanowisko. Obok prowizorycznego meczetu leżała sterta blachy falistej. Zasłaniano nią po modlitwie okna i drzwi wejściowe, chroniąc je w ten sposób przed kamieniami, farbą w spreju, butelkami z płonącą benzyną i kotletami schabowymi. Ataki na meczet różniły się od siebie. Niektórym chuliganom starczało samo bazgranie po murach, inni próbowali puścić z dymem cały budynek albo poniżyć wiernych, obrzucając meczet kawałkami wieprzowiny.

Nikt nie był w stanie sobie przypomnieć, ileż to razy wypisywano na jego fasadzie najróżniejsze hasła. Ani ile razy właściciel budynku chciał wyrzucić wspólnotę na bruk. Ataki zwykle zaczynali rasiści, malując sprejem swastyki i napominając muzułmanów, żeby wracali do domu. Tylko gdzie ten ich „dom” miał właściwie być? Po rasistach do dzieła przystępowali antyrasiści, którzy na bazgrołach rasistów kreślili słowo „intifada” tyle razy, że ściany i wejście w całości pokrywały bazgroły.

Anette umiałaby z pewnością wymienić nazwiska ich wszystkich, co do jednego. Pojawiali się w różnych miejscach, w różnych konstelacjach. Rasiści zdawali się bardziej przewidywalni, organizowali demonstracje dla upamiętnienia któregoś ze starych nazistów, szwedzkiego króla albo innego dręczyciela ludu, już po wszystkim dziękując swoim przeciwnikom, że zechcieli przyłączyć się do walk ulicznych. W równych odstępach czasu starali się też dawać w skórę całkiem niewinnym osobom, główne kryteria stanowiły kolor skóry i włosów. W ten sposób lądowali w policyjnym rejestrze.

Antyrasiści byli bardziej przebiegli. Mogli uderzyć w najmniej oczekiwanych miejscach. Zupełnie niespodziewanie organizowali festyn uliczny w proteście przeciwko jeździe samochodem, to zaś często przemieniało się w mazanie po murach, wandalizm i przemoc w stosunku do policji. Albo wtapiali się w pokojową manifestację i prowokowali policjantów. Przede wszystkim jednak atakowali różne konstelacje prawicowych ekstremistów.

W pierwszym okresie w Säpo Anette pracowała w wydziale ochrony konstytucyjnej. Razem z kolegami mieli na oku grupy, które usiłowały obrócić w gruz szwedzką demokrację. Czuwali nad tymi z prawa i z lewa, od zwykłych pomyleńców, po jednostki działające w sposób wyrachowany i oparty na jakiejś strategii. Z początku przydzielono jej zadanie przyglądania się „autonomicznej lewicy”. Rozeznanie poszło łatwo, w dużej mierze dlatego, że członków lewicy regularnie zatrzymywano za rzeczy, które mieściły się w kodeksie karnym; często było to uciekanie się do przemocy w stosunku do oponentów politycznych. Służby miały dzięki temu świetny dostęp do ekstremistycznych grup „patriotów” i nazwisk ich sympatyków.

Uderzyło ją to, jak wielu z autonomicznej lewicy pochodziło z zamożnych domów. Ci najaktywniejsi mieli od osiemnastu do trzydziestu paru lat i niezwykle często rodziców lekarzy, adwokatów albo dyrektorów w dużych przedsiębiorstwach. Dawało to się we znaki, gdy ich sprawy lądowały w sądzie. Wydanie wyroku skazującego napotykało notorycznie przeszkody, w dużej mierze dlatego, że mieli oni środki i dostęp do najlepszych adwokatów w Szwecji. Raz jedna z gazet codziennych planowała opublikować nazwiska i zdjęcia osób najbardziej aktywnych wśród autonomicznej lewicy, na takiej samej zasadzie, jak robiono to z przywódcami rasistów i nazistów. Według plotek, które słyszała Anette, publikacja została zablokowana przez grupę wybitnych dziennikarzy tej gazety. Powodem było to, że wielu aktywistów miało krewnych w redakcji, a może wśród przyjaciół dziennikarzy. Anette nie była pewna. W każdym razie do publikacji nie doszło. Inaczej rzecz się przedstawiała z nazistami. Wielu wywodziło się z patologicznych domów i niejeden z tych, którzy aktywnie działali w ugrupowaniach sięgających po przemoc, sam był ofiarą nadużyć.

Przeżuła ostatni kawałek jagnięciny w placku i wytarła usta. Na ścianie meczetu wciąż widniały ciemne ślady, które mimo wielokrotnego czyszczenia nie chciały zejść. Do końca modlitwy zostało jeszcze trochę czasu. Zdecydowała, że po prostu postoi tam oparta o parkową ławkę, skąd ma widok na wejście do meczetu.

Zdawało się, że minęły wieki, ale w końcu wyszedł. Ciemne, lekko płochliwe oczy wypatrzyły ją od razu. Mieli umowę, że zawsze, ilekroć modlitwa dobiegnie końca, będzie szukał jej wzrokiem. A gdyby stała gdzieś w pobliżu, pójdzie za nią, zachowując minimum pięćdziesięciometrowy odstęp. Spotykali się później w Wayne’s Coffee powyżej na Götgatan. Umówili się, że nim usiądzie przy jej stoliku, przejrzy gazety w kiosku obok kawiarni. W ten sposób będzie mógł odkryć, czy ktoś go śledzi. Tak też się to odbyło i tym razem.

Anette Jansson obserwowała, jak stoi odwrócony tyłem do drzwi wejściowych i spokojnie czyta amerykański magazyn wędkarski. Zdjął czapkę z daszkiem, odsłaniając pokaźną łysinę. Tylko na karku ostały mu się resztki czupryny, która w młodości z pewnością była imponująca.

Hassan Hamid. Niegdyś odpowiedzialny za logistykę i rozwiązywanie problemów w palestyńskim Hamasie. Człowiek, który przy wielu akcjach wykiwał zarówno izraelskie, jak i amerykańskie służby bezpieczeństwa. Jego manewry dywersyjne i fałszywe operacje przyczyniły się do tego, że izraelskie pociski rakietowe wysadziły wiele pustych domów.

W tej chwili był to jednak człowiek, który uczestniczył wyłącznie w pokojowych debatach politycznych. Choć nadal pozostawał osobą z wieloma kontaktami i autorytetem, do której wielu przychodziło z prośbą o radę. Na ogół odbywało się to bez najmniejszego kłopotu, mimo że mieszkał teraz w kraju daleko na północy, tysiące kilometrów od Palestyny. Był to też człowiek, który podrzucał Säpo przeróżne informacje. Na informatora zwerbowała go nie Anette, lecz jej poprzednik. Odnosiła wrażenie, że naprawdę mocno przycisnęli Hamida. Może Säpo dało mu do zrozumienia, że on i jego rodzina mieszkają w Szwecji wyłącznie z ich łaski? Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że Hamid na ogół mówił, o ile tylko ma coś wartego powiedzenia. Ostatnimi czasy było tego jednak coraz mniej.

Minęło sześć, siedem minut. Hamid odebrał przy kasie podwójne espresso i usiadł przy stoliku Anette, nie przestając się rozglądać.

– To musi być chyba popularne miejsce? – zaczęła.

Nie spiesząc się, Hamid zamieszał kawę łyżeczką. Wyglądał przy tym przez przeszkloną ścianę na Högbergsgatan.

– Porządną tu mają kawę – powiedziała spokojnie.

Jego chrypliwy głos wskazywał na wieloletnie palenie mocnych papierosów.

– Wszystko u ciebie w porządku, tak w ogóle?

Hamid wzruszył obojętnie ramionami.

– Tylko powiedz, jeśli czegoś ci trzeba – przypomniała Anette. – Nie mogę obiecać, że to załatwię, ale na pewno spróbuję.

– Może jest jedna taka rzecz – ociągając się, powiedział Hamid i podrapał się po szarym, pomarszczonym policzku.

– Jasne. Wal śmiało.

Hamid wyjaśnił, że jego najstarsza córka wychodzi za mąż i bezwzględnie chce podpisać intercyzę. Bo tak się robi w Szwecji.

– I co począć? – westchnął Hamid i przewrócił oczami. Jednocześnie uniósł ręce, jakby chciał, żeby Anette zrozumiała, jak wielka przepaść dzieli go od własnych dzieci.

– Dobrze robi, uwierz mi – zapewniła go Anette.

– Ach, ten kraj… jasne, obiecałem jej.

– Potrzebuje pomocy przy jej sporządzeniu?

– Tak. Moi przyjaciele prawnicy nie mogą jej pomóc.

Anette odniosła wrażenie, że Hamid w gruncie rzeczy nie chce ich o to pytać.

– Żaden problem. Podaj mi tylko nazwiska i numery osobowe pana i panny młodej, a my to załatwimy.

Wyjął kartkę z kieszeni i podał ją Anette. Odchylił się w tył i popatrzył w stronę kontuaru.

– Próbowałaś tutaj ciast? – zapytał.

– Owszem. Są pyszne. Powiedz tylko, na co masz ochotę, ja stawiam.

Zdecydował się wziąć duży, amerykański muffin wypełniony dżemem jagodowym. Siedzieli dłuższą chwilę w ciszy. Hamid zmagał się z ogromnym ciastkiem. Gdy skończył, Anette wstała i przyniosła mu szklankę wody. Bez pośpiechu wytarł dokładnie twarz dookoła ust. Po ciastku pozostały tylko okruszki na stole. Hamid położył rękę na brzuchu. Anetta odniosła wrażenie, że chyba się uśmiechnął.

– Poza tym coś nowego u twoich kumpli?

– Ach, nie ma o czym mówić… cała masa… jak to się mówi po szwedzku?… zgrzytów.

– Walczą o władzę?

Hamid prychnął z przekąsem.

– Żeby chociaż to. Sami nawet nie wiedzą, o co się biją. Po prostu lubią się kłócić i tyle.

Skończyli z pogawędkami o błahych sprawach.

Anette wyciągnęła zdjęcie Isy Yassina, mężczyzny, o którym donieśli im Niemcy. Bez słowa mu je podała i Hamid obejrzał dyskretnie fotografię pod stołem, zasłaniając ją kurtką. Westchnął głośno, obrócił zdjęcie we wszystkie strony i podrapał się po głowie. Równie szybkim ruchem oddał jej fotografię.

– Niestety, nigdy go nie widziałem.

– A jeśli powiem Isa Yassin. Albo Alberto Feranda, albo Guido Gonzales? – pytała Anette, która kilkakrotnie przeczytała niemiecki raport i nauczyła się na pamięć nazwisk i aliasów.

Odwrócił wzrok i zmrużył oczy, patrząc na Högbergsgatan. Stało tam trzech ojców z małymi dziećmi i wypchanymi wózkami i dyskutowało, w którą stronę iść.

– Naprawdę mi przykro, pani Jansson, ale są to kompletnie nieznane mi nazwiska, a dokładniej mówiąc, znam dwie osoby, które nazywają się Isa Yassin. Jedna jest piekarzem w Bejrucie, a druga dentystą w Bostonie.

– Hm… Dla nas raczej nic ciekawego, co?

– Raczej nie. Obaj są zainteresowani tylko i wyłącznie pieniędzmi.

– Niech zgadnę. Temu w Bostonie powodzi się lepiej niż jego imiennikowi w Bejrucie?

– Niestety. Pytanie było zbyt proste. Nie będzie punktów.

– Tak podejrzewałam.

Hamid pochylił się ku niej i szepnął:

– Żeby podrążyć, muszę mieć coś więcej. Zdjęcie i nazwisko to za mało.

– Czyli co?

– Choćby skąd macie tę informację, do kogo ma należeć i gdzie ostatnio go widziano. Takie rzeczy.

– Nie jestem pewna, czy mogę… – zaczęła Anette z powątpiewaniem w głosie.

Mrs Jansson. Skończymy się wygłupiać. Oboje jesteśmy profesjonalistami.

– To na pewno.

– Wiem, że z pewnością są jakieś sprawy bezpieczeństwa i inne bzdury. Ale oboje doskonale wiemy, że i ty, i ja jesteśmy na to za starzy. Nic nam to nie da.

Anette Jansson roześmiała się i popatrzyła na łysinę Hamida, który siedział z pochyloną głową.

– Jesteś dobrym negocjatorem, co? – zapytała.

– Jestem Arabem – uśmiechnął się Hamid odsłaniając dwa złote zęby, pobłyskujące w światłach lamp kawiarni.

Anette przeprowadziła w głowie rachunek korzyści. Co miała do stracenia? I jakie było ryzyko? Zdecydowała się zdradzić mu coś więcej o prawdopodobnej podróży Isy Yassina do Szwecji.

Hamid poprosił ją, żeby jeszcze raz pokazała mu zdjęcie. Oglądał je pod różnymi kątami, jakby na tym skrawku papieru miał ukazać się Isa Yassin we własnej osobie.

Hamid obrócił zdjęcie i przygryzł paznokieć kciuka.

– Problem jest taki, że ja jestem oldskulowcem.

– A tam, gadanie. Zawsze jesteś na bieżąco, Hamidzie.

– To na pewno.

Popatrzył na Anette.

– Ale nie zawsze obracam się w międzynarodowym środowisku.

Wyjaśnił, że wprawdzie nieraz przemieszczał się między różnymi krajami, ale zwykle chodziło mimo wszystko o Bliski Wschód.

– Tamci faceci grają jakby na innym poziomie, robią interesy międzynarodowe – powiedział. Z tonu głosu można było wnosić, że niemal im zazdrościł.

Anette próbowała wypytać go o kontakty, ale uciął temat.

– Różnica między nami jest taka, że oni mają w bród pieniędzy. My, zapewne… ‒ Obrzucił ją spojrzeniem. – Myśmy musieli znaleźć finansowanie dla naszej działalności, tymczasem twój przyjaciel na zdjęciu, Isa Yassin, i jego współbracia pławią się w pieniądzach, są bogaci jak szejkowie.

– Skąd biorą pieniądze?

– Z tego, co słyszałem, dostają bardzo hojne datki z różnych części Półwyspu Arabskiego.

– Narkotyki?

– Nie wiem. Nie sądzę, żeby z handlu narkotykami było aż tak dużo pieniędzy. Inaczej jest z talibami w Afganistanie, oni utrzymują się głównie z tego. ISIS ciągnie pieniądze z ropy.

– A Hamas?

– Dostaje datki od bogatych i biednych. Ale tylko na to, co jest najpotrzebniejsze.

– Nie warto być chciwym – zauważyła z sarkazmem Anette. Postanowiła nie wspominać nic o tym, że Hamas otrzymywał znaczące wsparcie od mułłów z Iranu.

– Wiesz chyba, że prowadzimy szkoły i szpitale?

– Wiem. Prowadzicie bardzo imponującą i ważną działalność – odparła Anette. – Więcej ludzi powinno się o tym dowiedzieć.

Zadzwoniła komórka Hassana. Zakomunikował coś cicho po arabsku i skończył rozmowę po niecałej minucie.

– Muszę iść.

– Kumple?

– Nie, żona. Mam kupić jedzenie po drodze do domu.

– Masz jakiś pomysł, co możemy zrobić z naszym przyjacielem z Hamburga?

Hamid zapytał, czy może zachować zdjęcie. Anette się zgodziła. Włożył je do wewnętrznej kieszeni kurtki i zaciągnął suwak pod samą szyję.

– Popytam. To jedyne, co mogę zrobić.

– Świetnie.

Zdecydowali, że Anette wyjdzie pierwsza, Hamid posiedzi jeszcze kilka minut przy stoliku.

Anette włożyła płaszcz, szybko opuściła Wayne’s Coffee i udała się do księgarni położonej na tyłach Medborgarplatsen. W księgarni pachniało starym papierem, kurzem i wiedzą gromadzoną od setek lat. Przywitała się skinięciem głowy ze starszym mężczyzną za kasą. Jej zainteresowanie wzbudziła biografia Konrada Adenauera ze zdjęciem byłego kanclerza na okładce. Zaczęła przeglądać wolno książkę, po jakiejś minucie kątem oka spostrzegła, jak Hamid przeszedł obok ulicą.

Odstawiła książkę na półkę i spokojnie wyszła z księgarni. Zdawało się, że nikt Hamida nie śledził, nie szedł za nim ani nie ścigał wzrokiem. Również na Medborgarplatsen nie widziała nikogo, kto mógłby ewentualnie na niego czekać. Hamid oddalał się Götgatan, sam, na pozór wolny. Anette skierowała się do metra.

Rozległ się dźwięk telefonu. W kieszeni zawibrowała komórka.Dzwonił Per Stavfeldt. Dochodzenie w sprawie napaści na młodego mężczyznę na Skärholmen posunęło się o krok do przodu.

– Mamy zdjęcia dwóch sprawców – oznajmił Stavfeldt swoim uspokajającym tonem głosu.

– Skąd?

– Zapomnieli usunąć krótką sekwencję w środku nagrania, gdy zrobili sobie kilkusekundową przerwę na złapanie oddechu.

– Masz na myśli, że…

– Tak, wydaje się, że niedbale przejrzeli ten film.

– Nie byli zamaskowani?

– Nie, no byli, ale musieli trochę rozluźnić materiał, żeby otrzeć pot z twarzy. Nie całkiem, ale można w przelocie zobaczyć ich nosy i usta.

Sekwencja trwała tylko kilka sekund i zaczynała się w momencie, gdy napastnicy powalili ofiarę na podłogę i wykręcili jej ręce do tyłu, czyli mniej więcej w połowie filmu. Jeszcze zanim doszło do ostrej bijatyki. Nie wiadomo było, dlaczego sprawcy przeoczyli tych kilka sekund i ich nie wycięli. Może po prostu z nieuwagi i pośpiechu. Według Stavfeldta jeden z zamieszanych odsłonił się bardziej niż pozostałi. Inspektor miał nadzieję, że uda się go zidentyfikować jako tego, który dobrze znał się z ofiarą napaści.

– I co teraz? – zapytała Anette.

– To, co zwykle. Rozpytamy w koło – odparł krótko Stavfeldt i obiecał odezwać się najszybciej, jak to możliwe.

W pomieszczeniach zajmowanych tymczasowo przez jej wydział na Kungsholmen panowały cisza i skupienie. Kiedy Anette przechodziła obok pokoju Peltonena, ten nie oderwał nawet wzroku od ekranu, podobnie Eriksson, który zamknął drzwi do siebie, żeby nikt mu nie przeszkadzał, i prowadził z kimś rozmowę przez telefon. Pozostali także pracowali, Urban Ström tkwił z nosem w jakichś papierach, wyjątkowo niczego nie przeżuwając, Lars Frisk zaś pochylał się nad kserokopiarką i wyjmował z niej po kolei wysuwające się pojedyncze kartki.

Dostała esemes, od razu wykręciła numer Maltego Hasselblada. Odezwał się po chwili swoim dyrektorskim tonem, ale gdy usłyszał, że to Anette, wrócił jego normalny głos, zachrypły jak u palacza, bez cienia jakiejkolwiek intonacji albo rytmu.

Hasselblad poinformował, że otrzymał wiadomość od jednego z figurantów, Thomasa Östergrena z Atlas Copco. Wydawało mu się, że widział jakiegoś kursanta przed swoim domem w Nacce. Östergren nie był tego stuprocentowo pewien, ale ten ktoś, kto siedział i obserwował jego dom z granatowego volvo, wyglądał na typowego policjanta i z pewnością nie był nikim z sąsiedztwa. Podał mu rysopis, który zdaniem Hasselblada idealnie pasował do Görana Sundmachera.

– Konfrontowałeś już z tym Sundmachera?

– Nie, do cholery. Ty powinnaś to zrobić – odparł Hasselblad.

– Dobrze. Dzięki, Malte.

Odłożyła słuchawkę i przez chwilę się wahała, czy zadać to pytanie Sundmacherowi wprost, czy po koleżeńsku porozmawiać z szefem ochrony osobistej. Postanowiła zwrócić się do samego Sundmachera. Östergren mógł się przecież mylić.

Zadzwoniła pod specjalny numer przydzielony w ramach kursu Sundmacherowi. Czekała dobrych dziesięć sygnałów, zanim mechaniczny kobiecy głos poinformował ją, że to automatyczna skrzynka pocztowa i że może zostawić wiadomość po sygnale. Rozłączyła się.

Sundmacher złamał jedną z żelaznych zasad. Komórka powinna zawsze być włączona, niezależnie od pory dnia. Nawet jeśli kursanci wybierali się do opery albo na pogrzeb, byli zobowiązani zabierać ze sobą swoje smartfony.

Pieprzony pojeb – pomyślała. Jak mógł na własną rękę rozpocząć obserwację? Powinien chyba rozumieć, że wymaga to narady z bezpośrednim przełożonym. Ponownie wystukała numer Hasselblada i poprosiła go o znalezienie Sundmachera i poinformowanie, że ma się z nią natychmiasto kontaktować.

Lars Frisk zwołał naradę. W pokoju czuć było dym papierosowy, choć w całym budynku już od dwudziestu lat obowiązywał zakaz palenia. A może Anette po prostu brakowało ambitnie zaprojektowanych pomieszczeń, takich jak u Stavfeldta w Skärholmen. Nie wiedziała.

Oscar Mannerstråle od razu ją zauważył. Złożył palce w pistolet i na niby do niej strzelił. Gdy Oscar zdmuchnął „dym” z czubków palców, Frisk zmarszczył brwi, po czym popatrzył na Anette z miną, jakby właśnie połknął całego grejpfruta. Usiadła na krześle koło szefa.

– Są już wszyscy, więc zacznijmy – powiedział Frisk i lekko postukał w dłoń wskaźnikiem laserowym.

Streścił sytuację, jaka powstała po podjęciu działań wywiadowczych. Eriksson i Peltonen rozpytali się w pierwszej kolejności wśród informatorów, którzy mieli orientację we wspieranej przez Iran organizacji Hezbollah, ale przyjrzeli się także adresom, o których wiedzieli, że często używane są przez członków i sympatyków nieudzielających się aktywnie. Peltonen przejął pałeczkę.

– Nie dzieje się kompletnie nic – oznajmił z delikatnym, fińskim akcentem.

– Ale – zaczął Frisk – według raportu, który napisaliście z Erikssonem, było kilku nowych lokatorów pod adresem w Märszcie.

Skierował wskaźnik laserowy na dokument leżący na jego miejscu.

– Zgadza się – odparł Eriksson. – Ale przy dokładniejszym sprawdzeniu tego z naszym podstawowym źródłem okazało się, że w tym mieszkaniu mieszka teraz kilkoro młodzieńców z Libanu, którzy potrzebują spokoju.

– Jak to spokoju?! – zdziwił się Frisk.

Anette widziała po nim, że nie jest to najlepszy moment na ironizowanie czy zabawne komentarze.

– To dwóch dwudziestokilkulatków, którzy w tym semestrze uczą się tu w Sztokholmie angielskiego – Eriksson przeczytał ze swojego raportu.

– I tyle?

– Tak, tak to faktycznie wygląda. Mają się uczyć angielskiego i oderwać od tej, delikatnie mówiąc, skomplikowanej sytuacji w Bejrucie.

Lars Frisk nic nie powiedział, tylko popatrzył pytająco na Erikssona.

– Tak… nic niepokojącego, co miałoby dla nas jakieś znaczenie. Ma to prawdopodobnie związek z walkami gangów czy czymś takim.

Eriksson odwzajemnił spojrzenie Friska.

– Gangów przestępczych, bez powiązań z polityką. I nie mają oni nic a nic wspólnego z naszym niemieckim tropem. Nie ma absolutnie najmniejszego powiązania.

Frisk zwrócił się do Anette Jansson i poprosił, żeby przedstawiła raport. Opowiedziała krótko o spotkaniu z Hassanem Hamidem i wspomniała, że dało ono taki sam wynik, jak w przypadku Peltonena i Erikssona. Dodała jednak, że Hamid obiecał podrążyć sprawę na własną rękę.

– A właśnie, prawie bym zapomniała. Musimy mu pomóc przygotować umowę małżeńską dla jego córki.

Frisk odpowiedział krótko, żeby Anette zwróciła się z tym do niejakiego Torstenssona, jednego z pracowników Säpo, i że nie powinno być z tym problemu.

Rozejrzał się dookoła stołu i zza okularów do czytania spojrzał na Urbana Ströma. Jego informatorzy obracali się wśród siatki islamistów, którzy pierwotnie pochodzili z organizacji Jamaat-e-Islami i między innymi w Egipcie byli podejrzewani o wysadzanie autobusów z zagranicznymi turystami. Liczba wyjazdów do kraju faraonów i piramid mocno spadła, odkąd oni – a także inni islamiści – wzmogli aktywność. Jednak reżim egipski ostro się za nich wziął i w rezultacie mocno osłabił tę organizację. Uciekając się do tortur i tajemniczych zniknięć, egipskim służbom bezpieczeństwa udało się z wolna, ale skutecznie nadwątlić siły i chęci do poświęceń rozochoconych islamistów. Poza tym doprowadzili do zahamowania nowych poborów. Najzwyczajniej niewielu miało odwagę, żeby zostać członkiem tej organizacji.

Grupa w Szwecji składała się zaledwie z paru osób, ale krążyły wokół nich wolne elektrony, które należały do innych sieci i ugrupowań różnego rodzaju. W wielu miejscach w Szwecji pojawiały się grupy tytułujące się „Miecz Allaha”, „Święta droga” czy „Święte męczeństwo”. Kilka, jak się udało stwierdzić Säpo, miało też odgałęzienia albo bliskie kontakty z Państwem Islamskim.

– Niestety, doszedłem mniej więcej do tego samego co inni, żadnego trafienia ze zdjęciem ani nazwiskiem – oświadczył Urban Ström i wsadził sobie do ucha końcówkę długopisu.

– Mogę o coś zapytać? – wtrącił Oscar.

– Pytaj, potem się okaże, czy umiem odpowiedzieć.

– Zauważyłeś w ogóle jakąś wzmożoną aktywność w rozpracowywanych przez siebie kręgach?

Urban Ström opuścił brodę na pierś i pokiwał głową tak, że w całej okazałości odsłonił na szyi wałki tłuszczu.

– Odpowiedź: Tango, Alpha, Kilo.

– Co proszę?

– Odpowiedź: tak. Wykazywali bardzo dużą aktywność, bardzo dużo ludzi przyjeżdżało i odjeżdżało, odbyło się wiele spotkań, trwały długie dyskusje do późnej nocy.

Ström pokusił się o uśmiech.

– Ale żadnego z tych, którzy przyjeżdżali i odjeżdżali, nie udało się zidentyfikować jako tego, którego wystawili nam Niemcy.

W pokoju zapanowała cisza, słychać było jedynie szelest raportów Larsa Friska. Każdy po kolei kartkował je naprędce i w skupieniu, jakby próbował znaleźć za tymi słowami coś więcej i odkryć jakiś ukryty wzór.

– Nasz niemiecki przyjaciel może skończył już podróżować – zauważyła Anette Jansson.

Lars Frisk podniósł wzrok znad raportów.

– Chodzi mi o to, że może zadanie Isy Yassina zostało już wykonane – doprecyzowała.

Lars Frisk potoczył wzrokiem po zgromadzonych przy stole.

Anette ciągnęła dalej, mniej śmiało.

– Może nie jest już aktywny w Szwecji, co może rzecz jasna oznaczać, że inni przejęli jego zadanie.

Jej uwaga spotkała się z cichym pomrukiwaniem, które trudno było uznać za poparcie albo sprzeciw.

Oscar Mannerstråle spojrzał na zegarek i znacząco popatrzył na Larsa Friska, który mu podziękował i poprosił, żeby był dostępny w najbliższym czasie. Kiedy Oscar wyszedł i nie zamknął za sobą drzwi, Eriksson stęknął z dezaprobatą.

Frisk wstał i zaczął rozmasowywać sobie dół pleców przez szary sweter. Na dworze za oknem padał śnieg z deszczem. Świat tonął w ciemnych barwach.

– Myślę, że mimo wszystko jasne jest, że powinniśmy się skupić na tych ugrupowaniach, którym przyglądał się Ström – powiedział Frisk. – Czy będzie dobrze, jeśli podzielicie się obserwacjami według przynależności do poszczególnych grup? – od razu przeszedł do rzeczy.

– Może tak, może nie – odparł Ström. – Szukamy w końcu kogoś, kogo przynależności grupowej nie znamy. Z drugiej strony te osoby z Hanoweru, o których wspomnieli Niemcy, nie wydają się mieć związków z żadną ze starszych organizacji.

Frisk delikatnie przytaknął, a potem podzielił obowiązek prowadzenia obserwacji między pary; Anette zgodnie z utartym porządkiem wylądowała w zespole z Urbanem Strömem. Nikt nie powiedział ani słowa więcej i spotkanie dobiegło końca.

Po spotkaniu Anette poszła z Urbanem Strömem do ekspresu po kawę. Gorzka ciecz sprawiła, że oboje wykrzywili się w grymasie.

– Co ty o tym myślisz? ‒ zapytała.

Jej kolega wzruszył ramionami i zajrzał do swojego kubka, jakby kawa go czymś uraziła.

– Cholera go wie, szczerze mówiąc. Mimo wszystko był to tylko cynk o jakiejś podróży.

– No fakt. Ale najczęściej to właśnie takie małe wskazówki prowadzą do tego, że wpada się na ślad czegoś większego.

Twarz Urbana Ströma nagle się rozpogodziła.

– Nawet najmniejsza pomyłka skurczybyka jest dla nas błogosławieństwem.

Anette zaśmiała się i wylała kawę do zlewozmywaka.

– Chyba możemy zacząć jutro z samego rana? – zaproponowała.

– Dzisiaj to twoja najlepsza oferta – powiedział Ström i poczłapał do swojego zabałaganionego pokoju służbowego.

Anette znalazła na sekretarce nagraną wiadomość. Zostawił ją Hasselblad, który szukał jej już tego dnia po raz drugi. Z nagrania wynikało, że Sundmacher powiedział, że nie zadzwoni teraz do Anette i że odezwie się później, gdy będzie już miał „bardziej klarowny obraz sytuacji”.

Wzięła jeszcze raz akta Sundmachera i przeczytała jego życiorys. Interesujące, pomyślała. Może był gotów posunąć się bardzo daleko, mimo że to tylko ćwiczenia. Wysokie ambicje bywają przydatną cechą, choć czasami okazują się problemem. Przypominają guzik, który się naciska, żeby pochwałami lub krytyką skłonić człowieka do maksymalnego wysiłku. Tak, żeby przed niczym się nie cofnął tylko po to, żeby usłyszeć, że się nadaje.

Może to być też destruktywne ‒ jeśli człowieka spotykają niepowodzenia. Upadek następuje wtedy z większej wysokości, a i rozgoryczenie się wzmaga.

Była sobota. Nawet budowlańcy dziś odpoczywali. Panowały cisza i spokój. Każdy krok niósł się echem po betonie i dziesięciokrotnie wzmacniał. Szuranie podeszew butów o podłogę brzmiało jak ciągnięcie worka z węglem po żwirowym podwórzu, klamra kurtki uderzająca o żelazną balustradę wydawała odgłos kamienia spadającego do dużego metalowego wiadra.

Mohammed el-Mehti stał pochylony nad rysunkami, które Sarmad Azim rozłożył na dużym stole w piwnicy. Ściany pokryto nową warstwą farby i nieprzyjemna wilgoć zniknęła, ale z plamami po oleju na podłodze nie dali sobie rady. Mieli teraz jednak porządnie wymytą podłogę i kilka nowych ścian z płyt gipsowych.

– Jak z lokalizacją mojego gabinetu?

Sarmad podszedł do rysunku i wskazał na coś palcem.

– Najdyskretniejsze miejsce, jakie udało mi się znaleźć, to podłużny pokój w głębi korytarza za strzelnicą.

Mohammed podniósł wzrok znad planu i spróbował zorientować się w dużej piwnicy. Mieli zbudować tutaj małą strzelnicę, przeznaczoną tylko dla karabinków i pistoletów pneumatycznych. Szwedzkie przepisy zezwalały na strzelanie z broni pneumatycznej bez licencji. Najwyraźniej cieszyło się ono w Szwecji dużą popularnością; działało tu wiele klubów strzeleckich, również dla młodzieży. Strzelanie w piwnicy do papierowych tarcz nie było ani dziwne, ani nielegalne.

Sarmad wyszukał już w domu handlowym o nazwie XXL kilka ulubionych modeli broni. Nie miała ona większej mocy niż dziesięć dżuli i w razie trafienia mogła co najwyżej spowodować zaczerwienienie na skórze. Ale na trening strzelecki nadawała się wprost znakomicie.

– A więc teraz stoimy w pomieszczeniu treningowym – wyjaśnił gorliwie Sarmad.

– Obok nas znajdują się dwie sale lekcyjne, a dalej jest strzelnica, do której można się dostać jednym długim korytarzem.

Mohammed zaproponował, żeby się tam udali. Kiedy podeszli do długiego korytarza, wskazał pytająco na pokój po lewej stronie.

– Tak, dokładnie. To tutaj. – Sarmad uniósł rękę. – Tyle że nie możemy w tej chwili wejść, podłoga nie jest jeszcze gotowa.

Mohammed wyjął latarkę i poświecił do wnętrza tego, co miało być jego gabinetem, ale na razie było tylko pustą przestrzenią.

– Niestety, może być tu ciasno, to potwornie wąski pokój – powiedział przepraszająco Sarmad.

Mohammed odwrócił się do niego.

– Przyjacielu, mieszkałem kiedyś w o wiele gorszych warunkach.

Podszedł do Sarmada i złapał go za ramię. Jego rzadko słyszany śmiech poniósł się echem po korytarzu.

– W porównaniu z tamtym miejscem to jest istny pałac.

Sarmad odwzajemnił się niepewnym uśmiechem.

– Ale czy nie będzie tu zbyt mrocznie i ponuro, co?

Mohammed poczuł, że powinien przestać się śmiać z pytań Sarmada. Odwrócił wzrok od nieco stropionego towarzysza i spróbował przypomnieć sobie swoje pokoje z innych czasów.

– Kiedyś, kiedy już tutaj skończymy, opowiem ci o naprawdę ciemnych i ponurych lochach – obiecał Mohammed i poklepał Sarmada po ramieniu. – Ale nie dziś. Dziś powinniśmy się cieszyć, że nasza baza zaczyna być gotowa.

Ruszyli w stronę spiralnych schodów.

– Nie zapomniałeś o czymś? – rzucił Mohammed, nie patrząc nawet na kompana.

Sarmad zniknął w ciemnościach i wkrótce Mohammed usłyszał, jak przedziera się przez sterty gratów. Po chwili wrócił z rysunkami architektonicznymi zwiniętymi w rulon.

– Przepraszam.

– Spal je, gdy tylko się z tym wreszcie uporamy. I dopilnuj, żeby ci, których zatrudniliśmy, zrobili to samo.

Wpatrując się uparcie w ziemię, Sarmad pokiwał głową.

Weszli po schodach na górę do przestronnego hallu na górnym piętrze. Ponieważ oczy przyzwyczaiły się do piwnicznej ciemności, teraz trudno im było coś zobaczyć w mocnym świetle, wpadającym tu przez duże okna od frontu. Dojmująco cuchnęło gumową wykładziną leżącą na podłodze. Nie licząc małego biura, górne piętro składało się z jednego jedynego pomieszczenia, które mieli zapełnić regałami na wysokość człowieka i rozłożyć na nich artykuły spożywcze.

Naprawdę wyglądało to jak prawdziwa hurtownia. Może nie równie elegancka jak u zawodowców, ale mimo wszystko wystarczało to na ich potrzeby. Regały stały w równych rzędach. Na jednej ze ścian wisiały półki z dużymi słoikami z ciecierzycą.

Uśmiech Sarmada Azima był wymuszony i niepewny.

– O czym myślisz? – zapytał Mohammed.

Sarmad jeszcze mocniej zwinął rysunki trzymane w rękach.

– W tym tygodniu pojawił się tutaj… klient.

– Aha.

– Kierowca taksówki, przejeżdżał obok i się zainteresował. Chciał kupić hummus po cenie hurtowej.

– Mów dalej.

– Dałem mu do zrozumienia, że dostarczamy towar tylko do restauracji i sklepów, a później podałem bardzo wysoką cenę. – Sarmad rzucił okiem przez papierowy rulon, jakby trzymał lornetkę. – Cena powinna go odstraszyć.

– Ale gdyby nalegał?

– Zawsze możemy zwalić winę na braki w magazynie.

– Tylko czy uda nam się prowadzić sprzedaż tak, żeby nie wyglądało to podejrzanie.

Sarmad stukał papierowym rulonem w nogę. – Jak na razie nie mamy jeszcze wszystkich dokumentów. Jest ich cała masa. Ubezpieczenia i stos pozwoleń.

Mohammed przejechał dłonią po półce i podszedł wolno do Sarmada.

– Fasada musi być bez zarzutu, wiesz o tym.

– Jasne. Ale…

– Co, drogi bracie?

– To zajmie sporo czasu. Nie samo rozeznanie się w dostępnych produktach, tylko to wszystko, co się z tym wiąże.

Mohammed przeszedł na środek pomieszczenia. Mimo że podniósł głos, zdawało się, że ta duża sala, mająca z pewnością trzy metry wysokości, pochłania wszystkie dźwięki.

– Mówiłem to już wcześniej, ale powtórzę jeszcze raz. – Mohammed nabrał powietrza w płuca, żeby Sarmad usłyszał go na drugim końcu. – Fasada jest równie ważna, co właściwa działalność! Bo to nic innego jak właśnie ona umożliwia prowadzenie tej właściwej działalności! – Tam, gdzie stał, usłyszał, że Sarmad coś wymamrotał, ale nie zrozumiał co. – Mów głośniej.

Sarmad musiał niemalże krzyczeć, jego głos sprawiał wrażenie, jakby miał się załamać od tego wysiłku.

– Jestem tego w pełni świadom. I podejmę wszelkie kroki, żeby dopełnić wszystkich formalności.

– W kółko trzeba powtarzać – ciągnął Mohammed, jakby nie słyszał Sarmada. – Fasada jest skorupą, jest jak kulisy w teatrze. Dlatego się tym zajmujemy.

Sarmad tkwił wciąż na swoim miejscu. Obok znajdowało się małe pomieszczenie biurowe. Prosto umeblowane. Na każdym stole stały dwa komputery. Czy w tych komputerach jest jakaś zawartość? – zastanawiał się Mohammed. Wziął głęboki oddech i kontynuował.

– Wielu wydaje się marnotrawstwem poświęcanie aż tyle pracy na stwarzanie pozorów. Pozorowana działalność przypomina jednak tymczasową ochronę przed wiatrem, coś, co budujemy, żeby zaraz zburzyć.

Mohammed zmęczył się takim głośnym mówieniem i podszedł bliżej do Sarmada.

– Wydaje mi się, że ci nie opowiadałem, jak raz zbudowaliśmy na pustyni cały obóz, żeby użyć go w charakterze kulis.

– Nie no… nie zrobiliście tego? – zdziwił się Sarmad.

– Owszem. Zrobiliśmy. Rozbiliśmy masę namiotów i porozkładaliśmy na widoku mnóstwo rzeczy.

– Rozumiem.

– Chcieliśmy tylko, żeby wróg spoglądał w złym kierunku, przynajmniej przez chwilę, tak byśmy my mogli pracować w spokoju.

– Udało się?

– Nie. I powiem ci dlaczego.

Mohammed opowiedział o satelitach szpiegowskich, które krążą w kosmosie i fotografują wszystko, co się dzieje na ziemi i co je zainteresuje. Fałszywy obóz, który zbudowali jego ludzie, wyglądał realistycznie, w każdym razie oni tak sądzili. Jednak wróg z kosmosu dostrzegł, że między namiotami nie ma żadnych ścieżek, że nigdzie nie zostały wydeptane, nawet przed żadną dziurą czy namiotem, które powinny służyć za latrynę. Na początku wróg widział ślady na piasku, ale ledwie po jednym dniu zniknęły zatarte przez wiatr.

– Co się stało później?

– Cóż, zaczęli szukać właściwego miejsca. – Mohammed pokręcił lekko głową.

– Musiała to być kompletna katastrofa. – Sarmad popatrzył na niego i krzywo się uśmiechnął. – Ale tutaj mamy porządne ścieżki i latrynę.

Mohammed nie mógł powstrzymać śmiechu.

– Zdecydowanie tak, bracie. Wszystko będzie działo się naprawdę – zrobił pauzę – z jednym tylko wyjątkiem. Nie będziemy się reklamować.

Ćwiczenia tego dnia odbywały się w sztokholmskim metrze. Kursanci mieli trenować śledzenie pieszo dwóch osób. Tego dnia za figurantów robili Peltonen i Eriksson.

Anette zebrała swoją grupę przed kościołem Gustawa Wazy na ostatnią odprawę. Tuż obok znajdowała się stacja metra Odenplan. Dżdżysta, zimna pogoda – silne powiewy wiatru i opady śniegu z deszczem – powodowały, że nie obawiali się, że ktoś przypadkiem może ich podsłuchać. Odenplan ział pustkami, jeśli nie liczyć pojedynczych osób przemykających jak najszybciej po mokrym, śliskim chodniku.

Przebrnęli już niemal przez połowę rozłożonego na rok szkolenia. Kursanci tylko okazjonalnie dostawali zwolnienia z normalnej służby. Po kilkorgu z nich było już widać zmęczenie.

– Jak mówiliśmy podczas zajęć teoretycznych, obowiązują tutaj te same zasady, co zawsze – powiedziała Anette. Zmagała się z porywami wiatru w plecy, kursanci stali przodem do podmuchów. Tak dobrze znała ich twarze. Nie tylko rekomendowała każdego z osobna, ale długie miesiące ciężko razem pracowali.

– Pamiętajcie, tworzycie zewnętrzny i wewnętrzny krąg. Ci, którzy znajdują się najbliżej za figurantami, starają się w miarę możliwości za nim iść, natomiast ci z was, którzy znajdują się przed nimi, muszą regularnie oglądać się do tyłu, żeby widzieć, dokąd tamci się kierują.

Jedna z kursantek, Anna z jasnowłosą czupryną, podniosła do góry rękę.

– Co robimy, jeśli zawahają się przed drzwiami metra?

– Wtedy ci, co idą przodem, wsiadają do wagonu. W ten sposób zabezpieczamy tę drogę.

– A co, jeśli żaden z figurantów nie wsiądzie do metra? Jeśli będzie to tylko wybieg, żeby wywieść nas w pole?

– Najlepiej w takiej sytuacji pojechać do następnej stacji i szybko nawiązać przez radio kontakt z kolegami – odparła Anette.

Dodała, że mają kontynuować obserwację, póki figuranci nie spotkają się z nią gdzieś w Sztokholmie. Wtedy mają zakończyć obserwowanie i razem wrócić na Observatoriegatan. Tam zostanie przeprowadzona ewaluacja ćwiczenia.

– Zmieniacie się w równych odstępach czasu. Zewnętrzny i wewnętrzny krąg musi na bieżąco wymieniać ludzi, inaczej jest ryzyko, że zostaniecie zauważeni.

Nadeszło przez radio krótkie wezwanie, na które Anette Jansson natychmiast odpowiedziała. Niemal jednocześnie całą dłonią wskazała na mały sklepik na skrzyżowaniu Odengatan i Upplandsgatan.

– Za pięć minut wasi figuranci wyjdą z Seven Eleven tam dalej. Jasny, rosły mężczyzna i drugi, równie jasny, ale trochę niższy. Obaj ubrani w ciemne kurtki – powiedziała Anna i pociągnęła Görana Sundmachera za rękaw. Ochoczo dał się prowadzić.

– Świetnie, podejdźmy bliżej – powiedział Stefan Berggren. Anette znała go już od dłuższego czasu z ich säpowskiego wydziału analitycznego.

Dostał do pary ciemną kobietę z krótkimi włosami i w długim skórzanym płaszczu, Felicię Johansson, na co dzień pracującą na komendzie na Norrmalmie.

Pozostali jakby uznali za oczywiste, że formują tylny, zewnętrzny krąg i dlatego mają odczekać chwilę. Dopiero gdy Peltonen i Eriksson zniknęli na schodach wiodących w dół do metra, tylna grupa zaczęła się przemieszczać.

Ani Peltonen, ani Eriksson nie zostali poinformowani, gdzie zaczną być śledzeni, Anette przekazała im instrukcje, że mają się zatrzymać pod trzema adresami, a potem mogą przemieszczać się wedle własnego uznania z takim zastrzeżeniem, że mają pozostawać w obrębie centrum. Jak dotychczas nikt z nich nie przejawiał oznak, że namierzyli swoich obserwatorów.

Anette wzięła na siebie komunikację radiową. Na dole w metrze zasięg mógł być czasem kiepski, ale liczyła, że radio ich nie zawiedzie. Ona sama jechała samochodem. Po kilku minutach nadszedł meldunek, że figuranci wsiedli do pociągu jadącego na południe.

– Dokąd jedzie pociąg? – zapytała przez radio.

Po chwili otrzymała wiadomość, że pociąg jedzie w stronę Farsty.

– Czy wszyscy są w pociągu?

Odpowiedziała jej grupa z tylnego kręgu: „Nie. Jedziemy następnym metrem”.

Anette skręciła w Sveavägen, pod którą przebiegała zielona linia do Farsty. Pod jej samochodem, pod jezdnią, pod plątaniną rur, kabli i przepustów, ktoś pół wieku temu wykopał pierwsze tunele i położył pierwsze tory pod metro między stacjami: Stockholms Central, Hötorget i Rådmansgatan.

Gdy Anette dotarła do Kungsgatan, otrzymała meldunek, że śledzeni figuranci – postawny Eriksson i ich säpowski król kierownicy Jari Peltonen – na stacji Stockholms central przesiedli się do innej linii i teraz znajdują się w pociągu jadącym do Mörby.

– Dogonili nas, co mamy robić? – usłyszała od grupy z przodu.

– Możecie tylko uczepić się figurantów, nic innego nie da się zrobić – poinstruowała Anette.

Pięć minut później została poinformowana, że Eriksson i Peltonen wysiedli przy Östermalmstorg i kierują się do północnego wyjścia.

– Jakie są wasze pozycje? Grupa z przodu zaczyna meldować.

Na jej zawołanie odpowiedziały trzy grupy.

– Świetnie. Odzyskaliśmy już początkową formację – zakomunikowała Anette.

Kilka minut później pojawił się nowy problem.

– Figurant A wszedł do kawiarni na stacji, a figurant B czeka na górze na Nybrogatan – usłyszała od jednej z grup tworzących wewnętrzny krąg.

– Rozdzielcie się. Jedna osoba z tylnej grupy niech dołączy do tego, kto śledzi figuranta B – powiedziała Anette i uśmiechnęła się na myśl o Erikssonie i jego nieustannym piciu kawy.

Pół minuty trwała w radiu cisza. Eriksson dostał kawę i dołączył do Peltonena na ulicy przy stacji Nybrogatan. Szybkim krokiem przeszli do hali targowej na Östermalmie z ciasnymi alejkami, ladami, małymi sklepikami i restauracjami. Zgodnie z komunikatami radiowymi obaj przemieszczali się po hali w różnych kierunkach. Peltonen przebierał coś przy stoisku, na którym sprzedawano dziczyznę, Eriksson zaś myszkował wśród ryb i skorupiaków. Po chwili, zmęczony darami morza, przysiadł w restauracji na piętrze z widokiem na całą Östermalmshallen.

Anette zareagowała za późno. Powinna była od razu ostrzec tych, którzy znajdowali się w hali na parterze. Zadzwoniła jej komórka.

– Anette Jansson – zameldowała, próbując przygotować się na kąśliwość kolegi.

– No cześć, Jansson. Z miejsca, w którym właśnie siedzę, widzę mnóstwo podejrzanych typków, którzy bardzo się interesują moim kolegą Peltonenem.

– Sprytny ruch usiąść piętro wyżej, to trzeba ci przyznać.

– Moja skromność nie pozwala mi na przechwałki – zarechotał do telefonu Eriksson.

Komisarz Jansson zakończyła rozmowę i podniosła do ust radio.

– Koniec ćwiczeń. Zbiórka przy kawiarni na dole na stacji metra Östermalmstorg. Potem wracacie razem do bazy.

Wyłączyła radio, wsiadła do samochodu i spróbowała znaleźć wyjazd z Östermalm, pełnego jednokierunkowych ulic i samochodów zaparkowanych po obu stronach jezdni, przez co na drogach robiło się jeszcze ciaśniej. Pokonanie stosunkowo krótkiej trasy na Observatoriegatan zajęło jej ponad trzydzieści minut.

Kiedy zamknęła od środka drzwi tak zwanego Data Management Logistics, a w rzeczywistości jednego z lokali szkoleniowych szwedzkich służb bezpieczeństwa, spostrzegła, że wszyscy kursanci zdążyli już tu przed nią dotrzeć. Siedzieli rozsiani po sali, większość za ekranami komputerów, kilkoro po prostu stało i rozmawiało. Anette poprosiła wszystkich, aby spisali wrażenia z ćwiczenia, a także zaprezentowali swoje wnioski, jeśli jakieś wyciągnęli. Podeszła do Görana Sundmachera, który zaczął już stukać w klawisze na jednym z komputerów.

– Sundmacher, czy mógłbyś mi poświęcić pięć minut? Na osobności? – zapytała Anette i wskazała na jeden z cichych, przeszklonych pokoi.

Usiedli naprzeciwko siebie. Anette zauważyła, że ten ciemnowłosy mężczyzna coraz bardziej siwieje. Wyglądał na bardzo zmęczonego.

– A więc, Göranie. Jest sporo rzeczy, o których nie mieliśmy czasu porozmawiać.

– Aha? Jakich?

Spojrzał zdziwiony na Anette, która dostrzegła u niego cienie pod oczami.

– Na początek chciałabym wiedzieć, jak się masz. Czy czujesz presję, jesteś przemęczony albo coś takiego?

Sundmacher niepewnie się uśmiechnął.

– Zmęczony, to trzeba przyznać. Ale chyba tak powinno być.

– Tak, te ćwiczenia dają w kość, nie tylko tobie.

– Nie ma o czym mówić, jestem dość odporny.

Anette wyjęła z torebki notatkę służbową i przeleciała ją wzrokiem.

– Dobrze, w takim razie chciałabym zapytać na początek, dlaczego dwa razy zjawiłeś się na debriefingu wcześniej, o takiej porze, gdy powinieneś być na mieście i zbierać informacje.

Sundmacher zaczął rozciągać stawy palców, jeden po drugim, tak że przy każdym stawie rozlegało się strzyknięcie. Może to to samo gówno, które w zeszłym roku miałam w kolanie – pomyślała Anette.

– Chciałem zaoszczędzić trochę czasu i tyle – powiedział ze wzrokiem utkwionym w biurku.

– To znaczy?

– Miałem świetną okazję do obserwacji na mieście i nie chciałem… żeby mi przepadła.

– A tak by się stało, gdybyś przyszedł o czasie na debriefing?

– Tak, tak to oceniałem.

– Co to była za okazja?

– No… moje źródło zaczęło wreszcie mówić. Tak mi się w każdym razie wydawało. Pomyślałem więc, że to odpowiedni moment, żeby skłonić go do kolejnego kroku.

– Jakiego kroku?

– Zbliżenia się do podejrzanego. Jasna sprawa. W końcu to jest moim celem.

– A nie mogłeś zaczekać z tym… urabianiem informatora do zakończenia się debriefingu?

– Nie, wydaje mi się, że wtedy zaprzepaściłbym swój cel.

Po drugiej stronie szklanej ściany stał Malte Hasselblad i bawił towarzystwo. Przebrany w dyrektorski uniform, złożony z marynarki i krawata, opowiadał coś, co rozśmieszyło kursantów do rozpuku. Rola dyrektora miała wpływ na mowę jego ciała. Przybyło mu wdzięku, a zarazem stał się bardziej powściągliwy. Hasselblad jest naprawdę dobrym aktorem, pomyślała Anette.

– Göran, lubisz się wcielać w inne postaci, wkładać maskę i przybierać całkiem inną osobowość?

Jego zmęczone oczy próbowały znaleźć na stole jakiś punkt, którego można by się było uchwycić, jednak bez powodzenia.

– No… nie wiem. Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób.

– Nie? A to przecież najbardziej podstawowa część naszej pracy jako osoby urabiającej źródła – zdziwiła się Anette.

– Naturalnie, tak jest… ale odgrywanie kogoś innego brzmi jak postradanie zmysłów.

– Postradanie zmysłów?

– Tak, udawanie kogoś innego jest chyba dość nienaturalne. I jeszcze próbowanie pozbycia się swego własnego, prawdziwego ja.

– Tak, to trudne.

– Mocno to porąbane – powiedział Göran Sundmacher. – Chodzi mi o to, że trzeba wejść w buty zupełnie innego człowieka, zacząć myśleć tak jak on i zachowywać się w zupełnie inny sposób niż ten, do którego jest się przyzwyczajonym.

– A więc nie masz ambicji zostać aktorem.

– Słucham? Nie.

– Kontynuuj.

– Najtrudniejsze jest chyba mimo wszystko to, żeby nie pogubić się w legendzie, w tych wszystkich zmyślonych historiach związanych z nową tożsamością. Człowiek coś mówi na początku i musi pamiętać to przez cały czas. A pod koniec i tak nie pamięta, co mówił. Mota się w swoich kłamstwach i jest mu coraz trudniej się w tym wszystkim zorientować.

Anette Jansson pochyliła się do tyłu na krześle i wzięła głęboki oddech.

– Göran, spójrz na mnie.

Sundmacher niechętnie zwrócił wzrok na Anette.

– Podwójna gra leży w naturze naszego zawodu, trzeba to zaakceptować.

– Jasne, nie to miałem na myśli.

– Co więc miałeś na myśli?

– A więc… moim celem jest ukończyć ten kurs z pozytywnym wynikiem… dlatego zamierzam dać z siebie wszystko.

– Świetnie, wszyscy powinniśmy dawać tu z siebie wszystko.

– Nie ma sprawy.

– To się jeszcze okaże. I kolejne pytanie: co, do diabła, robiłeś pod domem Thomasa Östergrena w Nacce?

Göran Sundmacher przełknął głośno ślinę i popatrzył nieobecnym wzrokiem przed siebie.

– Chodzi ci o… dyrektora?

– Tak, do cholery, o kim innym miałabym niby mówić?

– Ja… to znaczy… chciałem zrobić coś poza urabianiem źródła, sprawdzić, czy da się jeszcze coś znaleźć.

– Aha, to chciałeś zrobić.

– Chyba chciałem trochę pójść na skróty – wyjaśnił Sundmacher, rozkładając ręce.

Anette wstrzymała się z następnym pytaniem. W ciszy, która zapadła, słyszeli głosy dobiegające z dużej sali obok. Wyglądało na to, że ktoś znalazł tam coś w internecie, i teraz wszyscy wskazywali na monitor i zanosili się śmiechem. Nie mają nic sensowniejszego do roboty, pomyślała Anette, i potoczyła wzrokiem dookoła, sprawdzając, czy Hasselblada nie ma gdzieś w pobliżu.

– Göran – zaczęła Anette. – Nie ma nic złego w byciu ambitnym, ale w naszej działalności jest jedna podstawowa zasada.

– Jaka zasada?

– Bardzo prosta. Mówi o tym, że nie wolno dać się nakryć. Bo wtedy będzie miało się problemy.

– A ja niby tę zasadę złamałem?

– Tak. Podejrzany zauważył cię i zadzwonił do nas. Nie sposób dać się bardziej zdemaskować, Göranie.

Zacisnął obie ręce w pięści i lekko uderzył się kilka razy u nasady nosa.

– Cholera, co za wtopa.

Anette głośno westchnęła.

– Spróbuj się wziąć bardziej w garść, Sundmacher. Pora się obudzić. Będzie ci to potrzebne.

– Oczywiście. Wziąć się w garść.

Anette włożyła papiery do torebki i poszukała karty dostępu.

Malte Hasselblad cicho zapukał w szklaną ścianę. Przyszedł czas na ewaluację dzisiejszego ćwiczenia. Dołączyli do nich Peltonen i Eriksson.

Anette przeszkodził telefon. Odebrała i od razu rozpoznała głęboki, nieco grubawy głos Pera Stavfeldta. Policja z Söderort zatrzymała trzech młodych mężczyzn na przesłuchanie w związku z pobiciem w Skärholmen. Chwilę później prokurator wniósł o ich areszt tymczasowy i ten został zasądzony.

Stavfeldt przyznał, że ta sprawa nie miała dla nich najwyższego priorytetu, ale mimo wszystko cały czas nad nią pracowali i nie odpuścili, aż do czegoś doszli. Zdjęcia jednego z mężczyzn z nagrania w końcu przyniosły efekt w postaci przydatnego cynku. Na tej podstawie mogli dalej rozpytywać w celu znalezienia dwóch pozostałych sprawców.

– Mamy na nich tyle, że powinno wystarczyć – powiedział Stavfeldt.

– Jak ustosunkowują się do zarzutów?

– Poddali się dość szybko. Przyznali się.

– Poszkodowany?

– Jeszcze się nie pojawił. Ale dzwonił kilka razy do matki, głównie po to, żeby powiedzieć jej, że wciąż żyje. Ani słowa o tym, gdzie jest albo co mu się stało.

Anette pomasowała sobie skronie i poszukała na stole czegoś do pisania. Rozumiała, że szanse na powrót Amira Atwana do domu rosły, jeśli jego mama przekaże mu, że oprawcy zostali zatrzymani. Choć nigdy nie można było mieć stuprocentowej pewności.

– Coś o innych zamieszanych? Może o tym, czy działali z czyjejś inicjatywy?

Stavfeldt cicho zachichotał.

– Akurat w tej kwestii nabierają wody w usta. Co samo w sobie sprawia, że to pytanie staje się nader interesujące.

– Tak, bez dwóch zdań – zgodziła się Anette.

– Co powiesz na małą wyprawę na południowe rubieże miasta? – zapytał Stavfeldt lekko poddenerwowanym tonem.

– Ile mam na to czasu?

– Dwa tygodnie. Potem prokurator musi wnieść oskarżenie. Ale areszt tymczasowy można rzecz jasna przedłużyć.

Mimo nawału pracy Anette ustaliła ze Stavfeldtem termin za niecałe dwa tygodnie.

Dziewczyna siedząca naprzeciwko Jamala była dość młoda. Zazwyczaj w urzędzie pomocy społecznej przyjmowały petentów stare, zgorzkniałe babska. Babska, które nie chciały mu dać złamanego öre.

– Nie mogę w kółko prosić matki o pieniądze – wyjaśnił.

Dziewczyna miała okrągłe okulary i niesforne blond włosy, które cały czas wciskała za ucho. Była chyba przeziębiona. Stale przykładała do czerwonego, podrażnionego nosa chusteczki higieniczne. Może młoda, ale miła to ona nie jest, pomyślał zawiedziony Jamal.

– Nie, oczywiście, to mogę zrozumieć. Pana mama nie ma nawet obowiązku łożyć na pana utrzymanie.

– Że co?

– No tak, w świetle prawa jest pan dorosły. Pana mama nie musi wcale za pana płacić.

– Ale…

– Hmm… jak by to ująć? Prowadzi pan niezupełnie dorosłe życie. Mieszka pan w domu u mamy, nie ma pan pracy i nawet nieszczególnie się pan o nią stara.

– Jak to? Szukam cały czas.

– Aha, to świetnie.

– Może dostanę robotę w Ice w Kungens kurva, koło Ikei, no wie pani gdzie.

– Wspaniale, to chyba najlepiej od razu zacząć.

– Nie jest to jeszcze całkiem pewne… mają odezwać się w tym tygodniu. Obiecali.

Na wywieszce przed jej pokojem Jamal przeczytał, że nazywa się Liisa Korhonen. W pomieszczeniu obok ujrzał w przelocie innych, którzy stawili się tego dnia w urzędzie. W fotelu dla interesantów u jednej z tych biurw siedział, albo raczej leżał rozwalony, podstarzały żul, którego Jamal kojarzył z centrum, w innym pokoju jakiś punk tak zaczął fikać, że aż musiał do akcji wkroczyć postawny ochroniarz. Na korytarzu siedziała ubrana w czarny nikab wystraszona kobieta z małym dzieckiem na rękach.

Imam opowiadał zwykle o piekle, o tym, co czeka na człowieka, jeśli nie będzie żył zgodnie z wolą bożą. Ale to tutaj, pomyślał Jamal, musi być przedsionkiem piekła. Pomoc społeczna. Stacja końcowa dla wszystkich, który wpakowali się w jakieś gówno.

– I teraz chciałby pan, rzecz jasna, dostać pieniądze – zapytała Liisa przez dwa „i”.

Jamal stłumił w sobie odruch, żeby odpowiedzieć jej, że nie ‒ że przyszedł tutaj tylko dlatego, że jest tu taka miła atmosfera.

– Ja… naprawdę potrzebowałbym trochę pieniędzy. Do czasu, aż dostanę tę robotę w Ice, żebym mógł jakoś przeżyć do pierwszej wypłaty.

– Ale przecież żywi się pan u mamy.

– Tak, ale inne rzeczy też kosztują.

– Na przykład co? – dopytywała dziewczyna z pomocy społecznej, wycierając kroplę coraz niżej zwisającą jej z czerwonego nosa.

– Ubrania. Buty. Na dworze jest zimno. Mam zamarznąć na śmierć? – Jamal spróbował ją podejść w ten sposób.

– Nie ma raczej takiego ryzyka.

Przeskanowała badawczo jego ubranie.

– Muszę przynajmniej kupić cieplejszą kurtkę.

– Proszę się nie łudzić, że dostanie pan pieniądze na jakąś drogą kanadyjską kurtkę.

– Canada Goose.

– Słucham?

– Tak się nazywają. Te kurtki.

– Ależ tak! Wiem! – zawołała Liisa i natychmiast się rozchmurzyła. – Słyszałam, że właśnie w Ice mają ładne zimowe kurtki w niezwykle niskiej cenie. Chyba byłyby w sam raz?

– W Ice?

– Tak, skoro ma pan tam pracować i w ogóle... Może dostanie pan nawet rabat pracowniczy, będzie jeszcze taniej.

Uniosła ręce do góry, jakby odkryła coś absolutnie fantastycznego.

– No nie wiem – odparł Jamal wymijająco. – To chyba nie mogą być dobre kurtki… jeśli są tak tanie.

Liisa Korhonen głośno wydmuchała nos i wbiła wzrok w Jamala.

– Niech pan posłucha: na korytarzu czeka na rozmowę ze mną samotna kobieta, która musi wykarmić troje dzieci. Skakałaby z radości, gdyby jej jedynym zmartwieniem była zimowa kurtka.

– Jasne, rozumiem – odparł Jamal i spróbował skierować rozmowę na inny tor.

– Może pan dostać talon na kurtkę. Będzie mógł pan ją kupić, gdzie pan zechce – powiedziała już z mniejszym entuzjazmem.

Przeziębienie chyba odbierało Liisie Korhonen resztki sił, bo siedziała teraz z opuszczoną głową, jakby jedynym jej marzeniem było pójść do domu i położyć się do łóżka.

– Tal… co?

– Talon. Taki czek, za który można zrobić zakupy, ale wolno kupić tylko to, co na nim zapisano, na przykład zimową kurtkę.

– Potwornie skomplikowane.

– Tak się może panu wydawać. I w ogóle do pańskiej wiadomości: nie ma możliwości, żeby dostał pan pieniądze do ręki.

Liisa Korhonen wyszperała z szuflady jakiś świstek, coś na nim napisała i podała go Jamalowi.

– Pięćset koron? – odczytał niepewnie i popatrzył na niewielką karteczkę.

– Proszę spróbować porównać ceny między sklepami. Zawsze gdzieś się trafi jakaś… okazja – rzekła. Poprosiła, żeby już poszedł. – W kolejce czeka jeszcze wiele osób – dodała i machnęła zasmarkaną papierową chustką w stronę korytarza.

Kiedy Jamal wyszedł z urzędu pomocy społecznej, podniósł karteczkę i przyjrzał się jej uważnie. Pięć stów. Czy to było tyle warte? To całe żebranie i płaszczenie się? Nie chciał dłużej o tym myśleć. Przeszło mu przez głowę, że może ktoś zechce się z nim wymienić i dać mu za ten świstek prawdziwe pieniądze. Jeśli sprzedałby go na przykład za czterysta koron. A może lepiej odebrać tę kurtkę, a potem spróbować ją sprzedać? Tylko, kto by chciał kupić taką tanią kurtkę… Jego sytuacja doprawdy nie przedstawiała się różowo.

Anette Jansson jeszcze raz przetrząsnęła zawartość koperty. W środku było pięć paszportów, pięć banknotów po sto dinarów jordańskich i pocztówka bez znaczka. Ta ostatnia przedstawiała Ścianę Płaczu w Jerozolimie. Rozpoznawała, że cztery z nazwisk w paszportach były arabskie, a piąte perskie. Ponieważ koperta przez przypadek trafiła do pewnego przedsiębiorstwa koło Norrtullu, Anette stała teraz w recepcji i patrzyła na siedzącego tu strażnika. Był to młody chudy chłopak, ubrany w za duży mundur, z pękiem kluczy, krótkofalówką, komórką i latarką przy pasku. Chłopak miał jasne, krótko przycięte włosy, które dodatkowo podgalał na karku i po bokach. Pełen oczekiwania zerkał to na kopertę, to na Anette.

– Kiedy zjawili się tutaj ci ludzie i pytali o list? – zapytała.

– Wczoraj, tuż przed lunchem. Zaraz potem powiedziałem o tym Hassemu, szefowi. A on zadzwonił do was.

– Jak wyglądali?

– Mężczyzna był wysoki, o ciemniejszej karnacji, z dużym nosem. Kobieta niska i też ciemna na twarzy. Aha, i też miała dość spory nos.

– Cudzoziemcy?

– Właśnie.

– Mówili z jakimś akcentem?

– Mówili po angielsku. Ale nie brzmiało to jak angielski.

– Jak pan ocenia, skąd pochodzili?

Strażnik podrapał się dyskretnie po piersi.

– Hmm... gdzieś z południa. No wie pani, stamtąd, skąd pochodzi wielu blattar[6].

Zaczerwienił się. Anette odczytała to jako znak, że wstydzi się raczej ograniczonego słownictwa niż wątpliwych poglądów.

– Z Bliskiego Wschodu?

– Tak, właśnie stamtąd.

– A pierwszy raz? Kiedy tu byli?

Chłopak rozpromienił się i natychmiast udzielił odpowiedzi.

– Pięć tygodni temu. W poniedziałek. Pamiętam doskonale, bo to był mój pierwszy dzień tutaj w biurze – odparł strażnik i wskazał na kalendarz, który stał na ladzie.

– Co wtedy powiedzieli?

– Zapytali, czy mogliby wysłać stąd list. Powiedziałem, że to nie jest urząd pocztowy, ale jakby nie przyjmowali tego do wiadomości.

– I co? Zaraz potem sobie poszli?

– Nie tak od razu. Przez chwilę rozglądali się tutaj pilnie. Wzięli wizytówkę dla gości.

Strażnik pokazał pliczek wizytówek z danymi kontaktowymi firmy, które stały z przodu na kontuarze.

– Potem sobie poszli.

Anette zauważyła, że z biura obok wyłania się Urban Ström. Towarzyszył mu mężczyzna w średnim wieku w typowym dla biznesmenów uniformie: ciemnym garniturze i białej koszuli. Weszli do małej sali konferencyjnej na początku korytarza. W rękach nieśli kubki z kawą i drożdżówki cynamonowe. Ach ty, powinieneś więcej trenować, a mniej się opychać drożdżówkami, pomyślała Anette.

Zobaczyła szerokie plecy Ströma, gdy ten odwrócił się, żeby zamknąć drzwi. Westchnęła poirytowana i ponownie zwróciła się do strażnika siedzącego w recepcji.

– Jeśli dobrze rozumiem, prosili, żeby pan do nich zatelefonował.

– Tak jest. Dostałem od nich tę karteczkę z numerem telefonu i adresem. Powiedzieli, żebym zadzwonił, jeśli przyjdzie list. I że nawet byłoby jeszcze lepiej, gdybym mógł przesłać go dalej pod ten adres.

– Ale pan tego nie zrobił?

– Nie. Dałem go Hassemu.

– Postąpił pan prawidłowo.

Nie miała więcej pytań do strażnika, ale na wszelki wypadek zostawiła mu swoją wizytówkę, gdyby coś jeszcze sobie przypomniał. Zapukała do drzwi sali konferencyjnej, po czym nie czekając na wezwanie, weszła do środka. Ström i mężczyzna w garniturze, przeżuwając drożdżówki, obrzucili ją zdziwionym spojrzeniem.

– Zaraz będziemy gotowi – wymamrotał Ström z pełnymi ustami.

Skinęła głową w odpowiedzi, stanęła z boku recepcji i rozejrzała się dookoła. Było to zwyczajne biuro. Capital Estates & Grand Designs AB. Przedsiębiorstwo średniej wielkości z około trzydziestoma pracownikami. Tablica na zewnątrz głosiła, że zajmowali się zakupem, sprzedażą i zarządzaniem nieruchomościami. Korytarz biegł dookoła piętra, tworząc kwadrat, a biura rozsiane były wzdłuż ścian zewnętrznych. Pośrodku znajdowały się sale konferencyjne i pomieszczenia z drukarkami oraz ksero. Położenie przy Norrtull w Sztokholmie było zarazem dość centralne, a przy tym dawało poczucie anonimowości.

Anette podeszła znowu do recepcji i strażnika.

– Hmm... Zapomniałam o jednej rzeczy. Czy dużo ludzi się tutaj kręci?

Strażnik uśmiechnął się szyderczo i obejrzał się przez ramię.

– Nie, panuje kompletny spokój. Czasem tylko przyjdzie jakiś kurier albo ten czy inny klient. Poza tym nic się tu nie dzieje.

– Nie ma więc za dużo roboty?

– Nie. Jest za to dużo czasu na naukę. Przygotowuję się do poprawiania matury… – wyjaśnił strażnik i uśmiechnął się szeroko.

Anette kiwnęła potakująco głową. Czuła w kościach, że chłopak zaraz opowie jej o swoim marzeniu, żeby dostać się do szkoły policyjnej. Lada moment zacznie wypytywać o jej zawód. Przerwała mu pytaniem.

– Więc jeśli przyjdzie tu ktoś nieznany, od razu zwraca się na niego uwagę?

– Tak, dokładnie.

Ström wyszedł z sali konferencyjnej i uścisnął rękę mężczyźnie w garniturze, którym był zapewne Hasse. Spotkali się z Anette przy wejściu.

– Skończyliśmy już tutaj, jak myślisz? – zagadnął.

Anette odpowiedziała, że chyba rzeczywiście mają już wszystko, co warte uwagi. Wyszli i wsiedli do samochodu.

Urban Ström stęknął głośno, siadając za kierownicą i zapinając pas bezpieczeństwa, który napiął się na jego potężnej klatce piersiowej i brzuchu; dyskretnie czknął. Według Anette Jansson wyglądał tak, jakby było mu niedobrze.

– Wyciągnąłeś coś z tego szefa? – zapytała.

– Nie. Gówniana sprawa. Bez wątpienia dla Urzędu Migracyjnego. – Ström nabierał rozpędu. – Przychodzi kilkoro oszołomów do zwykłego biura i próbuje je wykorzystać jako urząd pocztowy, żeby dostać przesyłkę z paszportami. Amatorszczyzna. Ryzyko, że zostanie się nakrytym, jest przecież ogromne. I że usłyszy się kategoryczne „nie”.

Zgadzała się z nim. Wydawało się to bardzo nieostrożne i nieprzemyślane posunięcie. Dalekie od typowego dla ich przeciwników.

– Zgadywałbym – ciągnął Ström – że grupka uczynnych krewnych wysłała kilka fałszywych paszportów i trochę kasy, żeby zwiększyć szanse na uzyskanie prawa stałego pobytu. – Zrobił krótką przerwę. – Naiwni idioci. Wylecą z tego kraju szybciej, niż uda im się powiedzieć Allah.

Anette zastanawiała się sama po cichu, ile profesjonalizmu można oczekiwać od zwykłych ludzi. Naprawdę nie wszyscy mieli talent do oszukiwania i kantowania. Trafiali się też tacy, których życie zmusiło do bycia uczciwym.

– Dowiedziałeś się czegoś od niego? Od tego Hassego?

– Nie. Ta sama historia, którą opowiedział chłopak z recepcji.

Według obu świadków przed pięcioma tygodniami do Capital Estates & Grand Designs AB na Ynglingagatan 7 przyszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta, o cudzoziemskim wyglądzie, prawdopodobnie z Bliskiego Wschodu, i poprosiły o wysłanie listu. Strażnik im odmówił, tłumacząc, że to nie urząd pocztowy. Para odeszła bez protestów, ale wzięli wizytówkę firmy. Niedługo potem przyszedł list ze stemplem pocztowym z Jordanii. Ponieważ żaden z zatrudnionych w biurze nie przyznawał się do listu, dyrektor firmy Hans Rasmussen go otworzył. Znalazł w nim pięć paszportów, pięćset dinarów jordańskich w banknotach i pocztówkę. Pieniądze stanowiły równowartość niemal sześciuset koron.

Hans Rasmusson włożył kopertę do szuflady, w której spokojnie przeleżała kilka tygodni, aż w progu znów zjawiła się ta sama para. Zapytali nieco zaskoczonego strażnika, czy nie nadeszła do biura jakaś przesyłka. Recepcjonista nic nie odpowiedział, ale przyprowadził Rasmussona. Ten wyjaśnił uprzejmie, lecz zdecydowanie, że nikt nie odbierał tu żadnego listu z Jordanii, zaznaczając na koniec, że to nie jest poczta, tylko zwykła firma. Mężczyzna przeprosił i wyjaśnił, że musiało dojść do nieporozumienia, po czym zapisał swój numer telefonu i adres w Sztokholmie i poprosił Rasmussona o kontakt, gdyby list jednak do nich dotarł. Rasmusson mu to obiecał. Para opuściła biuro. Potem Hans Rasmusson skontaktował się ze służbami bezpieczeństwa.

Anette Jansson skręciła ze Sveaplan, pojechała Norra länken, aż wyjechała na prowadzącą na południe nitkę E4. Ström popatrzył na nią zaskoczony.

– Sprawdziłam dane z kartki, którą ta para zostawiła Rasmussonowi – wyjaśniła Anette. – To adres z Vårberg. Myślę, że powinniśmy im zadać kilka pytań.

Ström jęknął i popatrzył w sufit.

Zaparkowała samochód kilka przecznic od budynku na Brantholmsgränd w Vårberdze i powiadomiła przez radio centralę operacyjną. Ruszyli w stronę podanego adresu. Domy wyglądały tu podobnie. Szare pudełka z namalowanymi kolorowymi kleksami, które miały przeciwdziałać monotonii.

Z osiedlowego sklepu wyszło kilka starszych kobiet w czarnych chustach. Dreptał za nimi starszy mężczyzna w marynarce i czapce z daszkiem. Wszędzie panował spokój.

Anette wstukała kod do bramy, który dostała przez radio. Na tablicy przy wejściu widniało nazwisko Eqbal Ahmed, mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze. Ström podszedł do windy i już miał wcisnąć przycisk, gdy Anette go powstrzymała.

– Pójdziemy pieszo.

Kiedy wspięli się na górę, Ström z trudem łapał oddech. Anette poczuła, że nieznacznie podniósł jej się puls, ale nie z wysiłku. Rozpięła krótką kurtkę i położyła dłoń z tyłu na plecach, gdzie nosiła służbową broń.

Ström przewrócił oczami. Anette dała mu znać na migi, żeby stanął na prawo od drzwi, plecami do ściany. Sama stanęła tak, żeby móc zajrzeć do mieszkania, gdy ktoś wyjdzie. Nacisnęła dzwonek. Z wnętrza dobiegł przytłumiony dźwięk. Drzwi się nagle otworzyły i stanął w nich kilkunastoletni chłopiec o ciemnej karnacji skóry, spoglądając ze zdziwieniem na przybyłych.

– Cześć! Zastaliśmy w domu mamę albo tatę ? – zapytała Anette.

Zauważyła, że trudno jej mówić przyjacielskim, spokojnym tonem, gdy jest taka spięta. Chłopiec pobiegł do mieszkania i wrócił ze starszym mężczyzną z długą brodą, odzianym w sukmanę. Słychać było za nim tupot biegnących stóp i chwilę później zza jego pleców wychylała się niewielka gromadka chłopców. Mężczyzna odwrócił się i spróbował ich nakłonić, żeby wrócili do mieszkania. Był zdecydowanie niższy od Anette i kiedy na nią patrzył, musiał zadzierać głowę. Uśmiechnął się niepewnie i zapytał nieco zdezorientowany, w czym może pomóc.

Anette Jansson przedstawiła się i powiedziała, że jest z policji i musi zadać kilka pytań.

– Nikt nie jest o nic podejrzany, nie ma się czego bać – zapewniła.

Pistolet na plecach wydał jej się nagle bardzo nie na miejscu.

– Chcemy tylko skontrolować kilka rzeczy. Mam nadzieję, że to nie problem?

Salam. Oczywiście, proszę wejść.

Starzec zaprosił ich do środka; musieli przedrzeć się przez stertę butów.

– Ja i mój kolega oczywiście chętnie zdjęlibyśmy buty, ale nie wolno nam na służbie.

Mężczyzna uśmiechnął się wyrozumiale i wpuścił ich w głąbmieszkania. W dużym salonie na podłodze leżały perskie dywany, na ścianach piętrzyły się półki wypełnione książkami. Żaluzje były opuszczone, ale nie ustawione na sztorc, pokój więc zalewało przyjemne światło.

Anette szybko policzyła, że w mieszkaniu przebywa łącznie ośmiu chłopców w różnym wieku. Smród skarpetek, które cały dzień tkwiły w ciepłych butach, i grubych bluz nadających się do prania przywiódł jej na myśl krótkie wspomnienie z czasów szkolnych: woń podpitych nastolatków, mających odwagę tylko się z nią droczyć, a nigdy normalnie porozmawiać.

Stary mężczyzna przedstawił się jako Eqbal Ahmed.

– Jestem imamem, a to nasza szkoła, w której uczymy młodych o Koranie i naszej wierze.

– Proszę nam wybaczyć to wtargnięcie i sposób, w jaki to zrobiliśmy. Zwłaszcza że jest to święte miejsce.

Imam zaśmiał się.

– Nie, nie, to mieszkanie nie jest świętym miejscem. – Pogroził żartobliwie palcem Anette. – Ale gdybyście się tak zachowali w meczecie, wcale by mi się to nie podobało.

Anette wyjaśniła, że nawet nie przyszłoby jej na myśl zrobienie czegoś takiego. Imam przekrzywił lekko głowę i splótł ręce. Odniosła wrażenie, że najlepiej będzie przejść do rzeczy.

– Zjawiliśmy się tutaj, ponieważ ktoś podał ten adres w związku z próbą przesłania pieniędzy i fałszywych paszportów.

Imam wstrzymał oddech i odwrócił się do chłopców.

– Oj! Tak nie wolno robić.

Grupa chłopców na moment zmieniła postawę. Zniknęła zuchwałość typowa dla chłopców z imigranckich rodzin z przedmieść. Zamiast tego pojawiła się mieszanka lęku i wstydu.

– Wiedział pan o czymś takim? Chodzi mi o to, czy przychodziły tutaj listy z pieniędzmi albo czy ktoś o tym rozmawiał? – zapytała Anette.

Imam cofnął głowę i podniósł ręce, jakby chciał się osłonić przed uderzeniem.

– Nie, nie. To wykluczone, my studiujemy tutaj tylko Koran i mamy… spokój.

– Nie ma pan nic przeciwko temu, że zapytam dzieci?

Imam skinął na chłopców, żeby się zbliżyli. Ostrożnie przysunęli się w stronę przybyszów.

– Chciałabym porozmawiać z nimi pojedynczo, jeśli to możliwe.

Aby przyspieszyć przesłuchanie, Anette i Urban Ström podzielili się. Każde z nich wycofało się do swojego kąta pokoju, a chłopcy, których akurat nie przepytywano, siedzieli w kręgu na podłodze i czytali książki. W tym czasie imam szukał czegoś powolnymi ruchami na półkach, wyjął jakąś książkę i przestawił ją na inne miejsce.

Anette zaczęła od chłopca o imieniu Ali, który wydawał się już niemal pełnoletni, pulchny i wyrośnięty jak dorosły. Mógł być nawet starszy niż początkowo oszacowała. Podała mu notes, żeby napisał drukowanymi literami swoje nazwisko.

– Często tu przychodzisz?

Ali przytaknął, wlepiając wzrok w podłogę.

Zaczęła wypytywać go o paszporty i czy widział koperty, które miały trafić do kogoś innego niż imam. Chciała wiedzieć, czy ci, którzy tu przychodzą, rozmawiają o tym, jak pomóc dostać się do Szwecji krewnym i przyjaciołom z ich krajów. Ali odpowiadał monosylabami „tak” lub „nie” i cały czas patrzył w podłogę. Trzymał ręce mocno splecione za sobą, niemalże wyrywając sobie ramiona z barków. Gdy Anette skończyła zadawać pytania, szybko odszedł.

Zdawało się, że kolejny chłopak nie chce do niej podejść. Najpierw odkładał jakąś książkę, potem poprawiał ubranie. Na koniec, stojąc do niej frontem, rozpiął spodnie i wcisnął w nie koszulę.

– Więc jesteś policjantką? – powiedział, zanim zdążyła się przedstawić.

– Tak, zgadza się.

Anette przewróciła kolejną stronę w notesie i mocno docisnęła długopis do papieru, żeby zaczął pisać.

Chłopak był trochę od niej wyższy i stał przed nią wyprostowany z rozstawionymi szeroko nogami i rękami skrzyżowanymi na piersi.

– Często tutaj bywasz?

– Nie, nieszczególnie.

Anette podniosła oczy znad notatek i napotkała jego wzrok. Nie odwrócił spojrzenia.

– Mógłbyś zapisać mi tutaj swoje nazwisko, tak żeby pisownia była poprawna?

– A to po co? Nazywam się Jamal Abu al-Khair i pisze się to tak, jak się mówi.

Anette pokazała mu, jak napisała „Jamal”, ale tylko wzruszył ramionami. Transkrybowała to jako „Dźiamal”. Nie była stuprocentowo pewna, czy zapisała prawidłowo, czy nie.

– Chciałabym cię zapytać, czy kiedy tutaj byłeś, widziałeś albo słyszałeś, jak ktoś rozmawiał o załatwieniu paszportów i pieniędzy.

– Jak miałbym to zrobić? Przecież prawie nigdy mnie tu nie ma.

Anette poczuła się nagle zdekoncentrowana i zmęczona. Pomasowała szczękę i naciągnęła mięśnie na karku.

– Oczywiście masz rację. – Spróbowała się przemóc i uśmiechnąć.– Ale może dzisiaj coś słyszałeś albo widziałeś?

– Nie, siedzieliśmy tu i czytaliśmy Koran, policja chyba na to zezwala?

– Oczywiście, dlaczego miałaby nie zezwalać?

Jamal wykrzywił się tak, że kąciki ust powędrowały mu w dół, podciągnął też ramiona wysoko do głowy, najwyżej jak mógł.

– Nie wiem. Skąd miałbym wiedzieć?

Anette powoli złożyła swój notatnik i włożyła go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Ostrożnie wzięła Jamala za rękę i stanęła tak, że oboje byli odwróceni plecami do imama i innych chłopców. Mocno przycisnęła się do niego i wyszeptała mu cicho na ucho:

– Miałeś już wcześniej kontakty z policją, Jamalu Abu al-Khair?

Próby uwolnienia ręki z uścisku Anette sprawiły tylko, że przysunęła się do niego jeszcze bliżej. Przywarła jak plama brudu na jego bluzie adidasa.

– Co ty sobie, kurwa, myślisz, nic nie zrobiłem.

– Nic takiego nie powiedziałam.

Anette poczuła, że zaczął szybciej oddychać.

– Ale może jest coś, co chciałbyś mi opowiedzieć?

Jamal głośno przełknął ślinę i zdmuchnął na bok grzywkę, która opadła mu na czoło. Kiedy komisarz puściła jego rękę, włożył obie dłonie do tylnych kieszeni szerokich jeansów i wypiął pierś. Wzrok wlepiony w sufit i zadarta broda jasno dawały do zrozumienia, że nie ma ochoty więcej z nią rozmawiać.

– Możesz być spokojny – dodała Anette i znowu wzięła swój notatnik. – Jeśli tylko coś zrobiłeś, mamy to, każdą twoją najdrobniejszą kradzież, napad, pobicie czy co tam jeszcze wywinąłeś.

Jamal uśmiechnął się krzywo i westchnął głośno, żeby jej pokazać, jak bardzo nią gardzi.

– Ale generalnie mam to głęboko gdzieś, interesują mnie sprawy zupełnie innego rodzaju – powiedziała Anette i podała mu swoją wizytówkę.

Chłopak z krzywym uśmiechem na twarzy przeczytał tekst na tekturce. Na chwilę opadła mu maska i wydawał się szczerze zaskoczony.

– Säpo, o kurde!

– Właśnie. Jak już mówiłam, nie jesteśmy ciekawi twoich drobnych grzeszków.

– To co chcecie w takim razie wiedzieć?

Anette wzięła głęboki wdech, ale nie mogła się skoncentrować. Mówienie o paszportach i pieniądzach byłoby czczym gadaniem. Jamal był na to zbyt czujny, zbyt podejrzliwy, może także zbyt sprytny.

Ponieważ trzymał ręce na plecach, odsłonił wydrukowany na bluzie symbol. Anette nie mogła go nie rozpoznać.

– Interesuje mnie, czy znasz osoby, które są… aktywne politycznie?

– Mama głosuje na socjaldemokratów – powiedział chłopak i nic nie wskazywało na to, że stroi sobie żarty.

– Nie o ten rodzaj polityki chodzi, mowa raczej o brutalnych formach.

– Znam masę ludzi, którzy stosują przemoc.

– Ach tak?

– Pewnie. Ale w dupie mają politykę, jeśli chcesz wiedzieć.

Anette Jansson wyjaśniła, że rozumie o jakiego rodzaju osoby może mu chodzić, ale niezupełnie byli to ci, którymi interesowało się Säpo; nimi zajmują się zwykli policjanci.

– Masz wielu kolegów w normalnej policji? – zapytał nagle Jamal.

– Jasne, sama tam pracowałam.

Poklepała go lekko po ramieniu i stuknęła paznokciem w wizytówkę, którą trzymał w ręku.

– Nie wahaj się odezwać, Jamalu. Nieważne, czy sprawa jest duża, czy mała.

Popatrzył na imama i obrócił wizytówkę między palcami, jakby była kartą do gry.

– Tak jest, koleżanko – powiedział i odszedł, nadal ze wzrokiem zwróconym do innych.

Anette zamarła z wiszącą w powietrzu ręką. Nie miała co liczyć na uścisk dłoni Jamala Abu al-Khaira.

Urban Ström był już w przedpokoju. Czekał na nią z niezbyt uprzejmym uśmiechem.

W samochodzie w drodze na Kungsholmen Urban Ström cały czas siedział z telefonem wciśniętym między brodę a ramię. Przeglądał długą listę nazwisk, z której po każdej rozmowie odhaczał jedno. Anette nie miała szansy, żeby porozmawiać z nim o przesłuchaniu w szkole Koranu. Ström nie wydawał się też tym szczególnie zainteresowany.

W imię Boga Miłosiernego, Litościwego. Czytali wspólnie o proroku Mahomecie. Gdy imam przewracał kartki Koranu, szorował brodą o papier.

Jamal zapytał, czy imam mógłby opowiedzieć coś o dżihadzie, świętej wojnie, ale ten ujął go tylko za rękę i zaprowadził do czytelni.

– Porozmawiamy o dżihadzie, ale później – zapewnił.

U imama byli już od co najmniej godziny.

Nagle imam podniósł wzrok i zadał Jamalowi pytanie:

– Jak myślisz, co cechuje dobrego muzułmanina?

Jamal popatrzył w sufit i poruszył szyją, jakby rozciągał właśnie mięśnie. Nad jego głową znajdował się duży wentylator wiatrakowy z drewnianymi łopatkami i mosiężną obudową. Do lata było jeszcze daleko i wiatrak trwał w bezruchu, zwisając niczym wielki pająk, czekający na cieplejsze dni.

– Że człowiek modli się każdego dnia...? – spróbował Jamal.

Popatrzył na wiatrak w górze, mając nadzieję, że ten zacznie buczeć, ciąć duchotę i wywiewać cały ten kurz i woń starych książek.

Imam przytaknął i zamyślony pogładził długą brodę.

– Może i tak. Ale chodziło mi raczej o pewne cechy charakteru, jakim powinno się być… jako człowiek.

Jamal powiedział, że dobry muzułmanin powinien być wierny właściwej nauce, że nie powinien pić ani mieć w życiu wielu kobiet. Poczuł, jak rumieńce występują mu na twarz, i sam siebie przeklinał za to, że nie koncentrował się podczas lekcji.

– Najważniejsze – zaczął imam – żeby jako człowiek zachować moralność.

I wyjaśnił, że z tą moralnością chodzi o to, by zachowywać się uczciwie, mieć cierpliwość, być uprzejmym w stosunku do innych ludzi i umieć im przebaczać.

– Naprawdę powinno się przebaczać? – zdziwił się Jamal.

– Tak, oczywiście. To filar naszej wiary.

– A jeśli ktoś zrobił coś naprawdę głupiego, to co?

– Allah jest sprawiedliwy, litościwy i współczujący.

Imam podniósł palec, żeby podkreślić wagę powiedzianych właśnie słów. Zaznaczył, że islam jest wyrozumiały dla tych, którzy grzeszą. Że prorok Mahomet mówił, że człowieka nie wolno oskarżać o popełnienie grzechu, jeśli dopuścił się danego czynu przez przypadek, roztargnienie, zapomnienie, niewiedzę albo pod przymusem.

– W takim razie nie ma żadnego znaczenia, co się robi – zaprotestował Jamal. Imam uśmiechnął się wesoło, jakby chłopak powiedział coś zabawnego.

– W pewien sposób tak. Wszystko jest dla ciebie halal, póki się nie dowiesz, że jest haram.

– Czyli wszystko jest w porządku, o ile się nie wie, że to zabronione.

– Mniej więcej. Ale teraz już chyba wiesz, co to jest haram. Czyż nie?

Jamala znowu ogarnęło nieprzyjemne uczucie. Zastanawiał się, czy imam rozumie, że on blefuje, że jest naciąganym muzułmaninem, że ma gdzieś odrabianie pracy domowej. Imam podniósł się zadziwiająco lekko z podłogi i podszedł do dzbanka z herbatą, który stał na małym, okrągłym stoliku pośrodku pokoju. Ostrożnie nalał sobie szklankę brązowego płynu. Jamal grzecznie odmówił. Wolałby się napić zimnej coli. W dużym kubku z McDonalda z masą lodu. Czy cola jest halal? – przyszło mu na myśl, ale nie zapytał.

Na szczęście imam zaczął opowiadać o tym, co jest haram, czyli zabronione. Mówiąc, przytrzymywał szklankę między kciukiem a palcem wskazującym. Nie napił się jeszcze w ogóle herbaty. Nagle odpłynął myślami gdzieś daleko, sprawiał wrażenie, jakby unosił się między półkami.

Zabronione jest zabijanie, kradzież i szantaż. Zabroniony jest ożenek z własną matką, siostrą, córką, teściową, synową, ciotką i stryjenką. Biedny Ali, pomyślał Jamal. Zabronione jest oddawanie się magii, oszukiwanie innych, złe traktowanie rodziców i łamanie danego słowa, a także te rzeczy, co do których nie ma zgody. Zabronione jest picie alkoholu oraz krwi, spożywanie wieprzowiny, jedzenie na złotych talerzach i sztućcami ze złota. Zabronione jest marnotrawienie pieniędzy i robienie tego, co może zaszkodzić tobie lub innym. Wiele rzeczy jest zabronionych: hazard, pożyczanie pieniędzy na procent i tak dalej.

Wyglądało na to, że wyliczanie tego, co było haram, dobiegło końca, i imam na powrót zmaterializował się w pokoju. Upił łyk herbaty.

Przed Jamalem leżało kilka luźnych kartek i imam poprosił go, żeby je przeczytał. Było to streszczenie religijnych obowiązków człowieka i jego powinności względem Allaha i innych ludzi. Napisano w nim, że każde ludzkie działanie można przypisać do jednej z pięciu kategorii: może to być obowiązkowe, wadżib, zabronione, haram, dozwolone i zalecane, mustahabb, dozwolone, ale niezalecane, mukruh albo neutralne, mubah. Jamal spróbował zapamiętać te słowa i odłożył kartki.

W ciszy, która nastąpiła, Jamal usłyszał odgłosy z mieszkania wyżej. Ktoś wrócił do domu, zaczął odkręcać wodę w kranie i trzaskać drzwiami. Ktoś, kto nie poświęcał Allahowi i dobrym cnotom ani jednej myśli. Nie miał na to czasu. Albo siły. Może osoba z mieszkania piętro wyżej, która waliła teraz garami, miała innego Boga.

– Dlaczego o tym mówimy? Dlaczego mówimy o tym, co jest grzechem, i o tym, co jest halal, a co haram? – zapytał imam.

Jamal rozumiał, że to nie on miał odpowiedzieć na to pytanie.

– Przyszedłeś tutaj, bo chciałeś się dowiedzieć czegoś o dżihadzie, prawda?

Chłopak wzruszył ramionami, nie wiedział, jak inaczej powinien zareagować.

Imam popatrzył na niego i przetarł oczy, po czym odstawił szklankę na stolik, równie ostrożnie jak ją stamtąd podniósł, i skinął na Jamala. Usiedli na podłodze, ale tym razem naprzeciw siebie zamiast obok siebie. Duchowny spojrzał chłopakowi prosto w oczy. Jego wzrok był ciepły, miły i... nieco smutny.

– Właśnie rozmawialiśmy o dżihadzie.

– Co? Ale… Co proszę?

– W dżihadzie właśnie o to chodzi.

– Nie rozumiem.

– W dżihadzie chodzi o moralność. O to, żeby żyć w zgodzie z przykazaniami Allaha.

– Jak to?

– Dżihad to walka. Wewnętrzna walka. – Znowu ten figlarny uśmiech. – Tak, nikt nie twierdził, że łatwo jest być cnotliwym muzułmaninem.

– Ale ja myślałem…

– Wiem. Wiele się mówi o dżihadzie jako wojnie zewnętrznej. – Imam uniósł rękę, jakby próbował coś powstrzymać. – To błędne mniemanie.

– Błędne co?

– To nieporozumienie, ktoś opacznie odczytał słowa proroka i zrozumiał je na swój sposób.

Imam pozwolił, by jego słowa wybrzmiały w ciszy. Jamal zaczął bezcelowo kartkować egzemplarz Koranu. Duchowny wskazał dłonią na księgę.

– Wszystko jest tutaj napisane. Prorok mówi o tym bardzo wyraźnie.

Jamal obrzucił go szybkim spojrzeniem i dalej kartkował Koran, równie skołowany jak wcześniej. Tym razem jednak imam delikatnym ruchem wyjął mu z rąk księgę i pogładził ręką okładkę, tak jak głaszcze się główkę dziecka.

– Ci, którzy błądzą, mówią o dżihadzie jako o wojnie, ale prorok mówi o walce w zupełnie innym sensie. – Imam przekrzywił głowę i pochwycił spojrzenie Jamala. – Zdaniem proroka muzułmanom wolno walczyć tylko we własnej obronie. Kiedy islam i jego wyznawcy są zagrożeni.

– Nie wolno walczyć nawet z niewiernymi?

– Jamalu, może i było tak, że chrześcijańscy rycerze na wyprawach krzyżowych próbowali nawracać ludzi mieczem, ale zgodnie z naszą wiarą przekonania można przyjąć tylko dobrowolnie.

– Ale chyba w Koranie musi być coś napisane o wojnie?

– Oczywiście, że jest. Nawet całkiem sporo.

Imam przekartkował księgę i zatrzymał się na odpowiedniej surze.

– Tutaj na przykład jest napisane o nieuniknionej, podkreślam nieuniknionej, walce, którą trzeba toczyć z poczucia odpowiedzialności, a nie kierując się nienawiścią czy żądzą zemsty. I o tym, że jeńców, rannych, poległych i cywilów powinno się traktować z najwyższym szacunkiem.

Imam wstał i poprosił Jamala, żeby zrobił to samo. Poklepał go lekko po ramieniu i zaprowadził do przedpokoju.

– Ale to całe społeczeństwo, Szwecja, pełne są przecież tego, co zabronione... – oponował Jamal.

Imam zarechotał.

– Masz zupełną rację. Życie na Zachodzie daje nam pewną ochronę, ale jednocześnie kusi. Tutaj w Szwecji grzechy maszerują jakby na paradzie.

– Właśnie o to mi chodzi.

– Oczywiście – westchnął imam. – Są w tym kraju i w ogóle w całym świecie zachodnim rzeczy wręcz odrażające.

– Nie powinniśmy z nimi walczyć?

– Powinniśmy, ale dając przykład.

Jamal szukał właściwych słów. – Mimo wszystko… trzeba chyba zaprotestować? Zmusić ludzi, żeby coś zrobili?

Imam zaprzeczył gestem palca.

– Ale jeśli oni nas źle traktują, jeśli robią z nami sprośne rzeczy?

– Bycie przykładem jest największą siłą.

– Przecież to się będzie ciągnąć w nieskończoność.

Imam wziął głęboki oddech i pokiwał w zamyśleniu głową.

– Masz wiele pytań, młody przyjacielu. To dobrze, ale pozwól, że wrócimy do tego innym razem. Na dzisiaj starczy.

Jamal włożył buty i okrycie wierzchnie. Imam serdecznie uścisnął mu rękę i wyraził nadzieję, że wkrótce znowu go u siebie zobaczy. Mają jeszcze sporo do omówienia, a Jamal wiele do nauczenia.

– Oczywiście. Jeszcze tu wrócę, może za tydzień.

Kiedy odwrócił się w drzwiach, żeby się pożegnać, imam podszedł do niego i stanął tuż obok. Chłopak, zaskoczony tak nagłą bliskością, delikatnie się wzdrygnął, gdy imam chwycił go niepewnie za kurtkę. Był od niego o głowę wyższy. Ten uczony i mądry mężczyzna, którego wszyscy szanowali, wygładził w skrępowaniu kurtkę chłopca, tam gdzie ją trzymał.

– Obiecujesz, że tutaj wrócisz, Jamalu?

– Wrócę.

– Wiem, że chcesz mówić o dżihadzie. Porozmawiamy o tym, obiecuję. Ale musimy zbliżać się do tego krok po kroku, nasza wiara wymaga dużo cierpliwości.

– Rozumiem.

Imam pomachał mu na pożegnanie przez uchylone drzwi, gdy chłopak zbiegał w dół po schodach. Było widać jedynie jego jasną, pomarszczoną dłoń.

Z oddali widział wejście do galerii handlowej w Skärholmen. Może szwendało się tam kilku jego kumpli, a może poszli na kręgle czy pograć na automatach. Popatrzył na swoje buty, schodzone już i beznadziejne, ale nadal zbyt dobre, żeby je wyrzucić. Zwrócił spojrzenie na rosnące na wzniesieniu drzewa, który wyglądały jak zielone flagi na horyzoncie nad białymi budynkami. Ściągnął kurtkę, obwiązał ją wokół bioder i rzucił się biegiem przed siebie. Gnał najszybciej jak mógł, mijając w pędzie budynki, samochody i dzieci bawiące się na chodniku. Wszystko to, przelatując obok, stawało się niewyraźną kreską, zdziwioną publicznością w jego własnym filmie. Oddech mu przyspieszył i poczuł kłucie w łydkach.

Po krótkiej chwili zostawił za sobą asfalt i domy rozrzucone na wzgórzu niby kostki cukru. Odgłos gumy uderzającej o asfalt zastąpił chrzęst żwiru, podłoże zrobiło się ruchome i bardziej miękkie. Odgłosy ustały. Jedyne, co słyszał, to dudnienie serca. Żwirowa droga zmieniła się w glinianą ścieżkę. Jego głęboki oddech się wyrównał. To tu, to tam bielały łachy starego śniegu.

Złapał rytm. Prawa noga do przodu, wdech. Prawa noga idąca trzeci raz w przód, wydech. Wdech i znowu wydech, z mocnym wydmuchaniem powietrza, żeby opróżnić płuca. I przyjąć kolejną dawkę tlenu.

Ścieżka wiodła koło jeziora, w którym często się kąpali. Ciemna woda połyskiwała wśród ciemnych drzew. Przyspieszył jeszcze trochę, wbiegając po łagodnym stoku na górę. Przeskakiwał długimi krokami po niewielkich występach, które tworzyły naturalne, nieregularne schody. Na szczycie poczuł, jak jego klatka piersiowa unosi się przy każdym oddechu, jakby jego organizm krzyczał o więcej powietrza, więcej tlenu. Stanął przed pokusą, żeby się zatrzymać albo zwolnić. Zamiast tego biegł dalej dróżką po długiej grani, potem w dół do lasu, obok małego pola, na którym kiedyś pasły się owce. Aż do czasu, gdy Ali i jeszcze kilku gówniarzy spróbowali podpalić zwierzęta. Teraz nie było już owiec.

Kolejne wzniesienie, równie spadziste, wydawało się nieskończenie długie. Na początku patrzył w górę na szczyt, ale zmęczenie zmusiło go do opuszczenia głowy i wbicia wzroku w ziemię. Ciągnęła się przed nim ścieżka z korzeniami, kamieniami i niewielkimi dołkami. Niedługo, lada chwila, dobiegnie na szczyt wzniesienia.

Ręce mu zdrętwiały, poboksował chwilę powietrze, żeby odzyskać czucie. Zmęczenie zostało pokonane przez wrażenie bezwładności i rozprężenia, jakby uczył się właśnie pływać.

Ścieżka w końcu zaczęła opadać w dół, rozprostował plecy i podniósł wzrok. Pot spływał mu z czoła i piekł w oczy. Próbował otrzeć go ręką, ale ta była tak spocona, że tylko pogorszył sprawę. Odwiązał kurtkę z bioder i wytarł mocno oczy i czoło rękawem.

Po przebiegnięciu ścieżką jeszcze kilku metrów znalazł się w ciemnym, świerkowym lesie. Wciąż tu leżało sporo śniegu, od razu zrobiło się chłodniej i wilgotniej. Na niewielkim wzniesieniu znajdowało się miejsce, które było jego celem. Zatrzymał się i włożył na siebie kurtkę.

Niczym w jasnym pokoju między tymi wszystkimi ponurymi drzewami ktoś ustawił sprzęt do treningu siłowego; składał się on z samych kłód i desek. Jamal złapał jedną z kłód w obie ręce i podniósł jej czubek nad głowę. Liczył na głos każdy kolejny raz, gdy pień wędrował z jego piersi w górę. Raz, dwa, trzy – wyrzucał z siebie po kolei cyfry. Za każdym razem czuł, jak mięśnie jego ramion i rąk nabrzmiewają i słabną. Zrobił dwadzieścia powtórzeń. Następnie podszedł do konstrukcji, która wyglądała jak bramka piłkarska. Złapał za poprzeczkę i podciągnął się na niej dwadzieścia razy, najpierw opuszczając się w dół aż do wyprostu rąk, a potem w górę tak, że sięgał podbródkiem nad poprzeczkę. Gdy skończył, położył się na ławce i robił brzuszki, aż rozbolały go mięśnie brzucha. Odwrócił się i zaczął wykonywać pompki z wyprostowanymi plecami. Na koniec podszedł do kłody z dwiema wystającymi listewkami, założył ją sobie na głowę i zrobił dwadzieścia przysiadów.

Czując, jak kłoda coraz bardziej uciska go w głowę, i krzycząc głośno, żeby zebrać się w sobie, próbował podnieść się do stojącej pozycji jeszcze raz. Owładnęło nim skrajne zmęczenie.

Wyczerpany, powlókł się wolno do domu. Jego ciało było wycieńczone. On był wycieńczony.

Lunatycy

Подняться наверх