Читать книгу Lunatycy - Hakan Eriksson - Страница 6

Obecnie

Оглавление

Inspektor z wydziału kryminalnego Per Stavfeldt jeszcze raz odtworzył filmik na ekranie komputera.

Czuł, że ogarnia go wesołość, i musiał się wysilić, by to ukryć. Sprawa w gruncie rzeczy przedstawiała się poważnie. Chodziło o pobicie, a nad tym nie sposób było przejść do porządku dziennego. Wydarzenia przyjęły jednak nieoczekiwanie komiczny obrót. Jeden z napastników wygłaszał do kamery coś na kształt kazania i wygrażał palcem wskazującym, a ofiara zaczęła nagle stawiać dziarski opór. To, co miało być manifestacją władzy, przeszło w dziką bijatykę. Tak to przynajmniej wyglądało. Jeden z zamaskowanych mężczyzn krzyczał na cały głos:

Fuck! prosto w oczy!... Dachri!

W tym czasie dwaj pozostali zamaskowani sprawcy próbowali odzyskać kontrolę nad ofiarą, młodym mężczyzną z półdługimi ciemnymi włosami wijącymi się na karku. Miał szeroko otwarte oczy, syczał na napastników i próbował uwolnić się z ich rąk. Cała czwórka spleciona w kłąb turlała się po podłodze, to pozostając w zasięgu kamery, to znikając gdzieś z boku. Chwilę później zamaskowana trójka złapała mocno za ramiona ciemnowłosego chłopaka z lokami i wykręciła mu ręce na plecy. Ciągnęli go za włosy i zmusili, żeby spojrzał w kamerę. Ten, który oberwał wcześniej w oczy, zemścił się, uderzając teraz precyzyjnie siedzącego mężczyznę z całej siły pięścią w nos. Po niecałej sekundzie zaczął mu spływać po ustach i szyi potok krwi, na kołnierzyku białej koszuli pojawiła się szeroka, czerwona lamówka.

Per Stavfeldt zatrzymał nagranie i obrócił się do redaktora Mattiasa Hugossona. Dziennikarz sam do nich zadzwonił. Zakrywając usta dłonią, wpatrywał się teraz w zastygły obraz. Stavfeldtowi przyszło na myśl, że Hugosson zaraz zwymiotuje, dość szybko udało mu się jednak pozbierać.

– Postąpił pan słusznie, dzwoniąc do nas – powiedział Stavfeldt. – Takie rzeczy powinno się zgłaszać.

Hugosson wstrząsnął delikatnie ramionami, jakby chciał zrzucić z siebie przerażenie.

– Tak… nie piszemy zazwyczaj o przestępstwach ani tym podobnych zdarzeniach. Zajmujemy się głównie kwestiami mieszkaniowymi i planami gminy dla tych obszarów. Takimi sprawami.

Stavfeldt pokiwał głową.

– Rozumiem. I szczerze mówiąc, dobrze by było, gdyby teraz państwo również nic o tym nie pisali – powiedział, po czym sam się zaraz poprawił. – Ale oczywiście szanujemy wolność prasy. Absolutnie nie chodzi tu o kneblowanie niczyich ust.

Hugosson podrapał się po siwej brodzie.

– Muszę przyznać, że to cholernie dziwna historia. A jestem już w tej grze wystarczająco długo…

– Racja…

– Kilka lat pracowałem jako reporter w „Aftonbladet”. Już jakiś czas temu. Byłem młody i żądny sensacji…

– Hmm...

– Wie pan, rzecz w tym, że ci tutaj stoją na tle jakiejś zielonej płachty, wykrzykują całą masę haseł po arabsku i spuszczają temu chłopakowi regularny łomot. No i chcą, żebyśmy rozpowszechnili te ich brednie. ‒ Hugosson westchnął głośno. – Z tego, co mi wiadomo, z zasady nie powinno się przystawać na tego rodzaju szantaż. I samo nasuwa się pytanie, czemu nie posłali tego do „Expressen” albo do telewizji. Dlaczego właśnie do naszego pisemka?

– To rzeczywiście dziwne – przyznał inspektor.

Hugosson wrócił do filmiku i spróbował znaleźć pewną sekwencję.

– No, a tutaj słychać, że ten chłopak ma się wynosić z Skärholmen i tak dalej...

– Chcą go nastraszyć.

Dziennikarz stęknął lekko.

– To zrozumiałe. Ale coś mi tu trochę nie gra, oni przecież mówią, skąd są. Wydaje się oczywiste, że to tutejsze chłopaki.

– Lokalne talenty.

– Właśnie. W takiej sytuacji powinni się chyba byli mimo wszystko skontaktować z „Expressen” albo „Aftonbladet”? Nawet jeśli piszemy o Skärholmen, muszą rozumieć, że nie jesteśmy najlepszym medium do rozpowszechniania takich rzeczy.

Stavfeldt rozejrzał się po siedzibie „Södra Sidan”, lokalnej gazety, która poza Skärholmen opisywała także, co się dzieje w pobliskich gminach Botkyrce, Huddinge i Salem. Gazeta zajmowała się głównie rozwojem swojego regionu, rynkiem mieszkaniowym i osiągnięciami lokalnych sportowców. Biła tutaj w oczy nieobecność przestępstw i cierpienia. Przynajmniej w gazecie. Bo z pewnością nie na obszarze, o którym pisała.

Trwała akurat praca nad nowym numerem, na jednej ze ścian redakcji wisiały pierwsze wydruki stron gazety. Dzięki temu Stavfeldt zorientował się, że główna wiadomość będzie dotyczyła kłótni polityków wokół podniesienia cen biletów komunikacji miejskiej. Przeprowadzono wywiady z mieszkańcami, którzy dali upust złości; wszyscy co do jednego uważali, że ceny za przejazd już są za wysokie. O komentarz poproszono odpowiedzialnego za to polityka w urzędzie wojewódzkim.

Po drugiej stronie biurka Hugossona siedział młody chłopak, którego przedstawiono Stavfeldtowi jako administratora strony internetowej w gazecie

Zapytali go, co znaczy dachri.

– Kutas – powiedział ledwie słyszalnie.

Gazeta nie napisze o sfilmowanej bójce z Skärholmen ani w wydaniu papierowym, ani internetowym. Redaktor Hugosson wyraził się jasno, choć nie mógł przestać interesować się tą sprawą. Pewnie swędzi go w tym starym dziennikarskim nosie, pomyślał Stavfeldt.

– Jak już mówiłem, dobrze, że pan zadzwonił. Ta bójka nie jest raczej na tyle ciężkim pobiciem, żeby miała doprowadzić do czegoś poważniejszego. – Stavfeldt zdjął powoli okulary do czytania. – Ale musimy odnaleźć powoda… tak... to znaczy mężczyznę, który został pobity.

Chłopak z zakrwawioną twarzą powinien się był do nich zgłosić, a najlepiej złożyć zawiadomienie.

To wszystko wyglądało nieco dziwnie. Z tym inspektor Per Stavfeldt mógł się zgodzić, nawet jeśli nie powiedział tego redaktorowi Hugossonowi. Mimo wszystko ktoś sfilmował pobicie, zapewne smartfonem, i z anonimowego adresu mailowego przesłał plik z nagraniem do gazety. Nadawca żądał w e-mailu, by „Södra Sidan” opublikowała nagranie. Albo „pokazała je wszystkim”, jak to ujęto. Sam filmik wideo składał się z jednej ośmiominutowej sceny, w której trzech zamaskowanych mężczyzn biło czwartego, niezamaskowanego chłopaka. Za nimi wisiała duża, zielona płachta z białym napisem po arabsku.

Na początku nagrania tych trzech przytrzymywało na podłodze swoją ofiarę, a jeden z nich wykrzykiwał coś głośno po arabsku, co brzmiało tak, jakby odczytywał na głos jakiś tekst. Kiedy jednak zamaskowani napastnicy spróbowali zmusić ofiarę, żeby spojrzała do kamery, ciągnąc ją w tył za włosy, uwięziony mężczyzna zaczął stawiać twardy opór. W końcu zdołał się jakimś cudem oswobodzić i przez kilka minut trwała dzika bijatyka. Na filmie dobrze to było widać. Pod koniec walka stała się jeszcze mniej wyrafinowana, ciosy i kopnięcia trafiały już bez ładu i składu w leżącą na podłodze ofiarę. Wreszcie trzem napastnikom udało się zmusić niezamaskowanego mężczyznę, żeby popatrzył do kamery, i wtedy zaczęli go bić po twarzy. Krzyczeli, że ma zniknąć ze Skärholmen, że umrze, jeśli się nie wyniesie ze Szwecji. Że ich ludzie mają go na oku i zabiją, jeśli nie zrobi tak, jak mu każą. Gdy niezamaskowany mężczyzna leżał przyciśnięty do podłogi, a dwóch zbirów ciągnęło go za włosy tak mocno, że głowa odchyliła mu się do tyłu, jeden z mężczyzn zaczął wygłaszać jakieś przydługie modły do kamery. W równych odstępach wykrzykiwał „Allahu akbar”, a dwóch pozostałych powtarzało za nim te same słowa.

– Ta sprawa z islamem wydaje się mocno podejrzana. Może powinna się temu przyjrzeć Policja Bezpieczeństwa – podsunął Mattias Hugosson, spoglądając zaczerwienionymi, zmęczonymi oczami na monitor.

Co do tego inspektor Per Stavfeldt postanowił kłamać.

– Nie, to jakaś dziecinada. Gówniarze naoglądali się za dużo CNN. Nie ma co zawracać tym głowy Säpo – rzekł i podniósł się z fotela, po czym uścisnęli sobie z dziennikarzem dłonie.

Łgał w żywe oczy. Nie ulegało wątpliwości, że skontaktuje się z Säpo.

Mohammed el-Mehti trzykrotnie przetarł dłońmi twarz. Pokłonił się po raz ostatni, po czym powoli się podniósł. Popołudniowa modlitwa dobiegła końca.

Dziś modlił się na osobności. Był przygnębiony i musiał przez chwilę pobyć sam ze sobą.

Wyszedł z namiotu i przeleciał wzrokiem po obozowisku. Wszystko zdawało się jedną wielką prowizorką, jakby zatrzymali się tu tylko tymczasowo, żeby przenocować. Ale tak właśnie żyli. Jak nomadzi.

Na płaskowyżu między wzniesieniami stało rozproszonych kilkanaście namiotów. Wiatr wzmógł się i poderwał z ziemi czerwony piasek, oblepiając nim niczym chrzęszczącą kaszką zwierzęta, ludzi i sprzęt. Pustynia w Sudanie nie miała do zaoferowania nic innego. Nic poza czerwonymi pagórkami i unoszącym się w powietrzu piaskiem. W ciągu dnia panował tu żar nie do wytrzymania, noce zaś były mroźne.

Płaskowyż był świetnym miejscem do rozstawienia namiotów, dobrze nadawał się także do musztry i ćwiczeń strzeleckich. Mohammed szkolił młodych mężczyzn we wszystkim, poczynając od równego maszerowania i stania na baczność, a kończąc na celnym strzelaniu z granatników przeciwpancernych i karabinów.

Wiatr zatarł większość śladów na piasku, w miejscu, gdzie zaledwie kilka godzin wcześniej znajdowały się odciski setek kamaszy i ludzi, którzy przesuwali się tuż przy ziemi, czołgając się to nisko, to wysoko. Nie było też nigdzie widać ich broni. Chińskie działa bezodrzutowe i różne modele kałasznikowów leżały w namiotach porządnie owinięte kocami. Gdyby mimo wszystko czerwony piasek przedostał się do broni, nie nadawałaby się już do użycia. Trzeba by było poświęcić wiele godzin na mozolne jej czyszczenie.

Modlitwy dodały mu sił, zawsze mu dodawały. Ogarniała go po nich pewność, że wybrał właściwą drogę.

W nocy niewiele brakowało, a zginąłby śmiercią męczeńską. Amerykańska bomba trafiła w namiot, w którym mieścił się magazyn, i który stał niedaleko namiotu śpiącego Mohammeda i pięciu innych mężczyzn. Gdyby wróg wycelował odrobinę bliżej, byliby już w niebie. Najwidoczniej jednak Allah postanowił, że Mohammed ma jeszcze coś do zrobienia na ziemskim padole.

Huk od bomby był potworny. Fala uderzeniowa zmiotła w nocy wszystko dookoła. I ludzi, i przedmioty.

Podczas porannego odliczania brakowało jedenastu osób i dwóch wielbłądów. Znaleziono później fragmenty ich ciał rozsiane po pustyni. Wśród zabitych był też kuzyn Mohammeda ze strony ojca. Spadnie więc na niego obowiązek poinformowania o tym rodziny. Postanowił, że będzie mówić o męczeństwie. Jednak nawet to nie ukoi ich bólu ani nie wypełni pustki po stracie syna. Przeżywał udrękę na samą myśl, że będzie musiał skontaktować się ze stryjem i jego żoną. Zarazem nie mógł nic poradzić na to, że odczuwał ulgę na myśl, że jego własna rodzina pozostawała bezpieczna w Jordanii. Może powinien był się tego wstydzić...? Święta wojna wymagała całkowitego poświęcenia, nie zapewniała żadnych oaz bezpieczeństwa.

Mohammed ujrzał oczami duszy żonę – w domu, z dziećmi. Była tam królową. Jego mała Szabi. Uśmiechnął się na wspomnienie małżonki grzmiącej na niego niczym plutonowy, gdy tylko zapuścił się w pobliże kuchni. Kiedy zamykał oczy, niemal czuł jej zapach. Mieszankę Chanel No. 5, szafranu i mięty.

Tęsknota za nią sprawiała mu niemalże fizyczny ból. Przez krótką chwilę czuł, że zrobiłby wszystko, byle tylko mieć ją znów przy sobie. Wiedział, że to nieodpowiedzialne marzenia.

Zbliżył się do krawędzi krateru. Bomba wyrwała w ziemi dziurę szeroką na dwadzieścia metrów i głęboką na co najmniej dwa. Ziemia była wypalona, czerwony piasek pustyni zabarwił się na czarno. Nie ostało się nic z tego, co trzymano w magazynie. Ani jednej deski, ani jednego odłamka metalu. Ziała tu teraz tylko wielka dziura, nic poza tym.

Większość osób w obozie zajmowała się zbieraniem tego, co się jeszcze mogło do czegoś przydać i podnoszeniem namiotów wywróconych przez falę uderzeniową. Ci, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o medycynie, opatrywali rannych najlepiej jak umieli. Nie było wśród nich lekarzy, brakowało leków i wyposażenia medycznego.

Mohammed widział, jak imam rozmawia z okaleczonymi mężczyznami. Jego obecność działała uspokajająco. Mohammed dziękował Allahowi, że ten w swojej łasce sprawił, że imam z nimi został.

Naraz rozległ się za nim głos, który rozwiał jego myśli.

– Macie iść do siedziby sztabu. Rozkaz emira.

Kiedy się odwrócił, zobaczył adiutanta. Na jego twarzy malowała się obojętność. Ruszyli razem w stronę małego namiotu, rozstawionego naprędce po ataku bombowym.

Sztab mieścił się w tej chwili w targanym wiatrem szałasie z brudnych ścinków materiału, ledwo podtrzymywanym przez cienkie patyki wbite w ziemię.

Wnętrze namiotu sztabowego przypominało ciemną piwnicę. Pod sufitem wisiały dwie lampy naftowe rzucające słabe światło. Oczy powoli przyzwyczaiły się do mroku i po chwili Mohammed rozróżniał już emira i swoich najbliższych towarzyszy, dwóch dowódców, z których każdy dowodził oddzielną kompanią. Wszyscy siedzieli na dywanach rozłożonych wprost na ziemi. Kurz jeszcze nie zdążył opaść i wirując w powietrzu, zmuszał Mohammeda i jego kompanów do ciągłego pokasływania.

Emir tkwił w bezruchu, siedząc po turecku. Podciągnęły mu się spodnie, odsłaniając chude nogi. Próbował okręcić wokół głowy kefiję. Mimo zaawansowanego wieku, miał na czaszce jeszcze sporo włosów. Opadały na ramiona czarnymi kosmykami, przetykanymi tu i ówdzie siwymi pasemkami. Najwięcej owłosienia miał na twarzy. Rosnąca chaotycznie broda tworzyła okazały pióropusz rozkładający się na piersi.

Wewnątrz namiotu pozostawali niewidoczni dla szpiegowskich satelitów oraz dronów wroga, które regularnie przeczesywały sudańską pustynię. Na zewnątrz musieli nieustannie robić co tylko się dało, żeby uniknąć zidentyfikowania. Najlepiej było włożyć kefiję na wzór Tuaregów, czyli okręcić chustę szczelnie dookoła głowy, tak aby wystawały spod niej tylko oczy.

– Zaczynacie już ogarniać sytuację? – zapytał emir.

Mohammed natychmiast odpowiedział:

– Tak, ale straciliśmy jeepa i cały zapas moździerzy.

Emir odchrząknął i polecił Mohammedowi załatwienie nowego sprzętu. Ten zdjął nakrycie głowy, przejechał rękami po włosach i podrapał się po skroni.

– Kiedy możemy wznowić treningi? – wrócił do tematu emir.

– Zaczniemy najpóźniej jutro. Będą to proste ćwiczenia ze strzelania i trening fizyczny.

Emir wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi.

– Dobrze, ale nie o tym chciałem mówić. – W jego głosie pojawił się ostrzejszy ton. – Pozwólcie, że zacznę od zapewnienia, że nie wiem, jakie są plany. Jeszcze nie wiem. Ale najprawdopodobniej przypadnie nam duże zadanie. Wiele na to wskazuje.

Emir w zamyśleniu skręcał brodę.

– Wiem tylko, że chodzi o jakieś wzmocnienie w Europie Północnej. Panuje tam teraz zbyt duży chaos.

Wszyscy skierowali wzrok na Mohammeda. Wiedzieli, że północ Europy to jego rejon. I że Skandynawia była do tej pory dziewiczym terytorium. Emir potwierdził ich przypuszczenia niedbałym skinięciem głowy. To zadanie miał dostać Mohammed.

– Gdzie zaczynam? – zapytał sam zainteresowany.

– Tutaj – odrzekł głównodowodzący, i podał mu kopertę. Znajdował się w niej paszport ze zdjęciem krótko obciętego i gładko ogolonego Mohammeda. Wystawiono go na nazwisko Hakim al-Sabre, Mohammed miał go wyrzucić zaraz po przyjeździe do Sztokholmu. W kopercie była też gotówka w euro i dwa bilety lotnicze.

– Wylatujesz pojutrze z Kairu. Na lotnisku dostaniesz instrukcje. To wszystko, co wiem.

– Tak jest, emirze.

– Ubierz się ciepło. Mówią, że w Sztokholmie o tej porze roku jest zimno.

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy napięcie jakby zelżało. Jeden z kolegów poklepał go po ramieniu i zaśmiał się serdecznie. Konfidencjonalnie mrugnął do niego okiem.

– Pozwól, że ci pomogę.

Ten w odpowiedzi krótko się uśmiechnął.

Emir chwycił czule Mohammeda za ręce i ucałował go na pożegnanie.

Mohammed czuł, jak robi mu się ciepło na sercu. Starzec był mądrym i przewidującym dowódcą. Oddał honory dwóm komendantom, a potem uściskali sobie ręce.

– Musisz jeszcze znaleźć czas na strzyżenie – przypomniał mu jeden z nich.

Mohammed podziękował za pomoc i skinął w stronę emira, razem z kolegą włożyli na głowę kefiję i wyszli na na słońce i kurz.

Komisarz z wydziału kryminalnego Säpo, Anette Jansson, siedziała w pokoju Pera Stavfeldta w budynku policji w Skärholmen. Posterunek odpowiadał za rejon, w skład którego wchodziły duże części południowego Sztokholmu.

Zamknęli drzwi, ale mimo że Stavfeldt starannie poprzyklejał taśmą do przeszklonych ścian wycinki z gazet i zdjęcia rodziny, wszyscy, którzy przechodzili obok, mieli wgląd do środka. Gospodarz pokręcił delikatnie głową.

– Ależ to cholernie niepraktyczne. Jakieś biuro architektoniczne, biorące dwa tysiaki za godzinę, uparło się, żebyśmy mieli tutaj szkło. Miało się przez to zrobić jaśniej i przestronniej, i miał zniknąć tradycyjny układ pokoi, żeby policja była transparentna także w dosłownym tego słowa znaczeniu – powiedział Stavfeldt i wskazał ręką na kolegów w mundurach i cywilu, przemykających po drugiej stronie szklanej ściany.

Anette Jansson i Per Stavfeldt wpatrywali się w monitor. Obraz zawiesił się na chwilę w momencie, gdy jeden z mężczyzn w tle uniósł głowę niezamaskowanego. Stavfeldt popatrzył wyczekująco na Anette.

– Dobrze, że zadzwoniłeś – powiedziała.

Wskazała palcem na monitor. Poznała napis na płachcie. Jej znajomość arabskiego nie wykraczała ponad poziom dostateczny, zrobiła tylko kilka kursów w ramach doszkalania zawodowego, a to był trudny język z zupełnie innym alfabetem. Trzeba było czasu, żeby się go nauczyć. Mimo wszystko rozpoznała kilka kluczowych fraz.

– To z Koranu. Przestroga, żeby iść właściwą drogą.

Stavfeldt splótł ręce na karku i odchylił się na fotelu biurowym, koszula od munduru ciasno opinała jego pierś. Utkwił wzrok w jakimś nieokreślonym punkcie na suficie.

– Tego się właśnie obawiałem. Bądź co bądź rozpoznaję ich sposób postępowania z telewizji. Tak się to zazwyczaj odbywa w Syrii lub Iraku, gdy kogoś porwą albo odbierają ludziom życie.

Anette przewinęła filmik kawałek do tyłu i podkręciła głośność. Znowu dało się słyszeć modły tego, który poza ofiarą trzymał też księgę. Przyjęła, że musi to być Koran. Rozumiała nawet urywki tego, co mówił mężczyzna.

– Tu też jest mowa o tym, żeby iść właściwą drogą. I że ten, kto z niej zboczy, musi zostać potępiony. To element typowej retoryki.

Zobaczyli, jak z boku zbliża się zaciśnięta pięść i trafia i tak już zakrwawionego mężczyznę w usta.

– Ten chyba, kurna, został potępiony na zawsze – westchnął inspektor policji i złożył ręce na wydatnym brzuchu.

Zatrzymał film i odwrócił się do Anette. W czasach, gdy pracowała jeszcze w zwyczajnej policji, zdarzało jej się ze Stavfeldtem blisko współpracować. Inspektor był na służbie dokładny i metodyczny, rzadko dawał się ponieść fantazji.

Anette ściągnęła gumkę z włosów i rozpuściła je na karku. Wszystkimi palcami podrapała się u ich nasady. Przetarła twarz i spróbowała rozmasować zmęczenie. Zbyt późno zorientowała się, co robi – już miała palce umazane szminką. A tam, chrzanić to, i tak wyglądam jak zjawa, pomyślała.

Per Stavfeldt przyniósł kawę i postawił przed nią kubek. Upiła ostrożnie łyczek i ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że napój smakował jak prawdziwa, świeżo zaparzona kawa. Nie jak ta sztuczna breja, którą mieli w Säpo.

– Ekspres z prawdziwymi ziarnami parzonymi gorącą wodą. Dostaliśmy go w ramach poprawiania warunków pracy.

Stavfeldt uśmiechnął się z dumą.

Anette zaśmiała się i wzięła kilka większych łyków. Per Stavfeldt postukał w pusty monitor komputera długim palcem.

– Może tu rzecz jasna chodzić o chłopaków z rodzin imigranckich, którzy naoglądali się za dużo CNN – podsunął.

Anette tylko coś zamruczała w odpowiedzi, po czym powiedziała:

– Niby całkiem sporo mamy takich na oku. Młodzi, świeżo nawróceni muzułmanie, wybierający radykalne poglądy religijne i polityczne.

Stavfeldt czytał raport opublikowany przez Säpo o radykalnych islamistach w Szwecji, o ponad dwustu osobach, które w taki czy inny sposób były związane z tym niewielkim, lecz brutalnym odłamem. Czytał też o konwertytach ‒ nowo nawróconych młodych muzułmanach z Zachodu, którzy niejednokrotnie wybierali najradykalniejszą ścieżkę.

– Z drugiej strony – ciągnęła nieśmiało Anette – może to być cząstka czegoś dużo większego.

Znowu zaczęła masować sobie twarz i ukradkiem ziewnęła. Stavfeldt poklepał ją przyjacielsko po ramieniu. Nagle naszła ją ochota, żeby pogładzić go po ręce, ale rozmyśliła się. Zamiast tego uśmiechnęła się.

– Macie tam chyba w tajnych służbach jakieś rozeznanie wśród muzułmanów? – zapytał beztrosko Stavfeldt.

Anette dźgnęła go ironicznie palcem w pierś, tam, gdzie na kawałku materiału widniało słowo „policja”.

– W Szwecji jest kilkaset tysięcy muzułmanów. Ta banda tutaj, o ile się nie mylę, to dżihadyści.

– Czyli co? Nie są muzułmanami?

– W gruncie rzeczy są. Ale zdecydowali się kroczyć drogą świętej wojny i męczeństwa. Przeważająca większość muzułmanów jest nastawiona pokojowo – odparła Anette i spróbowała przybrać zdecydowany ton głosu.

– Uczą was tego w Säpo?

Stavfeldt nie potrafił ukryć, że dobrze się bawi. Było to tym trudniejsze, że jego okrągła twarz się zarumieniła.

Anette wsunęła pendrive do komputera i skopiowała plik z filmem, po czym wyjęła przenośną pamięć i włożyła ją do kieszeni kurtki. Zapytała dla pewności o adres mailowy, którego użyto do przesłania pliku do lokalnej gazety.

– Niestety, nie udało się nam namierzyć tego, kto wysłał wiadomość – powiedział Stavfeldt. I dodał, że sprawdzili nawet adres IP, ale okazało się, że tylko po to, aby dotrzeć do jakiejś kawiarenki internetowej na Södermalm.

Skierowali się razem do wyjścia.

– Sprawdzę, czy zaprowadzi nas to gdzieś dalej.

Anette rozejrzała się po pomieszczeniach policji. Bez przerwy coś się tutaj działo, dzwoniły telefony, trzeszczały krótkofalówki, ktoś wchodził i wychodził. Policji w Söderort[1] nie brakowało pracy.

– To tyle. O ile się nie mylę, czeka cię jeszcze dochodzenie w sprawie pobicia – powiedziała Anette z przesadnym uśmiechem i ruszyła do wyjścia.

– Zobaczymy, jak to z tym będzie – odpowiedział zmęczonym głosem Stavfeldt.

Anette odwróciła się. Ostatnią rzeczą, jaką widziała, były szerokie plecy kolegi przechodzącego obok szeregu szklanych ścian. Jego pośladki przykrywała wystająca ze spodni niebieska koszula od munduru.

Z kluczykami od samochodu w jednej ręce i telefonem w drugiej Anette wsiadła do wozu i już miała odjechać, gdy raptem coś sobie przypomniała. Wybrała numer swojego szefa, który w przeciwieństwie do Pera Stavfeldta był mężczyzną o szczupłej budowie ciała i niemalże apatycznej ekspresji. Tak przynajmniej uważała Anette. Był wprawdzie na wyjeździe służbowym, ale w delegacji czy nie, i tak zamierzała do niego zadzwonić.

Jamal czuł, jak kropelki śliny Pirjo opadają mu na twarz, kiedy ta się na niego wydzierała. Poczerwieniała i wymachiwała dziko rękami. Nie było to do niej podobne, zawsze wydawała się taka spokojna i wyluzowana. To właśnie Jamalowi się w niej podobało. Pirjo, jego dziewczyna, która oglądała świat zmrużonymi oczami.

– Jesteś jakimś çok loserem, Jamal! – krzyczała tak, że aż dudniło.

Stali pośrodku jednej z alejek w centrum handlowym Hallunda, tuż obok kawiarni. Gładka podłoga i duże okna wzmacniały dodatkowo każdy dźwięk, przez co głos Pirjo odbijał się między ścianami. Jej krzyki zagłuszyły na chwilę wszelkie inne hałasy. Trzech tureckich starców w czapkach z daszkiem przysłuchiwało się kłótni Jamala i Pirjo z narastającym niesmakiem. Nie patrzyli wprost na nich, zerkali tylko ukradkiem, wymieniając przy tym znaczące spojrzenia. Jeden z nich, chudy mężczyzna po siedemdziesiątce z bujnymi wąsami, westchnął i pokręcił głową.

Obok przy innym stoliku siedziały dwie nastoletnie dziewczyny i z zainteresowaniem przyglądały się Jamalowi i Pirjo. Na moment przestały nawet żuć gumy, siedziały z otwartymi ustami, czekając na dalszy rozwój dramatu, jakby tuż przed ich oczami rozgrywała się jakaś opera mydlana.

Pirjo przestała wymachiwać rękami. Zrobiła krok w tył i przyjrzała się uważnie Jamalowi. Jej uśmiech wydawał się szyderczy.

– No już. Pokaż, jaki jesteś twardy. Przywal mi, wytargaj mnie za włosy – Pirjo wykonała delikatny gest, żeby dać mu do zrozumienia, że czeka na jego ruch.

– Skończ już, to jest çok głupie. – Jamal starał się panować nad głosem.

Teraz nawet starcy na nich popatrzyli. Odstawili na stół małe filiżanki z mocną kawą.

Jamal skulił się i rozłożył ręce, wykonując w stronę Pirjo błagalny gest. Próbował znaleźć właściwe słowa.

– No, kurna, Pirjo, przestań – powiedział tak cicho, że ledwie dało się to usłyszeć.

Dwie nastolatki zsunęły się trochę na krzesłach. Zawiedzione rozwojem wypadków wróciły do żucia gumy. Jedna z nich zaczęła coś stukać na telefonie. Uśmiech Pirjo już jawnie wyrażał szyderstwo.

– Jesteś pieprzonym zerem! Nie, już wiem, kim jesteś. Jesteś mięczakiem. Wiesz, co to oznacza, Jamal?

– Nie krzycz tak. Chodźmy stąd.

Ale Pirjo nie chciała jeszcze iść, w każdym razie nie z nim.

– Mięczak. Oznacza to, że jesteś małym pieprzonym gówniarzem. Kapujesz?

Pirjo wysunęła palec. Wskazała na klatkę piersiową Jamala. Zniżyła głos i brzmiała teraz bardziej jakby była smutna niż zła.

– Dlatego to koniec. Mówię poważnie. Nie przychodź do mnie, nie próbuj mnie przekonywać. To nie ma sensu.

Jamala zatkało, opuścił bezradnie ręce i z trudem przełykał ślinę. Wiedział, że jest na najlepszej drodze, by stracić Pirjo, że teraz to się naprawdę stanie. Że nie jest to tylko zwykła awantura.

Pirjo pociągała nosem i toczyła wewnętrzną walkę, żeby powstrzymać łzy.

– Ja spadam.

Powiedziała to i ruszyła w stronę wyjścia. Ostatnie, co Jamal widział, to jej długie blond włosy znikające na końcu długiej alejki. Jej plecy zaokrąglały się i pochylały, kiedy kuliła się podczas płaczu.

Jamal rozumiał, że nie ma sensu za nią biec. Zaczął się szwendać bez celu po centrum, oglądając wystawy sklepów. Chichotały za nim tamte dwie nastolatki. Tureccy starcy wyglądali, jakby byli świadkami czegoś niepojętego. Jeden z nich uderzył się nawet lekko ręką w czoło.

Co niby zrobiłem nie tak?, myślał Jamal. Miał wrażenie, że winę za to ponosi nie on, lecz splot okoliczności. Nigdy nie udało im się wymyślić nic, co byłoby spoko, a przynajmniej, co Pirjo uznałaby za takie. Na początku wystarczało jej, że siedzieli u niego w domu. Odrobina przyjemnego relaksu podczas nieobecności jego mamy, jedzenie lodów i oglądanie telewizji.

Jemu by się to jeszcze długo nie zudziło. Ale Pirjo po pewnym czasie zaczęła chyba sądzić, że się izolują. Nie zdradzała jednak chęci, żeby spotkać się z jego kumplami, w jej oczach byli kompletnie zacofani. Poszedł kilka razy z Pirjo do kina i na kawę. Kasy nie starczało mu jednak na zbyt wiele. A on sam, szczerze mówiąc, też nie miał na to większej ochoty. Idealnie było mieć Pirjo wyłącznie dla siebie. Mieli swój własny mały świat. Po co w ogóle go opuszczać?

Ostatnimi czasy Pirjo jakby częściej patrzyła na niego z ukosa. Spojrzenie typu: cholera-ale-ja-jestem-tobą-zmęczona. Może przez jego brak fantazji? To, co jemu się podobało – poker internetowy i tajski boks – rzecz jasna nie było wcale czymś dla niej. Interesowała się sztuką, wolała oglądać trochę trudniejsze filmy i przesiadywać w hipsterskich kawiarniach w centrum miasta. Nie jego bajka.

Owszem, zgoda, miał cholernie mało wyobraźni. W kółko robił to samo, a kiedy tego nie robił, leżał na kanapie w domu, w mieszkaniu swojej matki, i gapił się na bezsensowne programy telewizyjne. Mógł tak przesiedzieć całe popołudnie, oglądając telezakupy, gdzie non stop nawijano o środkach czystości, garnkach i gadżetach treningowych. Telewizja jest ekstra, myślał. Czas nagle znika i wszystko staje się takie oderwane od rzeczywistości.

Pirjo uwielbiała jego ciało. Mówiła mu o tym i chętnie to okazywała. Wariował, gdy przejeżdżała swoimi długimi paznokciami po mięśniach na jego plecach. Tyle że najwyraźniej przestało jej to wystarczać.

Jamal spojrzał w lustro przed sklepem odzieżowym. W tej fryzurze, w bluzie marki Sail Racing i puchowej kurtce wyglądał chyba okej. Tylko, do cholery, te jego gacie… Stare, workowate dresy… Wisiały mu żałośnie na tyłku, a z przodu tak się załamywały, że jego kutas wydawał się gigantyczny. Nic dziwnego, że Pirjo miała dość. Postanowił kupić sobie nowe spodnie, a przy okazji wymienić conversy na jakieś bardziej stylowe obuwie.

Widok Pirjo, która go zostawia, wydawał mu się nierzeczywisty. Ona naprawdę się zmyła. Nie chciał się nad tym dłużej głowić ani tego rozpamiętywać. Muszę wybić sobie z głowy te bzdury, pomyślał. Chciał powstrzymać rosnący mu w piersi ból.

Esemes, który właśnie dostał, dostarczył mu pretekstu, żeby opuścić Hallundę.

Solidnie wzmocniliśmy nasz dział informatyczny. W Hamburgu siedzi prawie pięćdziesięciu ludzi i pracuje wyłącznie nad tym, co wiąże się z przepływem danych i komunikacją.

Wolfgang Rödl spostrzegł aprobujące spojrzenie duńskiego kolegi, siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Wszyscy wiedzieli, że kwestią o zdecydowanie podstawowym znaczeniu było to, żeby nadążać za szybko rozwijającą się technologią.

Inspektor policji Lars Frisk popatrzył na swoich zagranicznych kolegów, zgromadzonych przy stole. Zjedli już główne danie i teraz policjanci z Europy Południowej zamówili ser i dodatkową butelkę wina. Sam miał ochotę na coś słodkiego.

Zdaje się, że narodowe cechy charakteru uwidoczniają się zwłaszcza u przedstawicieli służb wywiadowczych i bezpieczeństwa, pomyślał Frisk. Przypominało to niemal parodię. Francuzi zachowywali się wyniośle i dawali do zrozumienia, że wiedzą więcej niż inni. Anglicy byli gadatliwi i cały czas mieli gdzieś w zanadrzu jakąś trafną ripostę. On sam czuł się nieco szarym, lecz szczerym Szwedem, którym bądź co bądź był. Może wszyscy odczuwają potrzebę podkreślania typowych cech, żeby zaznaczyć, kim są, i poczuć się pewnie w swojej roli, myślał.

Przyszło mu do głowy, że być może toczy się tutaj jakaś inna gra. Europejskie służby bezpieczeństwa od dawna wymieniały się informacjami. Nie było to nic nowego. Do nowości należało wszakże to, że musieli sprostać wyzwaniom stawianym przez globalny terroryzm. Zmuszał ich do naprawdę ścisłej współpracy. Ten nowy terroryzm nie tylko wykraczał poza granice, lecz wręcz wykorzystywał to jako metodę działania. Planowanie w Liverpoolu, rekrutacja w Paryżu, zakupy w Kolonii, a akcja Bóg wie gdzie.

Wielu z nich nieszczególnie się z tego cieszyło.

Wiedzieli jednak, że dalej będzie się to tak odbywać. Perspektywa globalna stała się konieczna, a te narodowe wygibasy również miały pewne uzasadnienie.

Lars Frisk odnosił wrażenie, że Niemiec Wolfgang Rödl jako jedyny nie pasował do wzorca. Mówił po angielsku płynnie, wyraźnie artykułował słowa i prawie nie miał niemieckiego akcentu. Mógł sobie nawet pozwolić na osobisty ton i bycie rozmownym.

Teraz zwrócił się do Friska.

– Co tam u was w Sztokholmie, Lars? Dostaliście w Säpo jakieś wsparcie?

Frisk poczuł, że wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Chcieli usłyszeć, co odpowie. Trzymał kieliszek z winem i patrzył, jak światło załamuje się w ciemnoczerwonym płynie. Rioja, co za banał, pomyślał. Za dużo mdłej wanilii. Lekkie do picia, jak to się mówi.

– Jeśli chodzi o rozwój strategiczny pod kątem informatycznym, to zwie się on w Szwecji Björn i Tobias. Dwóch zdolnych, młodych facetów. Osobiście znam ich obu bardzo dobrze.

Niemiec zaśmiał się serdecznie.

– Nie mówisz chyba poważnie. Dwóch ludzi? – zdziwił się szczupły kolega z londyńskiego MI5.

– Niestety, jestem całkowicie poważny – odpowiedział Lars Frisk, który mimo wszystko starał się zachować pogodny ton głosu. – Ale jak wy to mówicie? We’ll make it.

Anglicy przewrócili oczami i wymamrotali coś do siebie.

Kelner nalał im więcej wina. Błękitne Morze Śródziemne za ich plecami połyskiwało w jesiennym słońcu, świecącym jasnym, białym światłem. Duża willa stała wysoko na klifie, całkiem na uboczu, prowadziła tu tylko jedna droga dojazdowa. Majorka okazała się strzałem w dziesiątkę na to spotkanie. W Madrycie czuliby się zapewne zbyt klaustrofobicznie, jakby rzeczywistość czyhała na nich zbyt blisko, by mogli odpocząć. Na tej dużej wakacyjnej wyspie uśpione komórki terrorystyczne i zamachowcy wysadzający pociągi wydawali się tak odlegli. Lars Frisk wiedział, że dla jego hiszpańskich kolegów atak bombowy w Madrycie wciąż jątrzył się głęboką raną, mimo że minęło już od niego dziesięć lat. Rana ta była tak głęboka, że nieomal groteskowa. Z Francuzów trudniej było coś wyczytać. Najpierw atak na redakcję „Charlie Hebdo”, potem szalona strzelanina dookoła miasta i wybuchy na stadionie piłkarskim. Może nie byli wcale zaskoczeni drugą falą? I prawdopodobnie mieli poczucie, że wybrnęli z sytuacji w sposób, którego się nie musieli wstydzić.

W rozmowę wmieszał się Jensen z duńskiej służby bezpieczeństwa PET.

– Czerpiemy naprawdę niewiarygodny pożytek z siebie nawzajem, prowadziliśmy nawet równoległe operacje. Prawda, Wolfgang?

Niemiec przytaknął i mrugnął do Friska.

Jensen się rozpromienił i uniósł kieliszek, aby ostrożnie wznieść toast.

– Za naszą współpracę!

Rödl zwrócił się do Friska.

– I tym razem chcemy widzieć także szwedzki kieliszek w górze.

Frisk uniósł posłusznie kieliszek i rozejrzał się dookoła stołu. Gospodarz z Hiszpanii stuknął się z nimi energicznie, Francuzi skinęli tylko powściągliwie, zasadniczo wyrażając wsparcie. Anglicy natomiast żartowali, że mogą się chyba zgodzić co do owoców tej współpracy, i posłali spojrzenie swemu niemieckiemu odpowiednikowi. Spotkanie dobiegło końca.

Lars Frisk spoglądał w dół na Alpy, gdy obok przejechał wózek z alkoholem. Stewardesa zwróciła się do niego z uśmiechem, a on uznał, że to jego ostatnia szansa na porządną whisky. Na miejscu w domu czekała na niego tylko woda mineralna Ramlösa, a wieczorami przesiadywanie do późna w biurze.

Alkohol dobrze mu zrobił. Poczucie niewystarczalności, które tkwiło w nim przez ostatnie miesiące, zniknęło i ustąpiło miejsca przyjemnemu wrażeniu, że wszystko ma pod kontrolą. Owszem, brakowało im ludzi i nad niektórymi sprawami kompletnie nie panowali, a reorganizacja w Säpo pozostawiła po sobie więcej bałaganu niż przyniosła pożytku. Ale z grubsza rzecz biorąc, mieli wystarczającą wiedzę o tym, co się dzieje u terrorystów, co jak na razie wciąż jeszcze pozostawało w gestii jego wydziału.

Grupy dżihadystów stanowiły rzecz jasna teren pełen białych plam. Tyle jeszcze musieli się o nich dowiedzieć. Doświadczenia z Madrytu, Londynu i Paryża pokazały, że wielu sprawców pozostawało kompletnie nieznanych policji i że przygotowania do ataku trwały dłuższy czas, choć nic o nich nie było wiadomo. W Paryżu policja miała sprawców na oku, ale w którymś momencie zaniechała ich obserwacji. W Sztokholmie nikt nic nie wiedział o planach Taimoura Abdulwahaba, gdy ten sam wysadził się w powietrze na Bryggargatan. Przez pomyłkę, bo prawdopodobnie zatrzymał się tylko, żeby sprawdzić sprzęt.

Wcześniej mieli dobre rozeznanie w bardziej tradycyjnych grupach działających w Szwecji. W Sztokholmie i w większości dużych miast przebywały osoby mające związki z Hamasem, Hezbollahem czy z tym, co zostało po Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Wśród kilku takich grup Säpo dorobiło się cennych informatorów, nad pozostałymi sprawowano nadzór w inny sposób.

Inaczej wyglądało to w przypadku dżihadystów. Były to grupy, które postanowiły brać przykład z Al-Kaidy albo ISIS. Każdy prowadził tam walkę na poziomie lokalnym, wykorzystując wiedzę i środki, które miał pod ręką. Poza tym w Szwecji mogli być i tacy, którzy mieli bezpośredni kontakt z Al-Kaidą albo którymi Al-Kaida – do niedawna pod dowództwem Osamy bin Ladena – wręcz kierowała. Do tego doszło teraz jeszcze ISIS, tak zwane Państwo Islamskie. Ich panoszenie się na Bliskim Wschodzie było barbarzyńskie, a rekrutacja młodych mężczyzn i kobiet odbywała się nie tylko na pobliskich terenach, lecz wszędzie tam, gdzie znajdowali sympatyków. Włączając w to Szwecję.

Beznadziejnie trudnym zadaniem zdawała się kontrola napływających mas ludzi. Wraz z falą uchodźców przedostawali się do kraju także dżihadystyczni bojownicy. Duża liczba przyjezdnych i trudności z ich identyfikacją sprawiały, że praca służb przypominała przysłowiowe szukanie igły w stogu siana. Także napływ ludzi ze Szwecji do ISIS był znaczący. Nie wiedzieli jednak dokładnie, jak duży.

Lars Frisk miał świadomość, że to jego obarczą tą wielką odpowiedzialnością. Presja ‒ zarówno w kraju, jak i za granicą ‒ żeby Szwecja dorzuciła cegiełkę do walki z terroryzmem, była ogromna. Szwedzi musieli się wreszcie obudzić z tego baśniowego snu. I to właśnie on, przynajmniej na początku, miał prowadzić prace na tym polu ‒ tam, gdzie rzeczywiście dochodziło do konfrontacji. Nie było jeszcze do końca wiadomo, kto będzie później kierował pracami dopiero co powołanego NCT, czyli Narodowego Centrum Zagrożenia Terrorystycznego, które, podobnie jak pozostała część Säpo, wydawało się wciąż odczuwać skutki ostatniej reorganizacji. Nie osiągnięto jeszcze pełnej efektywności, by nie powiedzieć, że na razie osiągnęli tylko jedno wielkie NIC.

Popatrzył na małą buteleczkę po alkoholu. Typowe, pomyślał. Blended whisky była tym, czym rioja wśród win. Miała pasować do kubków smakowych każdego, nie mogła więc być zbyt wyrafinowana w smaku, ani tym bardziej zbyt „brudna”.

Obudził się dopiero, gdy pilot delikatnie posadził samolot, smagany lodowatym śniegiem zmieszanym z deszczem, na pasie sztokholmskiego lotniska Arlanda.

Komisarz Anette Jansson po raz ostatni przeszła przez to ćwiczenie. Obserwowany uczeń był policjantem, który pracował w Säpo już dwa lata, a wcześniej prawie dziesięć w zwyczajnej policji. Mimo to wydawał się zdenerwowany. Kartkował stertę dokumentów, którą dostał, ale wyglądało to tak, jakby żadnego z nich porządnie nie czytał. Anette zwróciła też uwagę, że kiedy siedział, trzęsła mu się noga.

Kurs trwał już dłuższy czas. Tygodnie z ćwiczeniami porozrzucano w ciągu całego roku. Uczestnicy pod koniec kompletnie opadali z sił. Ćwiczenia wiązały się z dużym nakładem pracy, także poza zwykłymi godzinami, i wymagały koncentracji oraz kreatywności. Anette Jansson już tego pilnowała. To ona zaplanowała dużą część zajęć i osobiście uczestniczyła w doborze kandydatów.

Kursanci mieli najpierw dwa tygodnie, żeby pozyskać źródło informacji, a później rozwinąć z nim relację. W dalszej części ćwiczenia mieli skłonić informatora do mówienia i współpracy. Chodziło tu o klasyczną pracę wywiadowczą. Było to wprawdzie tylko ćwiczenie, ale wielu brało je na poważnie.

Anette skontrolowała ucznia i przeczytała jego akta personalne. Göran Sundmacher, czterdziestopięcioletni, zatrudniony w Säpo w wydziale obrony osobistej VIP-ów. Siwiał już na skroniach, wokół oczu miał głębokie zmarszczki – wynik długich godzin spędzonych na obserwacji. Ale wyglądał na dobrze wytrenowanego i silnego.

Siedzieli w tymczasowych pomieszczeniach szkoleniowych na Observatoriegatan w Sztokholmie, w czymś, co przypominało zwykłe biuro. Znajdowała się tutaj recepcja, a obok niej rozciągał się open space, obramowany salą konferencyjną i dwoma wyciszonymi pokojami, w których można było spokojnie porozmawiać. Żadne zewnętrze oznaki nie pozwalały się domyśleć, że to tu szwedzka Policja Bezpieczeństwa szkoli swój personel.

Anette zdecydowała się przeprowadzić rozmowę z Sundmacherem w open spasie, ponieważ większość kursantów kręciła się po mieście, wykonując zadanie. Słychać było jedynie brzęczenie jednego z komputerów i stłumiony głos kolegi siedzącego w wyciszonym pokoju. Mogli więc w spokoju porozmawiać.

– Osoba, którą masz zwerbować, współpracuje blisko z naszym figurantem, jest z nim mocno zaprzyjaźniona. Musisz o tym pamiętać – wyjaśniła Anette.

Göran Sundmacher wyglądał, jakby miał wątpliwości; jeszcze raz przeczytał instrukcję do ćwiczenia. Jedna z nóg wciąż mu drżała.

– Czyli nie mam od razu się zbliżyć do figuranta? – zapytał.

– Nie, pod żadnym pozorem. Przecież to osoba, którą podejrzewamy o wynoszenie informacji. Jeśli do niego uderzysz, to nas zdradzisz.

– Co przez to rozumiesz?

– No, jeśli tylko zauważy, że depczemy mu po piętach, on i jego zleceniodawca wezmą na wstrzymanie. A my się nigdy nie dowiemy, czy był winny, czy nie.

Sundmacher podrapał się delikatnie po siwych skroniach.

– A my chcemy – mam nadzieję, że teraz to rozumiesz – pozyskać bliskiego współpracownika naszego figuranta, żeby miał podejrzanego na oku i donosił nam o wszystkim, co może być interesujące.

– Tak, tak. Rozumiem – odparł krótko Göran Sundmacher.

Z wypchanej koperty Anette Jansson wyjęła dwa smartfony, oba marki Samsung, i listę z różnymi numerami telefonów.

– Jeśli dojdziesz ze swoim źródłem do porozumienia, daj mu jeden z tych telefonów. Drugi zachowaj dla siebie – wyjaśniła Anette i podała mu kopertę.

Nie umiała zapanować nad ogarniającym ją napięciem. Tych, którzy udawali informatorów, zatrudniła za pośrednictwem specjalnego wydziału w Urzędzie Pracy, zajmującego się kulturą i mediami. Säpo płaciło za to niewielkie honorarium, ale i to właściwie było zbyteczne. Aktorzy ochoczo się zgłaszali, licząc na nieco emocji i szansę przetestowania swego talentu w realu. Mieli różne doświadczenie, Anette świadomie wybierała starszych ludzi. Dwa tygodnie wcześniej przerobiła to ćwiczenie z każdym z aktorów. Mieli udawać sprzedawców, szefów personalnych i asystentów. Dostawali obszerne wytyczne dotyczące swoich ról, odwiedzali też przedsiębiorstwa, które miały stać się ich miejscami pracy. Fikcyjnymi miejscami pracy.

Anette tak to zorganizowała, że aktorzy spotkali się nawet z dyrektorami tych przedsiębiorstw, podejrzanymi na potrzeby ćwiczeń o szpiegostwo, i mogli dłużej z nimi porozmawiać. Aktorzy i dyrektorzy wspólnie omawiali niektóre ze zwyczajów panujących w firmie, a także bardziej osobiste szczegóły. Chodziło o najzwyklejsze sprawy: partyjki golfa, odbieranie dzieci z przedszkola, przyzwyczajenia współmałżonków czy podwożenie dzieci na treningi piłki nożnej.

Dyrektorzy przedsiębiorstw zawsze chętnie pomagali. Byli to dawni znajomi z biznesowej sieci kontaktów Säpo. Niektórzy uczestniczyli w trudniejszych sprawach, w które angażowała się również Anette. Przeprowadzili razem wiele udanych akcji. Często w porę udawało się powstrzymać wyciek informacji albo zidentyfikować pracowników, z którymi mogło się wiązać takie ryzyko.

Teraz chodziło jednak tylko o ćwiczenie. Po wszystkim osoby odpowiedzialne w Säpo za szkolenie i kierownictwo ze świata biznesu spotykali się zwykle na wykwintnym obiedzie i razem śmiali z tego krótkiego okresu, gdy tych ostatnich podejrzewano o szpiegostwo. Säpo obdarowywało ich plakietką budzącą ciekawość wśród ich przyjaciół i znajomych dyrektorów. Odpowiedź na wszystkie pytania była z góry ustalona: „Niestety, nie wolno mi o tym rozmawiać”.

Był to egzamin nie tylko dla kursantów. Wiele zadań w ramach szkolenia opierało się na autorskich pomysłach Anette Jansson. Musiała stoczyć niejedną potyczkę w wewnętrznych strukturach, żeby przeprowadzić to, co uważała za niezbędne w trakcie szkolenia. Ale teraz była tutaj.

Ćwiczenia miały dać wiedzę, której nie sposób było wyczytać w instrukcjach ani wademekum pracy w służbach. Mowa była o tym, jak zbliżyć się do potencjalnego informatora, jak nawiązać z nim relacje i jak przekonać, żeby pracował dla Säpo. Chodziło także o to, żeby nauczyć się dostrzegać oznaki zwątpienia, tego, że informator próbuje znaleźć wyjście awaryjne albo sposobność wycofania się ze współpracy. Chodziło o czytanie między wierszami.

– No, to teraz zobaczmy, czy miałaś rację, Jansson! – zawołał Malte Hasselblad za jej plecami. Siedzący naprzeciwko Anette Göran Sundmacher wyglądał na zdziwionego.

Hasselblad był pracownikiem zatrudnionym na cały etat w związku ze szkoleniem; to on zajmował się utrzymywaniem porządku w teczkach osobowych i pilnował, żeby uzupełniać je na bieżąco i uaktualniać CV kursantów. Mocno znużony kolega, który – jak się wydawało Anette – wyraźnie odżył dzięki tymczasowemu przeniesieniu.

– To będzie najlepsze pieprzone szkolenie, jakie kiedykolwiek się odbyło – odparła Anette.

– Tak, tak. Ja lepiej będę robił swoje. Ale wiem, czyja głowa poleci, jeśli coś pójdzie nie tak – uśmiechnął się Hasselblad.

Anette także wyłowiono ze zwykłej policji, zanim przeszła rekrutację do Säpo służyła w niej siedem lat. Wiele się wtedy nasłuchała, że ma zostać przeniesiona do Säpo, miała jakoby za małe doświadczenie. Jej szefowie dobitnie wszystkim wyjaśnili, że ma unikatowe kwalifikacje, także w kwestii zdolności językowych, i rozeznanie w sprawach policyjnych. Niewielu spośród policjantów mogło pochwalić się też tytułem magistra politologii.

Co dziwne, w strukturach z niczyim uznaniem nie spotkał się fakt, że służyła trzy lata pod flagą ONZ w Kosowie. Sama uważała to za jeden ze swoich największych atutów.

Policja ONZ mająca za zadanie sprawić, żeby w podzielonym kraju, pełnych niekończących się antagonizmów między Albańczykami i Serbami, zaczął funkcjonować aparat państwa prawa. Po trzech latach spędzonych w UNMIK ‒ United Nations Interim Administration Mission in Kosovo ‒ powrót do nieco ospałego życia w Szwecji okazał się trudny. Czas spędzony w Kosowie zmienił ją ‒ stała się bardziej niespokojna i trochę nerwowa.

Pozostali z jej misji przestali obracać się wśród swoich dawnych przyjaciół i kolegów z pracy. Zamiast tego podróżowali w wolnym czasie do różnych krajów, do niedawno poznanych kolegów z ONZ, rozsianych po całym świecie. Razem mogli dzielić się tymi doświadczeniami, których brakowało innym.

I może nawet dobrze, że im brakowało. Były też takie wspomnienia, których nikt nie powinien mieć. Wrzuceni do kotła przemocy widzieli zarówno cywilów, jak i własnych kolegów, którzy odnieśli poważne obrażenia. Plus dwa przypadki śmiertelne. Dwóch kolegów z Holandii, w cywilnych ubraniach, zostało zadźganych nożem w kawiarni w Prisztinie.

Anette wróciła jednak do Szwecji. Najpierw zaliczyła epizod na uniwersytecie, a potem trafiła do policji. I do Svena-Olofa. Gdy teraz liczyła, wychodziło jej, że więcej lat spędziła już w Säpo niż w zwyczajnej policji.

– Zrozumiałeś założenia?

– Tak. Kiedy zaczynam?

Göran Sundmacher zebrał wszystkie papiery i zaczął się podnosić.

Anette poprosiła go, żeby z powrotem usiadł.

– Poczekaj chwilę. Wiesz, że to, co teraz robisz i co będziesz robił przez kilka kolejnych dni, będzie podstawą do ogólnej oceny, którą ci wystawimy?

– Oczywiście – odparł kursant i energicznie pokiwał głową, jakby tylko czekał, żeby w końcu wyjść.

– Zaczynasz od teraz. Proponuję, żebyś odbył pierwszą rozmowę telefoniczną w ciągu dwóch godzin.

Anette długo patrzyła za Sundmacherem, gdy jego szerokie barki znikały w drzwiach wejściowych. Czy coś mogło wskazywać na to, że traktuje to wszystko, jakby się działo tylko na niby, jakby było tylko ćwiczeniem? A może przeciwnie, bierze to wszystko zbyt ambicjonalnie? Wcześniej czy później to się okaże, pomyślała Anette.

Jamal wsiadł do autobusu, który jechał do Ikei. Przyłożył rękę do lodowato zimnego okna i spróbował wyjrzeć na zewnątrz, ale szybę pokrywała jakaś dziwna, mleczna powłoka, przez co nie dało się zobaczyć nic poza światłami samochodów.

Tylko co tu niby było do oglądania? Jednakowe domy, stojące w prostych szeregach. Poza Skärholmen ‒ tam białe budynki wznosiły się niczym wyższe piętro nad lasem. Do tego wielkie jezioro, w którym często się kąpali, gdy byli mali. Nowy supermarket przycupnął obok i czaił się jak ponura ropucha na pustym polu. Autostrada ‒ tam zawsze panował duży ruch, dniem i nocą.

Autobus zatrzymał się z sapnięciem i drzwi się otworzyły. Jamal wcisnął ręce głęboko w kieszenie kurtki i ruszył z buta, żeby pokonać ostatni kawałek od Ikei do kręgielni.

Stukot glanów mieszał się z głośnymi krzykami. Kemal najwyraźniej zrobił strike, czyli strącił wszystkie kręgle w jednym rzucie, co skłoniło Massego do wykonania ruchów kopulacyjnych z prawą nogą Kemala. Byli tam wszyscy: Kemal, Masse, Ali, Juan i ten mały pryszczaty Pakistańczyk, Abbas.

– Kurwa no, ty pieprzony pedale! – krzyknął Kemal, nie mogąc przy tym powstrzymać śmiechu.

Ponieważ pozostali chcieli iść jego śladem, chwilę później wszyscy stali i udawali, że kopulują z Kemalem. Masse upuścił kulę do rynny, musiał więc wejść na tor i przynieść ją z powrotem. Grupka starszych graczy w jaskrawo kolorowych koszulkach kręglarskich na torze obok poprosiła, żeby się uspokoili.

– Jebać was. Pieprzeni Svenssonowie – powiedział Ali i pokazał im środkowy palec.

Jamal stał kawałek dalej, ale widział, jak tamci zaczęli robić w gacie. Zszedł na dół do chłopaków. Ali pierwszy go zauważył.

Sho, stary, co jest?

Pozostali obrócili się i skinęli do Jamala.

– Spoko – odparł Jamal stłumionym głosem.

Ali rozłożył ręce i zrobił przesadnie smutną minę.

Sho, stary! Co taki zdołowany?

Ali miał na sobie gigantyczną kurtkę i robioną na drutach czapkę ze znaczkiem klubu New York Yankee na czole. Jego duże brązowe oczy obserwowały uważnie Jamala spod czapki.

– Zimno ci, czy co? – zapytał Jamal, chcąc zmienić temat rozmowy. Żadnego gadania o Pirjo. Nie teraz, i nie z Alim.

– Disujesz moją Canada Goose? – Ali wyglądał na naprawdę zranionego.

– Nie no. Jest w porzo.

Ali i Jamal stali spokojnie i patrzyli na siebie przez chwilę. Uśmiech Alego sprawił, że Jamal również się uśmiechnął, na co Ali parsknął śmiechem.

– Kurwa, stary, wróciłeś. Fajnie cię znowu widzieć.

Uścisnęli sobie ręce. Reszta podeszła do nich i wszyscy zrobili to samo.

– Grasz z nami? – zapytał mały Abbas.

– A dostanę taką koszulkę? – spytał Jamal i wskazał na svennów[2] obok.

Kumple ryczeli ze śmiechu.

– Mamy na to wyjebane. Taki pedalski bowling – odrzekł Ali.

Abbas, określany przeważnie jako „tamten mały Pakistańczyk”, niósł kulę, która wydawała się zdecydowanie za duża i za ciężka w porównaniu z jego żylastą sylwetką. Ali pacnął go dłonią w tył głowy, aż rozległo się plaśnięcie, i zawołał:

– Walić kule!

Abbas położył kulę na środku parkietu i wyciągnął z dziurek palce. Ostrożnie je rozmasował.

– Zrobiłeś sobie kuku? – Jamal nie mógł się powstrzymać. Spojrzał na kumpla i parsknął śmiechem.

Kemal usłyszał komentarz Jamala i bez ogródek zaczął drwić z Abbasa. Niczym zapaśnik złapał go zdecydowanym chwytem za szyję.

– Aj, puszczaj, bre! – zapiszczał Abbas w uścisku Kemala.

– Jesteś jedynym sukinsynem, który potrafi coś sobie zrobić, grając w kręgle. Pieprzone, kurwa, chuchro – Kemal dalej wyśmiewał się z Abbasa. Jamal skorzystał więc z okazji i poklepał Abbasa po głowie, która tkwiła tuż pod pachą Kemala.

Już mieli iść na trybuny i do barku, gdy Abbas zupełnie nieoczekiwanie podciął Kemalowi nogi. Obaj się przewrócili do tyłu, ale to Kemal runął na tor pierwszy. Aż zadudniło, gdy wylądował plecami na twardej i wypolerowanej na błysk drewnianej podłodze. Gdy pół sekundy później o ziemię uderzała jego głowa, dźwięk był bardziej głuchy.

Kemal leżał bez ruchu na plecach i wyglądał, jakby zamroczony szukał czegoś na suficie. Jego ręce błądziły po omacku. Abbas przeczołgał się na bok i żwawo wstał. Wystraszony spojrzał na Kemala.

Ten złapał się za tył głowy. Zacisnął oczy i skrzywił twarz w grymasie. Jamal widział, że kumpla to zabolało. Po chwili twarz Kemala rozpogodziła się. Niespodziewanie począł szukać wzrokiem Abbasa, który stał tuż obok i się w niego wpatrywał.

– Ty chuderlawy idioto, zajebię cię – wyrzęził Kemel, podniósł się w mgnieniu oka i obrał za cel Abbasa, który natychmiast się odwrócił i ruszył biegiem prosto na tor. Kemal deptał mu po piętach.

Jak z bicza strzelił w kręgielni ustały wszelkie gry. Nikt nie był zachwycony tym, że Kemal i Abbas biegają w poprzek torów. Jamal wiedział, że wszyscy, którzy grali albo siedzieli w barku, gapili się na nich w osłupieniu. Nie miało to znaczenia, i tak robili, co chcieli.

W pewnej chwili Jamal poczuł, że musi spojrzeć na trybunę. Działo się tam coś niezwykłego. Czy raczej był tam ktoś, kto patrzył na nich w taki sposób, do którego Jamal nie przywykł.

Wśród koszulek, czapeczek z daszkiem i kurtek puchowych we wszystkich możliwych kolorach wyróżniał się starszy, brodaty mężczyzna w szacie do samej ziemi. Na głowie miał związaną chustę, której końce spoczywały na karku. Spokojnie przesuwał w rękach shubę, drewniane paciorki. Stał całkowicie spokojnie i tylko się im przyglądał.

Jamal zdał sobie sprawę, że pościg za Abbasem ustał. Odwrócił się i spostrzegł, że Kemal idzie ze zwieszoną głową w stronę trybuny. Abbas patrzył za nim i zdawał się nic nie rozumieć. Kemal zwolnił, stanął na dole trybuny i popatrzył w górę na mężczyznę z długą brodą. Po chwili zdjął czapkę z głowy i stał, ściskając ją w rękach. Mężczyzna wziął głęboki oddech i powiedział spokojnym, ale zdecydowanym głosem:

– Kemalu Aydin. Rozmawiałem z twoim ojcem. Teraz chcę porozmawiać z tobą. – W jego głosie pobrzmiewał lekki arabski akcent.

Salam – odpowiedział Kemal ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Dziś o trzeciej. U mnie.

– Dobrze.

Po tym zapewnieniu mężczyzna spokojnie odszedł. Kemal wziął kurtkę, która leżała na schodach wiodących do barku, i popatrzył na innych. Wzruszył ramionami.

– Spoko. Idź, nie ma sprawy – powiedział cicho Ali.

Kemal ostrożnie pomachał, zgrywając opanowanego. Jamal, Ali, Masse i Juan skinęli mu na pożegnanie i odprowadzili wzrokiem, aż zniknął na szczycie schodów. Mały Abbas stał wciąż na jednym z torów i wyglądał na równie zdezorientowanego, co wcześniej.

– Co jest? – zapytał Juan.

– To imam ‒ odparł Ali, patrząc na schody.

Juan z poważną miną kiwnął głową. Błądząc palcami po piersi, w końcu wymacał krzyżyk, który nosił pod bluzką.

– Z tobą chyba też chce pogadać, Jamal.

Ten rozłożył ręce.

– Nie dam rady.

Ali, silny typ, gwałtownie odwrócił się do Jamala, i mocno złapał go za kołnierz kurtki, aż Jamal poczuł ucisk na szyi. Ali patrzył mu prosto w oczy. Nie było sensu się wyrywać.

– Co powiedziałeś? Nie pierdol głupot.

Jamal skinął pojednawczo głową. Po krótkiej chwili Ali puścił jego kurtkę i wygładził materiał, który dopiero co ściskał. Poklepał go lekko po ramieniu. Jamal dostrzegł, że Alemu napłynęły łzy do oczu.

– Kurwa. Nie wolno ci zapominać, skąd pochodzisz. Nigdy.

– Jasne, bre – zapewnił cicho Jamal.

Rozejrzeli się dookoła, stojąc pośrodku barku w kręgielni. Gra na torach znów się rozpoczęła. Rozlegał się charakterystyczny stukot kul uderzających o kręgle. Abbas otrząsnął się z zaskoczenia i stał teraz razem z innymi. Zerkali na ladę barku, wypełnioną napojami gazowanymi, ciastami i słodyczami. Masse wcisnął ręce głęboko do kieszeni i wyciągnął dwie dwudziestki. Abbas wychylił się znad jego ramienia i zaczął żebrać o pieniądze.

– Kurwa, ale jestem głodny, lecimy do Maca – zaproponował Ali i pogładził się po brzuchu.

Jamal ujrzał oczyma wyobraźni, jak za kilka lat Ali przeistoczy się z spasionego typa z setką dzieci i żoną stojącą cały dzień przy garach.

Pozostali podeszli zdecydowanie do Alego i Jamala.

– Masse ma czterdzieści koron, a ja jestem, kurwa, spłukany – powiedział Abbas i rozchylił kurtkę.

Juan powtórzył jego gest, sprawiając wrażenie cholernie przybitego. Ali machnął ręką i przywołał ich wszystkich bliżej. Stojąc wokół niego w małym kręgu, pochylili się, żeby usłyszeć, co szepcze.

Anette Jansson wytrąciła kij unihokejowy z rąk rywala, po czym z impetem wpadła na niego od tyłu.

– Ajajaja, do cholery!

Rywal – Tomas Sahlin z policji z Östermalm – krzyknął. Leżał na podłodze i próbował zapanować nad kończynami i kijem. Anette Jansson rozłożyła ręce.

– Atakowałam piłkę.

Jeden z kolegów Sahlina z drużyny wmieszał się w dyskusję.

– Daj spokój, Jansson. Gdybyśmy mieli sędziego, pauzowałabyś w następnym meczu.

– Akurat. To było czyste wejście – zaprotestowała Anette.

Pozostali pokręcili demonstracyjnie głowami. Zgodziła się na rzut wolny i gra potoczyła się dalej.

Tomas Sahlin prędko się jej zrewanżował. W pościgu za piłką, gdy biegli z Anette ramię w ramię, szturchnął ją łokciem w bok szyi. Straciła równowagę i potknęła się o niską plastikową bandę. Rozbite części barierki przewróciły się z hukiem, część, na którą upadła kobieta, pękła wzdłuż.

Anette bez słowa podniosła się z podłogi i z powrotem ustawiła barierkę we właściwym miejscu, tak że stała teraz w prostej, eleganckiej linii. Weszła na boisko i przygotowała się na wznowienie gry. Znów stanęła twarzą w twarz z Tomasem Sahlinem i czekała na kolejne zagranie. Obojgu pot spływał strumieniami z nosa i mieszał się na łopatkach kijów. Anette czuła smród przepoconej, niedopranej koszulki, rozchodzący się od Sahlina. Zapachy dolatujące od niej samej zza kołnierzyka utwierdziły ją w przekonaniu, że jej dopiero co wyprany sportowy biustonosz pachniał świeżością.

Czy faceci zawsze muszą tak potwornie śmierdzieć podczas treningów, pomyślała w chwili, gdy opuszczono piłeczkę. Anette zgarnęła ją w swoją stronę mocnym ruchem nadgarstka. Zaskoczonemu Tomasowi aż kij wypadł z ręki.

Kobieta rzuciła się z powrotem na swoją połowę boiska i obserwowała kątem oka, jak Sahlin, który potwornie zmęczony położył się na ziemi, teraz powoli się z niej podnosi. Głowa kołatała mu się między ramionami. Musiał podeprzeć się jednym kolanem, żeby w ogóle wstać. Najwyraźniej był zbyt zmęczony, żeby się zdenerwować.

Wiedziała, że nie gra czysto, nie zamierzała udawać niewiniątka. Stanąwszy na linii środkowej, podrzuciła w górę kij i żonglując nim beztrosko, czekała aż zrobi dwa obroty, po czym łapała go za rączkę.

– Gracie jak cioty – powiedziała.

– Co proszę?

– Kotłujecie się przed bramką, jakbyście uprawiali seks grupowy.

Tomas Sahlin stał, opierając się o bramkę. Parsknął śmiechem i pokręcił głową.

– Jesteś niemożliwa, Jansson. Ostra w gębie, i na boisku.

Ktoś coś wymamrotał o podstawowych wartościach w policji, Anette jednak udała, że nie słyszy.

Wzięła prysznic i przebrała się, a następnie poszła do kawiarni, kupiła butelkę wody mineralnej i bułeczkę cynamonową. Chwilę później nadszedł Tomas Sahlin i usiadł obok.

– Mądry wybór, Jansson. Zawsze zapominam o uzupełnianiu płynów.

– Płynów i cukru – poprawiła go Anette.

Sahlin kupił taki sam zestaw co ona i dołożył do tego jeszcze kubek kawy. Przebrał się w mundur, jego cienkie, czarne, zaczesane do tyłu włosy wciąż jeszcze były mokre. Anette zauważyła, że miał zupełnie inną postawę w mundurze niż stroju do unihokeja. Pod kurtką nie było widać aż tak mocno balastu na brzuchu. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

– Nie lubisz przegrywać?

– Jak to? To aż tak widać?

– Nic w tym złego. To jest po prostu ciekawe.

– Niby co?

– Twoje nastawienie na boisku.

Anette przestała przeżuwać drożdżówkę i uważnie przyjrzała się Tomasowi. Westchnęła przeciągle.

– Powiem ci jedną rzecz. Nigdy nie rozumiałam, co jest niby takiego fajnego w uprawianiu sportu.

– Przecież trenujesz bez przerwy.

– Nie trenuję. Rywalizuję. To różnica.

Tomas Sahlin otarł kilka kryształków cukru z kącika ust.

– Słuchaj, może powinnaś się leczyć.

Anette musiała się roześmiać.

– Tak, każdy ma chyba jakieś zaburzenia.

Odstawili tacki po kawie i skierowali się do wyjścia. Przyrzekli sobie, że kolejny mecz będzie bardzo bolesny.

Komisarz Anette Jansson postanowiła przejść się z Kungsholmen na Observatoriegatan, gdzie znajdowały się pomieszczenia szkoleniowe. Nie tyle dla samego spaceru, ile po to, żeby mieć czas się przestawić, wyjść z jednej roli i wejść w drugą. Czekało ją kilka godzin odgrywania nauczycielki i instruktorki.

Zesztywnienie, które odczuwała po meczu hokeja na hali, zaczęło ustępować na szczycie mostu Barnhusbron, kiedy się rozgrzała. Zimny wiatr przybrał na sile między murami budynków na Kungsholmen i Vasastan, mocno popychając jej torbę i powodując, że kołnierz kurtki nasunął się jej aż na głowę. Lód na Karlbergskanalen przemienił się w mokrą chlapę. Mimo to wciąż było widać ślady weekendowej jazdy na łyżwach i sankach. Ich kontury zaokrągliły się i zostały po nich tylko lekkie zarysowania. Słońce przebijające się nad dachami Kungsholmen było zbyt słabe, żeby przegnać zimę, która przyszła nadzwyczaj wcześnie i postanowiła zadomowić się na dłużej.

Anette zastanowiła się chwilę, ile mógłby kosztować wyjazd z rodziną. Choć Fia była jeszcze dzieckiem, za jej wycieczkę do Tajlandii albo na Wyspy Kanaryjskie trzeba by było zapłacić tyle samo, co za dorosłego. Może mogliby poprosić rodziców Svena-Olofa o pomoc? Zajęliby się nią tydzień. Robili to już przecież wcześniej.

Byłoby wspaniale, gdyby mogła wyjechać dokądś całkiem sama i robić to, na co miałaby ochotę. Udawać się na kilkugodzinne wycieczki rowrem albo wypożyczyć kajak. Jeść proste kolacje złożone z hiszpańskich kiełbasek, oliwek i kilku puszek piwa San Miguel.

W ich związku to Sven-Olof miał grubszy portfel. Nie rozumiała, jak mogło do tego dojść. To ona dłużej się kształciła, znała więcej języków i miała pracę, w której chodziło o bezpieczeństwo państwa. Sven-Olof – w dużej mierze samouk – rozpoczął karierę jako dziennikarz, a następnie zaczął pracować w branży ubezpieczeniowej. Stamtąd szybko awansował na stanowisko szefa komunikacji w firmie ubezpieczeniowej, tak anonimowej, że Anette niemal zapomniała, jak się nazywa. Nie rozumiała też dokładnie, jakie usługi świadczyło owo przedsiębiorstwo, wiedziała tylko, że chodzi o rozwiązania ubezpieczeniowe dla firm.

Ale płacono świetnie. Pensja Svena-Olofa osiągnęła obecnie poziom, który nadszarpnąłby ego jego dawnych kolegów dziennikarzy. Chyba więc będzie musiała go zabrać w podróż w poszukiwaniu słońca, o ile w ogóle gdzieś wyjadą. Najpierw musi go jeszcze przekonać, pokazać mu ładne broszury i znaleźć jakieś artykuły o uprawie winorośli w miejscu, które ją interesuje.

Chwilkę odczekała, po czym weszła do środka, między biurowy kurz i buczące komputery. Na moment słońce przebiło się przez chmury. Wystawiła do niego twarz, chcąc złapać kilka promieni i poczuć przedsmak wiosny, która w końcu kiedyś przyjdzie, ale na razie wydawała się odległa i nierzeczywista. Zmrużyła oczy w słońcu i z rozkoszą zrobiła kilka głębszych wdechów, nabierając w płuca czystego powietrza. Słońce znowu zniknęło za chmurami.

Dwa mniejsze pokoje czekały przygotowane. Do każdego z nich przyniesiono notesy, długopisy i magnetofon.

– O, świetnie. Wszystko już gotowe – powiedziała Anette Jansson, gdy na korytarzu pojawił się jej kolega Urban Ström.

W pracy Anette miała przeważnie do czynienia z Urbanem Strömem. Jeśli gdzieś jechała, żeby wykonać jakieś zadanie, to najczęściej właśnie Ström siedział z nią w samochodzie. Jansson i Ström. Niczym stare dobre małżeństwo. No nie, pomyślała. Wcale tacy nie jesteśmy i nigdy nie będziemy, nie zmartwiłabym się, gdyby przydzieliliby mi weselszego kolegę, który dostrzegałby możliwości, a nie piętrzące się trudności.

A teraz jeszcze na dodatek i Ström dołączył do jej kursu. Lars Frisk uważał, że to świetny pomysł ‒ włączyć Ströma, i tymczasowo objął posadę, która się zwolniła. Chodziło tylko o tydzień, góra dwa. Anette doszła do wniosku, że najzwyczajniej będzie musiała się z nim przemęczyć.

– Tak, położyłem też w każdym pokoju dyktafon. Na wszelki wypadek, nigdy nic nie wiadomo.

Ström podszedł do jednego z cyfrowych magnetofonów i sprawdził, czy jest prawidłowo ustawiony. Pokoje przypominały cele: były za małe, żeby wykorzystywać je jako biura, ale wystarczająco duże, by kilka osób mógł siedzieć zwróconych do siebie. Krzesła miały podłokietniki i Anette Jansson zastanawiała się w duchu, czy Urbanowi Strömowi uda się wcisnąć między nie swoje wielgachne cielsko.

Uważnie mu się przyglądała, kiedy telepiąc się, szedł do stojącego pod ścianą automatu z kawą. Miał szerokie biodra i rozlewającą się na plecy otyłość brzuszną. Anette Jansson uważała, że wyglądał jak stara matrona, która wydała na świat gromadę dzieci. Stłamsiła w sobie westchnięcie, gdy nacisnął przycisk, wybierając cappuccino z dodatkowym cukrem.

– Uważaj z takimi rzeczami – powiedziała i pokazała kubek z brązowo-białą mazią.

– Za późno. Dałem za wygraną.

Urban Ström wzruszył pulchnymi ramionami i ostrożnie zaczął popijać małymi łyczkami gorący napój. Patrzył przy tym w dół, jakby nie chciał napotkać jej wzroku. Przez chwilę miała zamiar zaproponować, żeby wybrał się z nimi na unihokeja, ale zdawała sobie sprawę, że źle by się to skończyło. To nie był sport dla ludzi z nadwagą.

Urban Ström wpatrywał się smętnie w kubek, kompletnie pochłonięty sobą. Anette naszła ochota, żeby przełamać to milczenie.

– Ström, co myślisz o dzisiejszym ćwiczeniu, zaczną już ryczeć?

Ström ocknął się nagle z cappuccionowej śpiączki i uniósł palec w górę.

– A właśnie. Zapomniałem ci powiedzieć. Był tu dziś jeden z kursantów. Ten facet z ochrony osobistej. Sundmacher.

– Aha. A co on tu robił? – zainteresowała się Anette. – Powinien być w terenie.

– Też go o to zapytałem. Wymamrotał tylko coś od nosem, że chciałby wcześniej zdać sprawozdanie. Odbyć debriefing.

Anette Jansson spojrzała na Ströma. Ten tylko wzruszył ramionami i opuścił głowę.

– Po jakimś czasie sobie poszedł. Pewnie zrozumiał, że nikogo nie ma.

– Jakie sprawiał wrażenie?

Zastanawiając się, Ström wpatrywał się w sufit.

– To dość niespotykane, że ktoś chce odejść z ochrony osobistej. Ci, którzy tam pracują, zdają się sądzić, że to najlepsza robota na świecie.

– Zdarzało się to już wcześniej. Ale przyszedł dlatego, że się spieszył czy coś jeszcze innego? – dopytywała Anette.

– Tak, jasne. Kilku w końcu przeszło.

– Że co?

– No, to znaczy przeszło z ochrony osobistej.

– A dlaczego chciał, żeby debriefing odbył się trzy godziny przed wyznaczoną porą? – zapytała ponownie Anette.

– Cholera go wie. Może się spieszył.

– Tak powiedział?

– Nic mi o tym nie wiadomo, ale mogło tak być.

Anette podeszła do automatu i nacisnęła przycisk z kawą bez mleka i cukru. Właściwie nie miała na nią ochoty.

– Sprawiał wrażenie, jakby był z jakiegoś powodu zaniepokojony? – cisnęła Anette.

– Nie, nie sądzę. A tobie się wydaje, że był?

Anette wylała kawę do zlewozmywaka tak, że pochlapała przy tym ociekacz.

– Jak niby mi się ma coś takiego wydawać? Przecież to ty z nim rozmawiałeś.

Zdawało się, że Urban Ström znów się pogrążył w swym wcześniejszym stanie. Anette Jansson spróbowała jeszcze raz.

– No to zapytam inaczej: czy był wkurzony?

– Nie, nie. Nic takiego. To miły facet.

Podjęła nieudolną próbę wyjaśnienia, że można być wkurzonym, nawet jeśli jest się miłym, ale dała spokój.

– A jakieś inne uczucia? Może wydawał się nieszczęśliwy?

Nagle Ström wyciągnął szyję i posłał jej znienacka surowe spojrzenie.

– Co ty możesz wiedzieć o byciu nieszczęśliwym?

Pytanie kompletnie ją zaskoczyło.

– Ale Ström, próbuję tylko zrozumieć, dlaczego on postąpił w ten sposób. Ponoszę w końcu odpowiedzialność za kursantów.

Urban Ström popatrzył na zegarek i zaczął iść w stronę szatni.

– Pewnie zaraz przyjdzie. To sobie z nim porozmawiasz, Jansson. Gdyby nie wiedziała, że Urban Ström jest u nich w firmie jednym z najlepszych, jeśli chodzi o urabianie informatorów, wzięłaby go za skwaszonego, opieszałego ciecia, który kręci się i zbiera materiały biurowe. Ström był bystry, jeśli chodziło o rozgryzanie stanu psychicznego i emocjonalnego informatora. Miał dokładną orientację co do tego, kiedy dodać gazu, a kiedy przyhamować. I mógł nakłonić do współpracy każdego, wiedziała to od kolegów, którzy pracowali z nim w terenie.

Pytanie tylko, jak było u Urbana Ströma z jego własną kondycją psychiczną i uczuciową.

– A co ty o tym myślisz, znaczy o tym, że jakiś czas będziesz pracował tutaj przy tym kursie ?

Ström znowu wzruszył ramionami.

– Jeśli miałbym być szczery, mam chyba ważniejsze rzeczy na głowie. Ale jest jak jest.

– Chyba nie będziesz musiał przesiadywać tu zbyt długo. Słyszałam, że Frisk właśnie pracuje nad załatwieniem zastępstwa.

– Im wcześniej, tym lepiej – skwitował Ström.

Anette nic nie powiedziała, ale z niczym się bardziej nie zgadzała.

Była już za dziesięć czwarta. Niedługo powinni zacząć się pojawiać pierwsi kursanci, żeby opróżnić głowy z informacji, wrażeń i przemyśleń.

Mohammed usłyszał polecenie kapitana samolotu. Za kilka minut mieli podejść do lądowania w Szwecji, pora zapiąć pasy. Przechodzące obok szczupłe, blondwłose stewardesy zaczęły zbierać śmieci i podnosić oparcia foteli

Uśmiechnął się na widok broszury z grubego, połyskującego papieru, którą trzymał w ręce. Przedstawiała piękne zdjęcia potraw i wnętrz sztokholmskich restauracji. Jedna z nich była koszerna, jedna z kuchnią turecką, menu kilku innych opisano jako fusion. Była i restauracja z mięsem halal. Naturalnie właśnie ona przykuła jego uwagę.

Według instrukcji z Kairu miał zatelefonować do restauracji pod numer, który podano jako faks. Tam, na drugim końcu linii, miał odpowiedzieć jego sztokholmski kontakt.

Spotkanie w Kairze przebiegło wzorcowo. Do przekazania broszury doszło tak jak powinno, nikt nie miał szans niczego zauważyć. Zaparkował samochód na dużym parkingu i zadbał, żeby z niewielkim marginesem błędu przegapić autobus wahadłowy, kursujący między parkingiem a terminalem. Czekał pod małą, prostą wiatą autobusową, jego kontakt zjawił się po kilku minutach. Poza zasięgiem czujnych oczu ochroniarzy i kamer monitoringu odebrał kilka krótkich instrukcji. Odwróceni do siebie jak nieznajomi, wydawali się mówić w próżnię. Broszura natychmiast zniknęła w zewnętrznej kieszeni mniejszej torby podróżnej Mohammeda.

Potem nie zamienili już ze sobą ani słowa. Wsiedli do kolejnego autobusu jak zupełnie obcy ludzie. Człowiek z Kairu wysiadł przy pierwszym terminalu i zniknął w tłumie na lotnisku.

Schodzili już do lądowania, Mohammed wyglądał przez małe okno samolotu. Choć była dopiero trzecia po południu, panowały kompletne ciemności. Ziemia zdawała się czarna, jakby spalona. Tu i ówdzie migały tylko jasne plamy, jak się domyślał – zamarznięte jeziora.

Lotnisko wyglądało jak każde inne lotnisko na świecie. Po szybkim i bezproblemowym przejściu przez odprawę stanął w hali przylotów. Pasażerowie z Kairu witali się z przyjaciółmi i rodziną, całując się i obejmując. Wyślizgnął się z tego tłumu i znalazł spokojne, ciche miejsce koło okien wychodzących na halę odbioru bagażu.

Włączył telefon komórkowy. Po jakiejś minucie pojawił się logotyp szwedzkiego operatora sieci. Wystukał numer faksu do tamtej restauracji halal.

– Restauracja Kibbla – usłyszał szorstki męski głos.

– Czy mówi pan po arabsku? – zapytał Mohammed.

Od razu przeszli na język ojczysty.

– Chciałbym zarezerwować stolik na wieczór dla dwóch osób. Mamy ochotę na kotlety jagnięce. I mam nadzieję, że serwują państwo hummus. Moim zdaniem najważniejszym składnikiem kolacji jest – Mohammed zrobił pauzę – hummus porządnie przyprawiony czosnkiem i cytryną.

– W takim razie trafił pan pod właściwy adres – odpowiedział głos po drugiej stronie. – Nikt w Sztokholmie nie serwuje równie dobrego hummusu. Serdecznie zapraszamy.

Mężczyzna zapytał jeszcze, jaka pora najbardziej by mu odpowiadała. Głos podniósł się o kilka tonów i nie brzmiał już tak smętnie i ponuro jak wcześniej. Mohammed spojrzał na zegarek i uznał, że najlepiej będzie zarezerwować stolik za cztery godziny.

Kontakt został nawiązany. Do centrum miasta zdecydował się pojechać pociągiem.

Gdy tylko opuścił stację kolejową, zobaczył taksówki. Właściwie powinien ich unikać. Taksówkarze mieli niezwykle dobrą pamięć. Pytani przez policję, zawsze potrafią podać szczegółowy rysopis i wskazać dokładny adres i godzinę.

Skandynawska pogoda nie nastrajała jednakże do spacerów. Padał śnieg z deszczem, ulice pokrywała cienka warstwa lodu. Ludzie dookoła sunęli chwiejnym krokiem, rozkładając ręce, żeby zachować równowagę.

Uderzyło go, jak ta pogoda przypominała zimę w Afganistanie. Na Proroka, ależ wtedy marzł! Śnieg mieszał się tam z deszczem w ten sam sposób… Afgańskie góry i szlaki były śliskie, jakby ktoś wysmarował je mydłem. Brakowało przyczepności i koniom, i wozom, kiedy wjeżdżały na górę. Cała kompania mogła w związku z tym utknąć na wymuszony godzinny postój.

Obrzucił wzrokiem swój cienki płaszcz i koszulę, osłaniające jego skórę przed chłodem. Płaszcz, który kupił w Kairze, nic mu właściwie nie dawał, miał przede wszystkim elegancko wyglądać.

Taksówki stały w szeregu tuż przed stacją. Przywołał go porządkowy w żółtej fluorescencyjnej kamizelce, i wskazał mu taksówkę. Taksówkarz pomógł mu wrzucić torby do bagażnika i Mohammed usiadł na tylnym siedzeniu.

– Arab? – zapytał kierowca z radosnym uśmiechem.

No, sir. I’m afraid not. Pakistani.

Mohammed el-Mehti uśmiechnął się, wyczekując, jak tamten przyjmie jego kłamstwo. Wyglądało na to, że w nie uwierzył. Kierowca nie umiał ukryć rozczarowania, że zamiast Araba wiezie Pakistańczyka. Rozmowa szybko się urwała. Mohammed przyglądał się, jak mijają światła latarni miejskich. Pojedynczy ludzie dreptali umęczeni i skuleni po oblodzonych chodnikach, chcąc jak najszybciej uciec od deszczu i zamieci. Każdy chciał się gdzieś schronić, tylko gdzie? Gdzie ludzie chowają się w tym mieście?

Kiedy zatrzymali się przed hotelem, podjął konwersację z kierowcą.

Do you know where I can find a warm jacket?

Taksówkarz typowo arabskim gestem pokazał, że naturalnie zna odpowiedź. Zapisał coś na paragonie i podał mu go na tylne siedzenie.

– NK – wyjaśnił i z zapałem zaczął wychwalać to miejsce po arabsku.

Mohammed lakonicznie podziękował mu za tę radę po angielsku.

Po długim, gorącym prysznicu w pokoju hotelowym poczuł się mniej zziębnięty. Zamienił garnitur na grube sztruksowe spodnie i porządny golf. Zamiast cienkiego płaszcza włożył kurtkę narciarską z wysokim kołnierzem. Wszystko to zakupił w eleganckim domu towarowym o nazwie NK.

W Afganistanie nauczył się, że gdy jest zimno, najważniejsze, żeby mieć coś na głowie. Zamiast turbanu włożył kaszkiet w brytyjskim stylu. Mohammed miał wrażenie, że zatrzymywał on ciepło w ciele jak nakrętka od słoika.

Restauracja Kibbla znajdowała się w dość niepozornym miejscu. W okolicy nie było zbyt wielu restauracji ani sklepów, z wyjątkiem sklepu spożywczego sieci Seven Eleven i jednego pubu.

Samą Kibblę urządzono na wzór zachodni – z wysokimi stolikami, krzesłami i z barem na jednym końcu. W kilku miejscach porozstawiano arabskie przedmioty: w oknie stała fajka wodna, na górnej półce imbryk do parzenia herbaty, pośrodku sali osobliwa palma. Trudno było stwierdzić, czy roślina jest żywa, czy sztuczna.

Przy pięciu stolikach siedziało kilkoro ludzi, rodzina z dziećmi, jakaś para i towarzystwo złożone z samych mężczyzn. Gdy wszedł do środka, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy wydawali się pochłonięci jedzeniem i rozmową.

Zdjął czapkę i podszedł do baru. Nie było nikogo z obsługi, usiadł więc na stołku barowym. Na szklanych półkach stały butelki z alkoholem w różnych kolorach i kształtach.

Uderzyło go to, jaka panowała tu cisza. Nie tak brzmiały arabskie restauracje, w każdym razie nie te w krajach arabskich. Tam między stolikami rozbrzmiewały salwy śmiechu i rozmowy.

Kiedy był w Stanach Zjednoczonych, ludzie także głośno ze sobą rozmawiali. Nie w taki sposób jak w Kairze czy Ammanie, ale mimo wszystko musiał podnieść głos, żeby zostać usłyszanym.

Ten kraj pod wieloma względami przypominał Stany, takie same samochody i te same przedsiębiorstwa, które widziało się tam na co dzień. Ludzie też byli dość podobni do tych w Stanach. Tu jednak panował jakiś inny rodzaj ciszy. Czy to dla nich norma?

Mohammed spostrzegł w lustrze za butelkami zbliżającego się mężczyznę w garniturze. W końcu stanął za nim i przemówił. W jego nieco zbyt pogodnym głosie wyczuwało się napięcie.

– Witam, czy podać coś do picia?

Mohammed powoli odwrócił głowę w stronę mężczyzny. Wysoki i szczupły, stał i miętosił rękawy marynarki, które mimo jego dość znacznego wzrostu wydawały się dla niego za długie. Nie czuł się w tym najlepiej. Okolice jego ust i policzki zdobiła czarna, starannie wypielęgnowana broda.

– Piję wyłącznie herbatę.

– To z pewnością bardzo dobre dla zdrowia.

– Prawda. Allahu akbar.

Allahu akbar.

Mężczyzna uśmiechnął się skrępowany i rozluźnił ramiona. Delikatnie pokręcił głową i wyciągnął rękę.

– Sarmad Azim.

– Wiem, Sarmadzie – odpowiedział Mohammed i podniósł się ze stołka barowego.

Zamiast uścisnąć mu dłoń, Mohammed wziął Sarmada Azima ostrożnie w objęcia i ucałował go wolno w oba policzki. Przytrzymując go jedną rękę, otoczył jego barki i spytał szeptem, czy tu przy barze mogą swobodnie porozmawiać. Sarmad przytaknął gorliwie i usiadł na stołku blisko Mohammeda. Ten pogładził się po brodzie i zerknął wpierw na ulicę, a potem rozejrzał się po restauracji. Zauważył, że Sarmad Azim nie spuszcza z niego wzroku i czeka, aż przemówi.

– Ufam ci, Sarmadzie. Ale mimo wszystko muszę wiedzieć.

– Dziękuję, emirze.

– Świetnie. No więc, jak już powiedziałem, muszę wiedzieć. Nie wynika to z braku zaufania, absolutnie nie powinieneś tego tak odbierać.

– Pytaj, o co zechcesz.

Mohammed lekko poklepał Sarmada po ręce.

– Chodzi o to, czy sprawdziłeś restaurację. Czy masz zaufanie do tych, którzy tu pracują, i czy zwróciło twoją uwagę, że ktoś ją obserwuje. I inne takie szczegóły.

Sarmad Azim głośno przełknął ślinę i na krótką chwilę uciekł wzrokiem, którym dotychczas intensywnie przypatrywał się Mohammedowi. Po chwili wyprostował się, potarł dłonią po brodzie i oparł o stół wyprostowany palec.

– Wszystko dokładnie sprawdziłem. Nie ma tu ani śladu podsłuchu elektronicznego.

Mohammed zapewnił, że docenia tego typu gorliwość. Zrozumiał, że jest zmuszony zacząć od innej strony.

– Jaką pełnisz funkcję w tej restauracji?

– Jestem kelnerem. Czasem wskakuję na zastępstwo za pełnoetatowego kierownika sali.

– W takim razie zakładam, że zdobyłeś tu duże zaufanie.

Sarmad przyznał z dumą, że właściciel restauracji, pan Yilmaz, w stu procentach na nim polega. Szef zjawiał się tylko kilka razy w tygodniu, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Za kuchnię odpowiadał główny kucharz, Sarmad czuwał nad serwowaniem jedzenia i kontaktami z gośćmi.

– Yilmaz, mówisz. Skąd pochodzi?

– Z Turcji.

– Prawdziwy Osman innymi słowy.

Sarmad Azim wyglądał niemalże tak, jakby poczuł się dotknięty za pana Yilmaza.

– Nie, nie. On jest łaskawym człowiekiem.

Mohammed zapewnił, że z pewnością nie da się nic zarzucić panu Yilmazowi, i poprosił, żeby Sarmad dalej wykonywał swoją pracę i utrzymywał dobre relacje z właścicielem.

Przerwał im odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Do środka weszli mężczyzna i kobieta w średnim wieku i teraz stali, czekając, aż ktoś wskaże im stolik. Mohammed zwrócił uwagę, że mężczyzna jest wysoki i dobrze zbudowany. To samo można by powiedzieć o kobiecie, wyglądała jak prawzór nordyckiej walkirii. Miała blond włosy związane w mocno ściśnięty kucyk. Z pewnością jest wyższa ode mnie, pomyślał Mohammed.

Sarmad Azim zaczął się podnosić, aby zająć się gośćmi. Mohammed powstrzymał go i zapytał szeptem, czy zna tę parę. Sarmad wydawał się zaskoczony tym pytaniem i długo zwlekał z odpowiedzią.

– Nie, nie sądzę. Przychodzi tutaj sporo ludzi. Pamięta się tylko część twarzy.

Mohammed mocno złapał Sarmada za rękę i przyciągnął go do siebie.

– Od tej chwili masz dołożyć wszelkich starań, żeby pamiętać wszystkie twarze. Rozumiesz?

Sarmad wyglądał na przestraszonego.

– Tak. Przepraszam.

Oddalił się do nowo przybyłych gości. Dostali stolik i po chwili byli już gotowi, żeby złożyć zamówienie.

Mohammed powstrzymał dyskretnym gestem Sarmada, który zdążył już ruszyć w jego stronę. Miał dalej zajmować się gośćmi. Para zamówiła butelkę czerwonego wina.

Po chwili Mohammed przywołał do siebie Sarmada, który dokładał wszelkich starań, żeby poruszać się swobodnie i naturalnie. Było to po nim widać.

Czekał teraz w napięciu na kolejne rozkazy Mohammeda.

– Jak będzie z moją herbatą?

– Z herbatą?

– Tak, nie mogę tu przecież siedzieć taki zziębnięty i spragniony. Poza tym złożyłem zamówienie tuż po przyjściu.

Mohammed pokusił się o uśmiech.

– Oczywiście, oczywiście. Cóż za nieuwaga z mojej strony ‒ odparł Sarmad i prędko podszedł do jednego z kelnerów, cały czas pstrykając ze stresu palcami. Po chwili na stoliku Mohammeda pojawiła się szklanka słodkiej, parującej arabskiej herbaty.

– Ten mężczyzna i ta kobieta, ci, którzy przyszli tu ostatni, tylko nie patrz teraz w ich stronę. Można by im zaproponować jeszcze jakąś butelkę wina. Może nawet zaoferować ją w bardzo niskiej cenie, żeby mogli spróbować domowego trunku? Wina, z którego jesteście oczywiście bardzo dumni.

Zdezorientowany Sarmad nie kwestionował polecenia Mohammeda. Już po chwili para popijała drugą butelkę wina. Mężczyzna podniósł się i ruszył w stronę toalety. Zdawało się przez krótką chwilę, że zaraz się przewróci na tę dziwną palmę.

Do deseru każde zamówiło po kieliszku mocniejszego alkoholu. Mężczyzna wziął whisky, kobieta jakiś rodzaj likieru. Ich ruchy zrobiły się niezdane i jakby spowolnione. Siedzieli zmęczeni ze zwisającymi ciężko głowami.

– Nic nam już chyba nie grozi ze strony tej dwójki – powiedział Mohammed el-Mehti, kiedy Sarmad przechodził obok.

– Dlaczego?

Mohammed lekko chwycił Sarmada za klapę marynarki.

– Ten mężczyzna i ta kobieta równie dobrze mogli być policjantami.

Sarmad przytaknął i ta myśl jakby zaczęła do niego docierać.

– Ale tamtych dwoje nie jest z policji. Piją zdecydowanie za dużo. – ciągnął Mohammed.

Sarmad odwrócił głowę.

– Nie patrz tam. Mimo wszystko nie możemy tego wykluczyć. Zdarza się, że piją, żeby lepiej wtopić się w otoczenie. Ale nigdy aż tyle, żeby się upić – powiedział Mohammed. – I zdecydowanie nie wypijają dwóch butelek wina i dużej whisky.

Zaśmiał się. Sarmad mu zawtórował. Mohammed poczekał, aż Sarmad ucichnie.

– No. Jeszcze kilka pytań, już ostatnich.

Sarmad poprawił krawat i przesunął dłonią po falujących włosach. Nie było takiej potrzeby. Jego nienaganna fryzura układała się jak należy.

– Jedno ważne pytanie, Sarmadzie. Czy zdarza ci się zabierać tu któregoś z naszych braci?

Mohammed zauważył, że twarz Sarmada czerwienieje.

– To nie jest oskarżenie, Sarmadzie. Tylko pytanie kontrolne.

Sarmad odparł, że owszem, zdarzało mu się spotykać z kilkoma z braci tutaj w restauracji, zwłaszcza po lunchu albo gdy był spokojny wieczór.

– Bądź z tym ostrożny.

Sarmad kiwnął głową.

– Pod żadnym pozorem nie wolno ci stąd wychodzić i wchodzić z różnymi ludźmi. Coś takiego zwraca uwagę.

Sarmad zapewnił Mohammeda, że do niczego podobnego nie dojdzie.

– Ale spotykaj się z nimi dalej przy pewnych starannie wyznaczonych okazjach. Restauracja to wprost wymarzone miejsce do tego, nie zmarnuj takiej szansy.

Mohammed podniósł się i włożył angielski kaszkiet. Poinformował Sarmada, że odtąd w niektórych sytuacjach będzie posługiwał się pseudonimem Szarif al-Baroudi.

Mohammed postanowił wrócić do hotelu na piechotę. Rozgrzany herbatą i w odpowiednim ubraniu mógł stawić czoło nawet nordyckiej zimie. Mocniej wcisnął kaszkiet na głowę. W ręku trzymał plan miasta.

Ruszył większą ulicą do skrzyżowania z prostą, szeroką arterią. Przeliterował jej nazwę: Sveavägen. Zauważył już, że większość nazw ulic kończy się albo na „gata”, albo na „väg”. Trzeba więc było spróbować zapamiętać tylko pierwszy człon nazwy. Wszystko jedno, czy będzie to Svea, Oden czy Tegnér.

Wspinając się na wzniesienie na Tegnérgatan, poczuł, że płuca zaczęły mu pracować szybciej, a wysiłek rozgrzał ciało. Z przyjemnością rozprostował kości.

Śmiał się w duchu na myśl o swoim pseudonimie. Szarifa al-Baroudiego wziął od jakiejś podejrzanej postaci z powieści, której tytułu nie pamiętał, ani tym bardziej nie wiedział, kto ją napisał. W Szwecji będzie to po prostu jego nazwisko.

Najpierw wysłuchali szeptów Alego, potem zgodnie ruszyli w kierunku centrum handlowego Skärholmen. Koło apteki Ali i Jamal zwolnili, a Masse, Juan i Abbas poszli dalej. Kiedy tamtych trzech weszło do sklepu z butami, Ali i Jamal odczekali chwilę na zewnątrz. Odwrócili się tyłem do ludzi przechodzących alejką handlową i zajrzeli przez okno wystawowe do sklepu z elektroniką. Ali rzucił okiem na zegarek, minęły dwie minuty.

– Okej. Idziemy.

Jamal zasłonił usta i uszy szalikiem, a Ali naciągnął kaptur na twarz. Kiedy weszli do sklepu, panowało tam istne piekło. W głębi przy regale z kozakami stał Masse, Juan i Abbas i kłócili się zawzięcie. Koleś ze sklepu, blady typ z parą zamglonych okularów, wyszedł zza kasy i teraz ich rozdzielał, krzycząc, że mają natychmiast przestać.

– Pierwszy je zobaczyłem, zamierzam je kupić! – wołał Masse, trzymając damskiego buta w dłoni nad głową.

– Zabrałeś mi je, idioto – darł się Juan jeszcze głośniej.

Abbas stał tuż obok typka ze sklepu i ciągnął go za sweter. Koleś próbował odpędzić od siebie chłopaka jak małą małpę, ale ten przyczepił się do niego i w kółko powtarzał, że jego kumpel pierwszy zobaczył te buty.

– Strasznie mu się podobają. Dobrze leżą na nodze.

– Mam ich więcej. Przestańcie się awanturować – prosił desperacko facet ze sklepu.

Gdy tamci się awanturowali, Jamal podszedł do kasy i szybko otworzył szufladę tkwiącym w zamku kluczykiem. Włożył palce w przegródkę z banknotami pięciuset- i stukoronowymi. Olał dwudziestki. Poczuł, że w ręce ściska gruby plik banknotów, musiał je mocniej złożyć, żeby dało się je wsunąć do bocznej kieszeni kurtki.

Wychodząc, napotkał na ułamek sekundy wzrok Abbasa, który wciąż z całych sił starał się naprzykrzać swoją paplaniną. Sprzedawca ze sklepu twardo próbował rozdzielić awanturujących się. Na zewnątrz czekał na Jamala Ali.

Obaj ruszyli szybkim krokiem w stronę parkingu. Nie biegli jednak. Obejrzeli się ostatni raz i wsiedli do auta Alego. Dookoła było pusto, nikt za nimi nie szedł. Dobrze wymyślili z tym sklepem z butami. Z wyjątkiem weekendów pracował tam tylko jeden sprzedawca. No i mieli stąd rzut kamieniem na parking.

Ali ostrożnie wycofał, a potem skierował się w stronę wyjazdu. Jego mały peugeot 306 po kilku godzinach stania w zimnym garażu przypominał lodówkę. Obaj z Jamalem drżeli z zimna. Jamal potarł sobie ręce. Od ich przyspieszonych oddechów zaparowały szyby. Ali rozkręcił ogrzewanie i wygrzebał skądś starą serwetkę. Próbując zetrzeć parę, rozmazał na szybie przyklejone do niej resztki ketchupu. Klął przy tym jak najęty.

Odjechali w stronę Hallundy. Nie mając planu, krążyli wśród budynków. Samochód powoli się nagrzewał. Ali spojrzał niecierpliwie na Jamala. Ten wyciągnął z kieszeni pliczek i zabrał się do liczenia. Pomylił się jednak w rachunkach i zaczął od początku.

Jalla, no dawaj, ile?

– Czekaj no, policzę jeszcze raz.

Jamal złożył banknoty jak talię kart i przeciągnąwszy kciukiem po krawędzi pliczku, wydał z siebie przeciągły ryk.

– No ile? Mów! – Ali nie mógł już usiedzieć.

– Sześć tysięcy dwieście – oznajmił Jamal, po czym odchylił się na fotelu i ponownie zawył.

Ali zrobił podobnie i mało brakowało, a zjechałby z drogi. Jamal popatrzył na niego i ryknął śmiechem.

– Teraz możesz nażreć się w Macu po uszy.

Ali wyglądał na przeszczęśliwego, pochylił się do przodu i położył, krzyżując je, długie ręce na kierownicy. Wyjechali na autostradę. Po kilku minutach dotarli do Skärholmen, na rondzie przed Ikeą dostrzegli złote łuki i czerwony dach. Jamal poczuł nawet zapach hamburgerów.

Ali podszedł do wolnej kasy i zamówił zestaw Big Tasty, duże frytki i dodatkowy duży napój. Dorzucił do tego jeszcze Big Maca.

– Miłego dnia i smacznego – powiedział koleś obsługujący Alego.

– Ma się rozumieć, stary – odparł Ali, mrugnął do niego okiem i ruszył do stolika, przy którym Jamal zaczynał już jeść.

Nagle jakby całe usta wypełniły mu się tłuszczem, cebulą i solą. Jamal zawsze miał takie wrażenie w McDonaldzie. Najpierw odczuwało się potworny głód, człowiek więc wpychał w siebie zestaw z frytkami, dressingiem i colą. A potem czuł się paskudnie. Żołądek był wypchany po brzegi i wszystko śmierdziało żarciem. Palce i ubrania. A do tego jeszcze ten obrzydliwy posmak w ustach, którego nie sposób było się pozbyć. Jedyne, co pomagało, to wyszorowanie zębów dużą ilością pasty.

Popatrzył na Alego, który siedział i wykręcał sobie język, próbując wyssać z zębów coś, co między nimi utkwiło.

– Ale się, kurwa, nażarłem – powiedział Ali.

– To po chuja się tak opychasz?

Ali przesunął tackę w bok i oparł ręce o stół, ułożył w nich głowę i przymknął oczy.

– Kimnąłbym się.

– To idź i się walnij do basenu z kulkami, nikt nie zauważy.

Ali zaczął się tak śmiać, że aż kołysała mu się głowa. Jamal sączył colę, wyglądając przez okno.

– Nikt nas nie widział, co nie?

Ali podniósł się z półśpiącej pozycji i rozłożył ręce.

– Wyluzuj, stary. Nikt, kurwa, nic nie widział.

– A reszta, co?

– No kurde, odpuść, Jamal. To nasza załoga. Są lojalni.

Jamal westchnął.

– Musisz się trzymać takiej hip-hopowej gadki? To wyszło, kurwa, z mody jakieś sto lat temu.

Ali zerknął na niego, kompletnie nic nie kumając. Ze skwaszoną miną dopił resztkę coli.

– Zawsze znajdzie się przecież jakiś gostek, który podkabluje. Albo chujek, który coś widział – wyjaśnił mu Jamal.

Ali próbował go przekonać, żeby wyluzował. Nikt nic nie widział i nikt o niczym nie wie. A pozostali będą strugać debili, jeśli ktoś zacznie sypać.

– Weź się trochę rozchmurz. Mamy w chuj kasy, wymiatamy.

Jamal nie czuł się do końca przekonany. Ścisnął pęk banknotów w kieszeni. Miał wrażenie, że ogarnia go fizyczne zmęczenie, mocno przetarł sobie oczy. Palce pachniały mu jedzeniem, za późno się zorientował, że właśnie rozsmarowuje sobie ten tłusty filtr na twarzy.

Dużo myślał o Pirjo, odkąd się rozstali, ale nie chciał mówić o niej z Alim. Jasne, Ali był jego najlepszym kumplem, ale kompletnie się nie orientował, jeśli chodzi o laski. Jamal nie byłby nawet zdziwiony, gdyby Ali wciąż jeszcze był prawiczkiem i pozostał nim aż do ślubu z którąś ze swoich kuzynek z Libanu. Tyle że wtedy będzie tak zdenerwowany, że zapomni, jak się to robi. Lekcji na ten temat odbył już wystarczająco dużo. Obejrzał pewnie z tysiąc pornoli.

Jamalowi przyszło do głowy, że pewnego razu musi powiedzieć Alemu, że to, co robią w pornosach, ma się nijak do rzeczywistości. Na przykład anale. Dziewczyny, takie prawdziwe dziewczyny, wcale tego nie lubią. Jeśli Ali spróbuje tego z kuzynką z Libanu albo kto to tam będzie, wyjdzie z tego niezła jatka. Rodzice Alego będą musieli wstydzić się jak wyleniałe psy i przyjdzie im zapłacić wysoką cenę za odwołany ślub. Kuzynka pojedzie do domu, do mamusi i tatusia, i powie wszystkim siostrom, jakich potwornych zboczeńców mają tam w tej Szwecji.

Jamal postanowił zmienić temat rozmowy.

– Mam wejść w mistrzowski deal z samochodami. Całkiem legalny – powiedział.

– Jak legalny?

– No, uniknie się psów. Aina są megawkurzające.

– Psy! – prychnął Jamal ze wzgardą. ‒ Oni nic nie czają.

Potem pochylił się do Alego przez stół i popatrzył na niego zdecydowanym wzrokiem.

– Ali, brachu. Jestem już, kurwa, zmęczony takimi małymi fuchami. I kurewsko zmęczony tym, że gliny przyłażą i pierdolą. Do tego jeszcze socjal. I matka też, bo, kurwa, za każdym razem się załamuje. Mam tego, kurwa, dość.

– No to co zamierzasz? – Ali spojrzał na niego pytająco.

– Mam na oku interes. Całkiem czysty.

– Trzeba mieć papiery, płacić podatki i odwalać resztę pierdół.

– Do tego nie trzeba być geniuszem. Obczaj sobie typów od kebabów i pizzerii.

Ali wyglądał, jakby się zastanawiał. Myśl wydawała mu się sensowna.

– To przecież sami idioci. Co do jednego.

– Dokładnie. A Gabba zna gostka, który to potrafi.

– No to też możecie zacząć sprzedawać kebab.

Ali wyszczerzył się, bawiąc się przy tym słomką.

– Zapomnij. Nie zamierzam babrać się w takim gównie.

Ali żachnął się i rozejrzał na boki.

– Ej stary, to Gabba jest teraz twoim najlepszym habibi?

Jamal zauważył, że Ali się skwasił, gdy rozmowa zeszła na Gabbę. Jamal zakumplował się z Gabbą dużo później niż z Alim. Połączył ich tajski boks i Jamal poznał nawet kilku kumpli Gabby, nigdy jednak nie dopuścił do tego, żeby Gabba zbliżył się do Alego i jego gangu. Ich rodziny także nigdy się nie spotkały. Wydawało się po prostu śmieszne, żeby mieszać Gabbę z matkami i rodzeństwem.

– Będziecie kroić samochody?

Jamal zignorował docinek Alego.

– Nie, wszystko na legalu. Mówiłem już.

– To co będziesz robił?

Jamal popatrzył na swoje palce i zauważył, że są brudne. Pod każdym paznokciem widniała czarna obwódka.

Już postanowił, że nie będzie się dalej uczył. Miałby przesiadywać latami w ławce jak jakiś małolat i gapić się na książki? Co to, to nie. Czułby się idiotycznie. Wiedział przecież, że nie jest idiotą. Nie jak Masse czy Juan, którzy nie potrafią nawet przeczytać menu w McDonaldzie. Ani liczyć. Za każdym razem, gdy chcą coś kupić, Jamal musi im pomagać odliczać pieniądze.

Matka zawsze mu powtarzała, że nie jest głupi. Do tego w kółko mu truła, że musi wykorzystać swój talent i przekuć energię w coś pozytywnego. Talent, pomyślał. Słowo dobre dla svennów. Albo jest się mądrym, albo nie. W każdym razie jestem chyba dość mądry. A może nie, może jestem równie głupi jak wszyscy inni. Co ja tam wiem, filozofował.

– Nie mam pojęcia, co będę robił. Ale chcę mieć na pęczki lasek i kupę kasy – oznajmił Jamal i się przeciągnął.

– Taaa, nie jesteś jedyny – Ali wyszczerzył się w uśmiechu.

– Wiem. Ja i wszyscy inni ludzie na tym całym pieprzonym świecie.

Ali zerknął na zegarek w telefonie i podrapał się po gęstej czuprynie. Ziewnął szeroko, tak że Jamal mógł zajrzeć mu do gardła.

Jalla, spadamy. Muszę na trening.

Jamal przytaknął.

– Wszyscy rzucili się nagle na taekwondo. Goście lecą z najtrudniejszymi kopnięciami – opowiadał Ali.

Jamal prychnął.

– Przecież to tylko udawanie. Jak ma się to twoim zdaniem sprawdzać na ulicy? Oparcie, kopnięcie i obrót, jak w cyrku.

– Ale wiele rzeczy jest zajebistych.

Bullshit. Na ulicy liczy się tylko jedno.

Jamal wycelował palcem w powietrze.

– Podejść jak najbliżej i uderzyć jak najmocniej, żeby, kurwa, zabolało.

– Muszę więcej trenować – odparł Ali w zadumie.

– Dołącz do nas na tajski boks. Po co pakujesz się w karate dla pajaców – przekonywał Jamal, uderzając prawym prostym w powietrze.

Zadzwonił telefon Alego. Jamal słyszał, jak głos kumpla z każdym słowem robił się coraz wyższy i cieńszy. Dochodziła do niego tylko część rozmowy, ale rozumiał, że Ali wpada w panikę.

– Kto to był?… I co powiedział?… Abbas to mały pajac. Możesz mu powiedzieć, żeby zamknął mordę, inaczej wiesz, co się stanie… Nikt ma nic nie mówić. Powiedzcie, że nic nie widzieliście! Powiedzcie, że nas nie znacie! Cokolwiek… Musimy się zobaczyć. Nie, nie później. Widzimy się zaraz. Nie, nie u mnie w domu… chyba kapujesz? Na kręglach, za kwadrans. Tak, weź ze sobą Abbasa. Muszę z nim pogadać.

Ali wyłączył telefon i cisnął nim o stół.

– Kurwa!

Jego wrzask sprawił, że ludzie dookoła aż zadrżeli. Jamal nadal stał. Popatrzył zmęczonym wzrokiem na Alego.

– Więc co ja mówiłem?

Ali zrobił się wyraźnie poirytowany.

– Wiem, wiem. Dosyć.

– Kto pytał?

Aina. Koleś od butów po nich zadzwonił. Do tego… jak to się tam nazywa?

– Komenda rejonowa – podsunął Jamal.

– Przypierdolili się do Abbasa.

– Jak zwykle, zawsze przypierdalają się do najsłabszych.

Ali i Jamal podnieśli się i skierowali w stronę samochodu. Pojechali z powrotem do centrum handlowego w Skärholmen. Jamal powiedział Alemu, że musi sprawić, żeby wszyscy siedzieli cicho. I wyniuchać, kto puścił parę.

Zaparkowali samochód w garażu przed centrum. Jamal ruszył w stronę sali treningowej, ale nagle odwrócił się do Alego.

– A co Abbas powiedział glinom?

– Nie wiem – odparł Ali i rozłożył ręce.

Jestem tym już cholernie zmęczony, pomyślał Jamal i pobiegł, żeby nie spóźnić się na trening.

Anette Jansson przejrzała się w lustrze w gabinecie inspektora policji Larsa Friska. Nie rozumiała, czemu jej szef trzymał na ścianie ten kiczowaty, gigantyczny kawał szkła w ramie. Lustro miało dobry metr szerokości i ponad metr wysokości. Na czerwono napisano na nim starodawnym, ozdobnym charakterem pisma: Moulin Rouge. Na dokładkę zilustrowano to jeszcze kobietami tańczącymi kankana, które stojąc w szeregu i trzymając się pod ramię, wymachiwały odzianymi w pończochy nogami.

Lustro było niewyobrażalnie obleśne. Anette niewyraźnie kołatało w głowie, że jej brat miał podobne lustro w swoim pokoju w ich domu w Älvsjö.

Ostrożnie uśmiechnęła się do swojego odbicia. Wyglądała nieźle. Czarne wory pod oczami zniknęły wraz z przeziębieniem, które przestało ją dręczyć. Wróciła też do treningów – biegania i unihokeja.

– A to ty, Jansson. Rzeczywiście dziwna historia, ale wydaje mi się, że nie będziemy w nią wchodzić.

Odwróciła wzrok od kobiet tańczących kankana i własnego odbicia w lustrze i spojrzała na szefa. Siedział pochylony nad raportem, który Stavfeldt przesłał im e-mailem.

Może Lars Frisk zdecydował się powiesić w swoim gabinecie wielkie lustro w krzyczących kolorach, bo sam był szarakiem? Zmusiła się, żeby przestać o tym myśleć.

Podeszła do biurka.

– Przyznaję, wygląda to na kompletną amatorkę, ale nigdy nic nie wiadomo – oznajmiła.

Frisk zdawał się z nią zgadzać. Przekartkował raport.

– Spójrzmy więc na tę sprawę pod kątem rozdysponowania środków – powiedział. – Jeśli jest to coś godnego zainteresowania, możemy chyba pozwolić, żeby Stavfeldt i jego mundurowi odwalili pierwszą część roboty.

– Jak to sobie wyobrażasz?

– Szczegółowe badanie sprawy, pukanie do drzwi i wiesz, to całe rozpytanie. Tym się może zająć zwyczajna policja. Niech złapią sobie sprawców, będą mieli powód do radości.

– A kiedy my się włączymy?

– Przejmiemy sprawę, gdy tamci odwalą czarną robotę.

Lars Frisk popatrzył na Anette Jansson znad oprawek okularów.

– I zostanie nam już tylko to, co miłe? – zapytała Jansson.

– A czemu nie? Większość policjantów uważa w końcu, że jesteśmy trochę od nich lepsi. Bardziej nadęci, mówiąc dokładniej.

Poprosił, żeby usiadła na krześle naprzeciwko.

– Jedno nie budzi wątpliwości – powiedziała Anette, kiedy Frisk odchylił się do tyłu, zdjął okulary do czytania i zaczął ssać jeden z zauszników. – Do pobicia doszło na tle religijno-politycznym.

– Oczywiście. Wszyscy o tym wiemy – odparł Frisk.

– No więc... czy nie powinniśmy się włączyć w to na sto procent?

Frisk wyglądał, jakby się z tym zgadzał, nawet jeśli niechętnie. Pochylił się do przodu i wydał z siebie kilka ciężkich westchnięć, okulary w jego ręce kołysały się przy tym jak wahadło.

– Właściwie chodzi o to, o jakiej skali tu mowa.

Anette czekała na dalszy ciąg.

– Nawet jeśli sam motyw przemawiałby za tym, że powinniśmy się włączyć – ciągnął Frisk – jest w tej sprawie coś, co świadczy o tym, że wszystko dzieje się tu na małą skalę. Równie dobrze może chodzić o kilku zdezorientowanych chłopaków z przedmieścia, którym marzy się zrobienie czegoś na wzór tych grubszych ryb.

– Grubszych ryb w Iraku i Syrii, chcesz powiedzieć?

Frisk rozłożył ręce.

– Tak, wzorce mogą równie dobrze pochodzić z innego kontynentu. Wiesz przecież.

– Zgoda. Ale w takim razie trzeba przyznać, że te typki ze Skärholmen odrobiły pracę domową – oświadczyła Anette.

Frisk wyjrzał przez okno. Zeszłotygodniowa mroźna zima mieszała się z niżem znad Atlantyku, przynosząc pogodowy koktajl, w postaci zimnej, wilgotnej mgły. Anette niemal czuła, jak chłód wdziera się do przestronnego gabinetu szefa. Szczyty dachów na zachodzie Kungsholmen zwykle tworzyły przepiękną mozaikę z blachy w różnych kolorach. Dziś wszystko tonęło w mlecznej chmurze.

Ich wydział wciąż jeszcze znajdował się pod dawnym adresem Policji Bezpieczeństwa, ale siedzieli na kartonach. Pozostałe wydziały przeniosły się już pod nowy adres, do tak zwanego NIC – od nazwy ulicy w Solnej Ingentinggatan. Dowcip, krążący po policji, sam się nasuwał, gdy podano adres nowego budynku, wprost idealnego dla tajniaków: Nothing Street.

Przeprowadzkę poprzedziła wielka reorganizacja, której, jak się wydawało, przyświecała idea, żeby odtąd wszyscy pracowali nad każdą spawą. Zamysł generalizacji. Przekuty w praktykę oznaczał między innymi, że ludzie, którzy od dziesięcioleci zajmowali się światem arabskim, teraz niespodziewanie zaczęli rozpracowywać Rosję. Prawdziwi zaś specjaliści od Rosji zostali przeniesieni do obserwowania krajowych graczy. Protesty załogi i kierownictwa na nic się zdały. Reorganizacja toczyła się dalej, szła jednak jak po grudzie. I wciąż pozostawały ważne obszary działalności Säpo, które mocno ucierpiały ze względu na te zmiany. Ta duża instytucja aż trzeszczała w posadach.

W wydziale Larsa Friska wielu dziękowało, że mogli jeszcze jakiś czas pobyć na Kungsholmen. Tutaj wszystko funkcjonowało wedle utartego porządku.

– To się zapewne nazywa globalizacja – powiedział nieobecnym głosem.

– À propos, jak było w Hiszpanii?

Frisk natychmiast się rozpromienił i Anette odniosła wrażenie, że w jednej chwili wyparowała z niego część szarości. Jakby pogrążył się we wspomnieniach. Zadając kolejne pytanie, zdała sobie sprawę, że jej głos zabrzmiał surowiej niż było to konieczne.

– Przywiozłeś ze sobą jakieś żarcie?

Zdawało się, że Frisk nie chce jeszcze porzucić pięknych obrazów z Majorki.

– Hmm, przywiozłem trochę suszonej szynki i naprawdę dobre lokalne wino. Żadnej rioji, rzecz jasna.

– A więc lubisz wino?

Szef nie odpowiedział. Wrócił do swojej normalnej pozycji i na powrót zaczął ssać zausznik okularów.

– Właściwie miałem zamiar więcej porozmawiać z Hiszpanami. O Madrycie. Modus operandi, wiesz, pierwsze reakcje policjantów i to, czego się nauczyli. Chciałem poznać więcej szczegółów. Francuzów też warto byłoby o to zagadnąć.

– Co więc takiego powiedzieli?

Lekko przekręcił się na fotelu i podrapał po głowie.

– No cóż… żebym pozdrowił najwyższych przełożonych i jakiegoś niedoszłego ministra. Potem jedliśmy godzinami. Pokazali nam masę prezentacji w Power Poincie o swojej nowej kwaterze głównej i planach organizacyjnych.

– Z kim udało ci się pogadać?

– Był jeden miły Niemiec. Zaprosił nas, żebyśmy odwiedzili go w Hamburgu, w ich nowej siedzibie.

– Aha.

– Trochę się przy okazji przechwalał. Jak to mają wszystko nowocześnie zorganizowane i ilu ich tam pracuje.

Nagle Frisk dostrzegł na ekranie komputera coś, co przykuło jego uwagę, zapadła cisza.

– Innymi słowy, mam odpuścić? – zapytała.

Lars Frisk wpatrywał się w napięciu w monitor. Siedział odwrócony plecami do Anette. Zrozumiała, że spotkanie dobiegło końca. Szef właśnie zabierał się do pisania czegoś na klawiaturze, gdy nagle się do niej odwrócił.

– Mimo wszystko możesz chyba być w kontakcie z tym Stavfeldtem i naszymi przyjaciółmi ze Skärholmen, Jansson. Zobaczysz, jak ta sprawa się rozwinie. Tylko nie wchodź w to za głęboko, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.

Potem zaczął pisać. Anette zrozumiała, że nie chce, by mu dłużej przeszkadzano. Nie dosłyszał nawet jej uwagi, że koledzy ze Skärholmen nie uznali tej sprawy za priorytetową, przynajmniej do czasu znalezienia powoda. Bo ktoś taki na razie się nie pojawił.

Anette siedziała przy komputerze u siebie w pokoju i analizowała kolejny etap szkolenia. Kursanci, z kilkoma zaledwie wyjątkami, z powodzeniem nawiązali pierwszy kontakt z potencjalnym informatorem. Poszło to spokojnie, wzbudzili zaufanie i nie starali się niczego przyspieszać. Zanotowała z satysfakcją, że zwłaszcza dwoje uczniów oceniono pozytywnie. Anna i Stefan, których sama rekomendowała na szkolenie.

Przełożeni obojga wyrazili co prawda pewne wątpliwości, ale Anette obstawała przy swoim. Miała przeczucie, że tych dwoje okaże się dobrym materiałem.

Jak zwykle ci, którzy odgrywali potencjalnych informatorów, figuranci, uważali, że wspaniale się przy tym bawią. Anette utrzymywała z nimi stały kontakt. Może nie rozmawiała z nimi codziennie, tak jak z kursantami, ale kilka razy w tygodniu. Wśród figurantów trafiali się aktorzy i tacy, którzy grali rzeczywiste role. Ci ostatni często od dawna pracowali w swoim zawodzie. Wśród tych, których Anette Jansson udało się zaangażować na kilka tygodni kursu, znaleźli się wieloletni dyrektorzy z branży IT, audytorzy i dyrektorzy HR, także kilku dyrektorów generalnych ze swoich branż.

Z grubsza biorąc, wszyscy figuranci twierdzili, że kursanci sprawiali wrażenie zdenerwowanych, ale bardzo skoncentrowanych. I że ich nerwowość wzrastała, gdy zauważali, że figuranci całkiem się wczuwali w swoje role i nawet na moment nie dawali po sobie poznać, że chodzi tu tylko o ćwiczenia albo że te przebieranki to nic więcej jak właśnie przebieranki.

Figuranci z przedsiębiorstw grali częściowo samych siebie, lecz na potrzeby ćwiczenia dopisano ich postaciom pewne cechy. Któryś z nich w przeszłości służył w armii i był szczególnie podatny na argumenty patriotyczne, inny czuł się dotknięty tym, że kariera przechodziła mu bokiem, i nie krył rozgoryczenia z powodu byłego szefa. Ale w przypadku większości wystarczało, że byli sobą i jak zwykle odgrywali swoje role zawodowe.

Wyzwanie stojące przed kursantami przedstawiało się inaczej. Mieli stworzyć listę słabych punktów swoich źródeł i właśnie w nie uderzyć. Musieli jednak zrobić to wolno i w sposób wyrafinowany. Walenie prosto z mostu mogło przynieść przeciwny efekt – potencjalni informatorzy mogli albo nabrać podejrzeń, albo poczuć się przyciśnięci do muru.

Kursanci, którzy mieli zwerbować i prowadzić informatora, również odgrywali pewne role. W większości mogli zdradzić prawdziwą tożsamość i powiedzieć, że są z policji. Ale w niektórych przypadkach mieli udawać partnerów biznesowych, klientów lub sprzedawców. Albo być po prostu dobrymi, słuchającymi znajomymi. Wszystko zależało od charakteru danego kontaktu.

Anette miała okazję doświadczyć całej gamy różnych reakcji uczuciowych w ciągu tego tygodnia. Wszystkiego, poczynając od złości i frustracji, a kończąc na zdezorientowaniu i poczuciu rozczarowania. Każdy się jednak cieszył, niemalże rwał, żeby poczuć, jak to jest podszyć się pod kogoś innego.

Co do jednego z kursantów – Görana Sundmachera, który na co dzień pracował jako ochroniarz osobisty – nie miała stuprocentowej pewności. Na początku szkolenia i podczas części teoretycznych wydawał się wyważony, ale na ostatni debriefing na Observatoriegatan przyszedł spóźniony dwie godziny, a podczas ćwiczeń sprawiał wrażenie nieobecnego i zdenerwowanego. Do tego przy jakiejś okazji – według Urbana Ströma – zjawił się nagle w pomieszczeniach szkoleniowych, choć powinien był znajdować się w terenie.

Na początku debriefingu Anette musiała niemal wyciągać odpowiedzi z Sundmachera. Siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę i mamrotał coś pod nosem. Nie na temat, bez składu i ładu. Jakieś pół godziny później coś się w nim nagle przestawiło i dla odmiany zaczął mówić szybko, prawie maniakalnie, informując ją o swoich własnych pomysłach taktycznych: „Jeśli powiem i zrobię coś w ten sposób, to zakładam, że informator poczuje się tak a tak i postąpi w taki sposób”.

Czynił przy tym masę różnych dygresji, schodząc na poboczne tropy, które wydawały się nie mieć związku z celem tego ćwiczenia. Zapewnił ją jednak, że wszystko jest w porządku. Anette zakończyła debriefing wyraźnym poleceniem. Chciała, żeby Sundmacher całkowicie skupił się na zadaniu i meldował regularnie.

Anette włożyła słuchawki, kliknęła na playlistę na YouTubie z klipami Weeping Willows i podkręciła głośność. You sit and wait for my precious heart to break, nuciła cicho.

Nie usłyszała zachowawczego stukania do drzwi, ale gwałtownie się odwróciła, gdy poczuła, że ktoś jest z nią w pokoju. W progu stał Oscar Mannerstråle z wydziału analitycznego Säpo. Uśmiechnął się i od razu przeprosił:

– Sorry. Nie chciałem cię przestraszyć.

– A cześć. Nie ma sprawy! – krzyknęła ze słuchawkami na uszach.

Poprosiła, żeby wszedł do środka.

Wciąż jeszcze mając na szyi słuchawki, o których zdążyła już zapomnieć, podniosła się, żeby podsunąć Oscarowi krzesło, i niechcący pociągnęła za kabel; stała teraz z zadartą do góry głową i wyglądała jak zaciekawiony pies.

– Oj, czekaj… – powiedział Oscar i delikatnie wyplątał ją ze słuchawek, które później sam założył na uszy.

– Hmm, niezłe.

Pokiwał rytmicznie głową. Mówił dość głośno.

– Rozumiem, Oscar. Nie musisz krzyczeć – uśmiechnęła się Anette.

Usiadł na krześle dla gości i odwzajemnił jej uśmiech. Jego jasne włosy sięgały do wykończenia grubego, prawdopodobnie ciepłego islandzkiego swetra, który miał na sobie. Anette od razu zwróciła uwagę na jego czerwone obuwie, model niskich butów bokserskich.

– Jak idzie szkolenie? – zapytał Oscar, gdy już się swobodnie rozsiadł.

– Chyba dobrze. Zawsze się jednak trafi ktoś, kto wyjdzie poza przyjęte ramy, i wtedy to ja zbieram cięgi.

– Mówisz o kimś konkretnym?

– Właściwie nie… choć jest jeden gość, nad którym trudno zapanować. Ale może będę musiała wziąć go mocniej w obroty. I zobaczymy.

Kiedy wspomniała, że usiłuje powiązać z sobą kilka luźnych wątków z mniejszych dochodzeń, przyszło jej do głowy, że mogłaby zapytać Oscara o ten incydent na Skärholmen. Przedstawiła mu sprawę w skrócie i powiedziała, że jest w kontakcie z inspektorem Perem Stavfeldtem z wydziału kryminalnego policji z Söderort.

Oscar Mannerstråle podniósł się z krzesła, okrążył pokój i wsadził ręce głęboko do kieszeni znoszonych jeansów.

– Dość stylowe portki – zauważyła prowokująco Anette.

– Chłopaków aż cholera bierze. Wszyscy zaczęli chodzić w białych koszulach i pod krawatem. Taki statement– powiedział Oscar i zachichotał.

Na początku też jej było trudno. Długo trwało, nim w tej pracy zaczęto ją traktować naprawdę serio. Nie miało znaczenia, że wiele lat pracowała w zwykłej policji, wielokrotnie strzelała z broni służbowej i w każdą cholerną niedzielę i czwartek mokła w deszczu między dwiema grupami kibiców piłkarskich i wysłuchiwała szykan, znosiła, że na nią pluto i ciskano w nią przeróżnymi niebezpiecznymi przedmiotami, którymi tylko dało się rzucić. Ani to, że mówiła płynnie po niemiecku i angielsku i napisała pracę magisterską o polityce międzynarodowej. Wyższe wykształcenie wydawało się wręcz balastem.

Zdawało się, że nie ma też najmniejszego znaczenia to, że stała i krzyczała, kipiąc gniewem, gdy na ich oczach serbska „policja” zakatowała pałkami albańskiego piętnastolatka i nie pozwoliła na interwencję ludzi z ONZ. Wolno im było tylko się przyglądać. Nie pomogły prośby ani groźby.

Chyba więc miała doświadczenie.

To samo pewnie tyczy się Oscara Mannerstrålego, pomyślała. Dyplom z politologii, literaturoznawstwa i religioznawstwa. Przyzwoita znajomość arabskiego. Sprane jeansy i czerwone bokserskie buty. Do tego analityk. Za dużym biurkiem i półkami wypełnionymi książkami i raportami. Każdy mógł czuć kompleksy na punkcie swojego wykształcenia.

– A tak w ogóle, to jak ci się układa z chłopakami? Tylko szczerze – zapytała Anette.

– Traktuję to jak wojnę na wyniszczenie. Z czasem mnie pokochają.

– Ale jeszcze do tego nie doszło?

Oscar pomachał upominająco palcem w powietrzu.

– Czas. Czas jest wszystkim.

Przerwał jej pytaniem:

– Czy powiedziałaś, że w tle mieli jakąś płachtę?

– Mógłbyś się tym zająć. Tak, dużą zieloną szmatę.

Anette uruchomiła plik z filmem. Pojawiły się znajome sceny. Widziała ten film już tyle razy, że zdążył się jej znudzić, przez co nabrała klinicznej perspektywy. Co do Oscara, reagował inaczej. Zakrył usta i w oszołomieniu wpatrywał się w monitor.

Wyleciało jej z głowy, że Oscar nie jest policjantem. Że nie widział tego wszystkiego, co ona zdążyła zobaczyć tyle razy. Nie miał tego psychicznego pancerza, nad którym pracowała przez te wszystkie lata. Wyglądał teraz, jakby miał za chwilę zemdleć. Rzucał przy tym przekleństwami. Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby aż tak klął.

Zatrzymała film.

– W porządku?

– Szczerze? Nie, ale daję radę.

Oscar wzdrygnął się cały, jakby chciał strząsnąć z siebie nieprzyjemny balast. Dotknął palcem ekranu.

– To wezwanie, żeby iść właściwą drogą.

– Inne rozwiązanie może nie wyjść na zdrowie – zauważyła Anette, próbując rozładować atmosferę. Oscar nie zwrócił na to uwagi.

– Dźwięk jest tak kiepski, że nie sposób zrozumieć, co dokładnie mówi, choć usłyszałem chyba wystarczająco dużo.

Zbliżył twarz do ekranu, ale obraz nadal był niewyraźny.

– Mowa tutaj o trzech rzeczach. O potępianiu tego, że niewierni okupują muzułmańską ziemię, po drugie poniżają i obrzucają błotem muzułmanów, a po trzecie jest tu też nawoływanie do świętej wojny z wrogami islamu.

– Mówią, kto jest tym wrogiem?

– Nie. Można to chyba szeroko rozumieć.

Młodzi mężczyźni na filmie mówili głównie po szwedzku. Oscar oderwał wzrok od ekranu i usiadł na krześle, opierając łokcie na kolanach i splatając mocno palce. Anette pomyślała, że brakuje jej tego uśmiechu, który malował się na jego twarzy, gdy wszedł do niej do pokoju.

– Bardzo, bardzo szeroko, żeby być hiperdokładnym.

– Chcesz powiedzieć, że właściwie każdy.

– Nie, no nie każdy. Ale z pewnością ten, kto w jakiś sposób nadepnął islamistom na odcisk.

Oscar uśmiechnął się półgębkiem i dodał:

– A oni mają cholernie dużo odcisków. Potem splótł ręce na islandzkim swetrze i zmienił temat:

– Jedna rzecz jest pewna i dotyczy to wszystkich wojujących islamistów: wiarołomstwo uchodzi za najgorsze wykroczenie. Niewierny to niewierny. Ale jeśli ktoś przyrzekł przestrzegać praw Allaha, musi pozostać wierny tej przysiędze.

– Nie mają odpuszczenia grzechów?

Oscar zamilkł na chwilę i wyglądał, jakby nad czymś znowu intensywnie myślał.

– Jest coś takiego, co się nazywa tauba, ale nie jest dokładnym odpowiednikiem.

Please, continue Mr Guru.

Tauba to prośba wznoszona do Allaha o wybaczenie grzechów. Człowiek prosi w duszy o przebaczenie i obiecuje ich więcej nie popełniać.

– Ale jeśli dobrze odczytuję sytuację, temu chłopakowi ze Skärholmen tauba nic by nie dała.

– No nie. On był chyba jednym z nich, ale przekroczył jakąś granicę. I zrobił to w środowisku dżihadystów. Dla kogoś takiego jak on nie ma przebaczenia.

Anette zaoferowała Oscarowi kopię filmu na pendrivie, a on przyjął ją z wdzięcznością, wyjaśniając, że musi się już zbierać. Kilkakrotnie stuknął pamięcią USB w futrynę drzwi.

– Sądzę, że nie powinniśmy bagatelizować znaczenia tego – powiedzał poważnie.

– Nawet jeśli chłopaki sądzą inaczej?

– Zwłaszcza jeśli ta zmęczona zgraja sądzi inaczej. – Oscar popatrzył na nią wyzywająco. Zaraz jednak się poprawił: – To, czego oni nie pojmują albo może jest to zbyt drastyczne.

– Co?

– W gruncie rzeczy nie dotyczy to tylko chłopaków. Problem wykracza poza to.

– Proszę cię Oscar, ale co?

– To, że nie docenia się siły oddziaływania tego typu akcji. Nie działa to już tak jak kiedyś.

Mogła tylko się z nim zgodzić.

Oscar Mannerstråle popatrzył uważnie na swoje palce, obgryzł w skupieniu jeden z paznokci, po czym wyjął go z ust i przytrzymał w ręce. Anette podała mu kosz na śmieci.

– Obrzydliwy zwyczaj – skwitowała.

– Jestem niespokojną duszą, obgryzanie paznokci należy do moich przywilejów. – Oscar wyszczerzył się i przyznał, że w gruncie rzeczy to tylko mit, który stara się o sobie rozpowszechniać.

– W jaki sposób więc się komunikują?

Oscar wziął wdech.

– Za pomocą ideologii. Sposobu postrzegania świata.

Anette już miała zadać następne pytanie, gdy zadzwoniła komórka Oscara. Zapewnił kogoś, że zaraz przyjdzie.

– Muszę spadać na górę do Analiz. Później jeszcze o tym pogawędzimy. Może podczas lunchu?

Anette odparła, że brzmi świetnie. Odprowadziła go wzrokiem na korytarzu i wróciła do swych zajęć.

Jamal upuścił torbę z rzeczami na trening na podłogę w sieni. Rozciągnął sobie kark i spróbował pozbyć się bólu z miejsca, w którym uciskał go pas od ciężkiego pakunku. Wciąż jeszcze pocił się po wysiłku. Miał wilgotną kurtkę. Wytarł twarz rękawem. Po treningu pot lał się z niego strumieniami i pojawiał się przy najmniejszym wysiłku.

Słyszał, jak mama rozmawia w kuchni przez telefon po arabsku. Nie często się to zdarzało, może dzwonił jakiś krewny. Jamal zatrzymał się przed wejściem do kuchni, żeby lepiej słyszeć. Nie zrozumiał zbyt wiele, mama mówiła za cicho. Nie brzmiała jednak jak ktoś szczególnie uradowany. Może coś się stało?

Krewni żyjący wciąż w Iraku zazwyczaj odzywali się, gdy ktoś umarł albo wybuchł jakiś skandal. Ktoś wziął ślub z kimś, z kim nie powinien. Takie rzeczy. Teraz po opuszczeniu kraju przez większość Amerykanów też się sporo działo. Wciąż jeszcze dudniło od bomb i ludzie byli zatrzymywani na ulicach przez policję. Kuzyn któregoś z krewnych trafił do pudła na kilka tygodni, choć był niewinny. Mama opowiadała, że policja i ich amerykańscy koledzy pobili go i upokorzyli. Tylko się śmiali, kiedy leżał i skręcał się z bólu na podłodze.

Teraz wszyscy mówili tylko o Państwie Islamskim. Ludzie się panicznie bali. Chodziły słuchy, że ISIS podrzynało gardło każdemu, kogo nie lubiło. Że zrzucali chrześcijan i pedałów z wysokich budynków. Jamal uważał, że postępowali słusznie. Przynajmniej z ciotami.

Wszedł do siebie do pokoju i włączył komputer, zaczął grać w Counter Strike. Nagle poczuł przeciąg, drzwi się otworzyły. Mama zawsze pukała. Prosił ją o to. Teraz jednak drzwi po prostu się otwarły.

– Jamal, chcę z tobą porozmawiać.

Trwała właśnie wymiana ognia.

– Momencik. Już idę.

Małe czerwone kropki pryskały na ekran po trafieniu w przeciwnika. Czasem dochodziły jeszcze dźwięki i dało się słyszeć krzyki i huk. Mama podeszła z boku do jego fotela i pacnęła Jamala palcem między oczy.

– Natychmiast. I wyłącz te bzdury.

Zastopował grę i odwrócił się do niej. Właśnie wychodziła z pokoju. Kiedy wszedł do kuchni, stała oparta o zlewozmywak. Leżało za nią coś, co miało być obiadem. Wyglądało na kurczaka z warzywami. Zapytał, czego chce. Nie odwróciła się do niego, tylko zaczęła energicznie siekać cebulę. Nóż terkotał jak karabin maszynowy. Jamalowi ten widok wydał się naraz groźny: ostry nóż i małe palce mamy.

– Jamal, dziecko. Zawsze ci powtarzałam, że musisz jak najlepiej wykorzystywać swoje życie, czy nie tak ci mówiłam?

Zauważyła, że jedna z cebul jest popsuta, i mocno cisnęła ją do śmieci. Jamal nie miał siły na kolejną awanturę na temat tego, jakim jest potwornym leniem, ale wiedział, że tym razem się nie wymiga. Nie, póki mama wszystkiego z siebie nie wyrzuci i nie uspokoi się, a wtedy wszystko wróci do normy.

Skończyła kroić warzywa i wymierzyła nóż w jego kierunku. Obrzuciła go spojrzeniem znad oprawek okularów. Oczy jej pociemniały.

– Tak. Zawsze to powtarzasz – odrzekł bez entuzjazmu Jamal.

Znów wróciła do krojenia. Teraz przeszła do marchewek, wydawały się twardsze. Musiała się zaprzeć i cały swój ciężar przenieść na nóż, który uderzał z głuchym łoskotem w deskę do krojenia.

Nagle zatrzymała się. Upuściła nóż i pochyliła się nad zlewem. Jej czarnowłosa głowa bezwładnie zwisła między ramionami. Jamal słyszał, że pociąga nosem. Może to przez cebulę?

– Dlaczego się tak zachowujesz? Zawsze miałeś wszystko. A mimo to tak postępujesz.

Jamal czuł się niepewnie, nie wiedział, o co jej dokładnie chodzi, uznał więc, że najlepiej będzie milczeć. Opadające jej na twarz włosy kołysały się, gdy szukała słów.

– Przeprowadziliśmy się tutaj, żeby nie mieć do czynienia z policją, a ty robisz wszystko, żeby oni do nas i tak dotarli.

– Z jaką znowu policją? – zapytał Jamal.

– Policją w Iraku, oczywiście. Nie można było nigdzie wyjść, żeby nie zjawiła się policja i nie zaczęła się awantura.

Mama oderwała duży kawałek papierowego ręcznika i wytarła nos. Suchym kawałkiem otarła sobie łzy. Ciężko opadła na stojący przy telefonie stołek. Jamal popatrzył na jej twarz. Po policzkach spływał jej tusz do rzęs.

– Policjanci w Szwecji są nawet mili, mimo wszystko nie chcę mieć z nimi do czynienia – powiedziała mama.

Jamal głośno przełknął ślinę.

– Szwedzcy policjanci też są upierdliwi i awanturują się z ludźmi. Ledwo daje się wyjść z domu. Cały czas się nas czepiają.

Zdawało się, że mama go nie słucha. Był zmuszony spytać.

– Była tu policja?

– Dzwonili i pytali, gdzie się podziewasz. Powiedziałam, że nie wiem.

Urwała jeszcze kawałek papieru i głośno wydmuchała nos.

– Przestraszyłam się, chyba rozumiesz?

– No, ale po co dzwonili?

Mama wstała i zbliżyła się do niego. Była niewysoka, jej głowa sięgała mu do ramion. Gdy uderzyła go małą zaciśniętą piąstką, poczuł tylko lekkiego kuksańca.

– To chyba sam wiesz najlepiej. Nie udawaj głupiego. Nie oszukasz mnie.

Załamała ręce, otworzyła usta jakby w zdziwieniu.

– Potem dzwoniła jeszcze jakaś kobieta z Libanu. I krzyczała, że mój syn ma zły wpływ na jej grzecznego syneczka.

– Z Libanu?

– Tak, matka Alego. Zachowywała się jak wariatka.

– Dlaczego dzwoniła?

– Bo sądzi, że podpuściłeś Alego i dlatego okradł sklep w centrum.

– Nikogo do niczego nie podpuszczałem.

Mama sapnęła głośno.

– Czyli w takim razie sam okradłeś ten sklep?

Jamal zaprotestował i dodał, że nie to miał na myśli.

– Co w takim razie miałeś na myśli? Że to Ali cię podpuścił?

– Nie, nikogo nie okradliśmy.

Jamal poczuł, że jego głos stracił na sile.

– Ty głupi gówniarzu. Wydaje ci się, że możesz mnie okłamywać.

Łzy zdążyły jej już obeschnąć. Mocno złapała go za ucho. Jamal odepchnął jej dłoń z taką łatwością, jakby przeganiał muchę.

– Chcesz, żebym cię słuchał, więc mnie bijesz.

– Gdyby był tu twój ojciec, dostałbyś porządny łomot.

– Ale go tu nie ma. Nie zauważyłaś tego?

– Nie mieszaj go w to. Był do niczego, jeśli chodzi o twoje wychowanie.

– Przecież to ty go do tego wmieszałaś. Poza tym nie był wcale do niczego – zaprotestował Jamal.

Mama przejechała ręką po brodzie i żachnęła się.

– Właśnie że tak. Kompletnie do niczego.

Jamal wolno wyszedł z kuchni i poszedł do swojego pokoju. Z całej siły trzasnął drzwiami, zrzucił kilka książek z regału. Po chwili znów wrócił do kuchni. Gdy kotłowały się w nim silne uczucia, nie był w stanie spokojnie usiedzieć w swoim małym pokoju. Stanął przed matką.

– Wkurza mnie, jak opowiadasz takie bzdury o ojcu.

Mama czule wzięła w ręce jego twarz. Jamal próbował wyrwać głowę z jej objęć, ale mocno go trzymała.

– Synku, co ja miałam zrobić? Byliśmy zupełnie nowi w obcym kraju. Ty byłeś jeszcze małym dzieckiem. A on nagle przepadł bez śladu.

– Nie wziął i nie zniknął ot tak. Kłóciliście się na długo, zanim odszedł.

Delikatnie chwyciła jego bluzę.

– Nigdy się nam nie układało. On nienawidził tego kraju. Nie chciał nawet próbować.

– Próbować zostać svennem? A kto by tego chciał?

– Czasami jesteś do niego bardzo podobny – powiedziała i pogłaskała go po ramieniu.

– Naprawdę byliście zmuszeni opuścić Irak?

Mama prychnęła i znowu przybrała ten pogardliwy wyraz twarzy.

– Twój ojciec został aresztowany za kilka nieuważnych słów, które zdarzyło mu się palnąć podczas lekcji angielskiego. Coś o wolnej prasie w krajach anglojęzycznych. Wtedy go pobili i zamknęli. A jedyną rzeczą, której Ahmed pragnął, było uczyć dzieci języka.

Opowiadała o tym, jak jego ojciec został zwolniony z więzienia, i jak ostrzeżono go, żeby nie rozpuszczał wrogich opinii o państwie irackim. Nie wolno było obrażać Saddama ani partii Baas. Tata nie mógł się z tym pogodzić. Przecież jego uczniowie czytali tylko angielskie książki i gazety. A on powiedział im, że w krajach takich jak USA czy Anglia można pisać, co się chce, nawet jeśli komuś nie podoba się to, co się pisze. Pozwalał, by jego uczniowie czytali amerykańskie i angielskie gazety. Twierdził, że bez dobrych tekstów trudno będzie poznać prawdziwy język. W szkole jednak oznajmiono mu, że ma marne szanse zachować posadę nauczyciela. Nie chcieli mieć problemów.

Po okresie spędzonym w więzieniu tata był schorowany. Ciosy pałek policjantów i strażników uszkodziły mu nerki. Pewnego ranka zapomniał spuścić wodę w toalecie. Jamal zobaczył coś, czego nie powinien był zobaczyć. Tata nie siusiał samym moczem, lecz niemal samą krwią. Ile Jamal miał wtedy lat? Trzy, może cztery. Mama powiedziała, że tata nie może się dostać do szpitala, stał się kimś, z kim państwo nie chciało nic mieć do czynienia. Tata wylądował poza społeczeństwem.

Jamal pamiętał, jak tata przestał go obejmować i z nim żartować. Jak przestał mu czytać Olivera Twista i Podróże Guliwera. W ogóle przestał czytać.

– Nie mogliśmy tam zostać. Ahmed też to rozumiał. Nasza rodzina poszłaby na dno – powiedziała mama. – Ale oczywiście niemiłym zaskoczeniem było, że Amerykanie zajęli Irak, nie minął nawet rok, odkąd wyjechaliśmy.

Jamal podszedł do zlewozmywaka i zjadł jedną z marchewek. Był ledwie małym chłopcem, jeszcze dzieckiem, gdy przyjechali do Szwecji. Dorastał tutaj. Arabski znał na tyle, na ile nauczyła go mama. Nawet jeśli on i Ali próbowali czasem rozmawiać w tym języku, to zwykle nie byli w stanie zbyt długo tego ciągnąć.

– Więc zamiast w Iraku tutaj pójdziemy na dno – powiedział cicho. – Wydaje się, że nikt nas tu nie lubi.

Mama zdawała się tego nie słyszeć.

– Ten kraj jest pełen możliwości. Nie rozumiem cię, Jamalu. Masz wszystko podane jak na tacy, która aż się ugina od pyszności. A mimo to się tylko włóczysz i fantazjujesz.

Przyszedł mu na myśl doradca z poradni zawodowej, który był raz u nich w szkole. Ta cała gadka o tym, kim może zostać, o tych wszystkich pracach, które tylko czekały. Wystarczyło wziąć się w garść. Garść, garść. I te wszystkie głupie szwedzkie powiedzonka. Co garść ma, do cholery, z tym wszystkim wspólnego?

Minął ją w progu, włożył kurtkę i buty. Widział niepokój w jej oczach.

– Muszę iść do Alego. Muszę wreszcie skończyć z tym gównem.

Wzięła go w ramiona.

– Tylko w nic się nie pakuj. Proszę. Nie rób żadnych głupstw, Jamalu.

Zszedł po schodach. Zapach betonu kojarzył mu się z czymś świeżym i tajemniczym.

Anette Jansson znów znalazła się przed tym okropnym lustrem w gabinecie Larsa Friska. Poprosił ją, żeby usiadła. Podał kilka papierów, które przyszły bezpiecznym połączeniem z Niemiec.

– Zdaje się, że mimo wszystko warto było porozmawiać z tym Niemcem na Majorce – oświadczył Lars Frisk.

– Wydawało mi się, że mówiłeś, że był miły – zauważyła Anette.

– No tak, ale mówiłem też, że się przechwalał.

Lars Frisk poprawił okulary na czubku nosa. Zauważyła, że dyskretnie strząsnął z szarej marynarki kilka drobinek łupieżu, po czym odchylił się w fotelu. Nie sprawiał wrażenia wysoko postawionego naczelnika Policji Bezpieczeństwa. Zdaniem Anette przypominał raczej nauczyciela z liceum, któremu zostało kilka lat do emerytury.

Zaczęła czytać plik papierów od połowy.

– Na początku jest tłumaczenie.

– Wiem – odpowiedziała Anette nieobecnym głosem i czytała dalej niemiecki tekst w oryginale.

– Nie znasz może przypadkiem Hamburga?

– Niestety. Studiowałam w Berlinie.

Dokument był przejrzysty – przebieg zdarzeń opisano, jasno oznaczając źródła, a część opisową oddzielono od analizy. Według niemieckiego raportu istniały mocne poszlaki, by sądzić, że jedna lub kilka osób mogących wzbudzić zainteresowanie tajnych służb przyjechała z Bliskiego Wschodu do Skandynawii. Niemcy jednak zastrzegali, że nie udało im się potwierdzić ani miejsca ich wyjazdu, ani celu podróży. Dużo jednak przemawiało za tym, że podróż zaczęła się w Stambule i skończyła w Sztokholmie.

Informacja pochodziła z wielu źródeł. Anglicy mieli dobre rozeznanie w Turcji, otrzymali wskazówki, że kilka osób z kręgu Braci Muzułmańskich przygotowuje się do wyjazdu. Wszystko wskazywało na to, że Bractwo pracuje nad legendą i stara się zatuszować podróż. Do wycieku informacji, z których skorzystały zachodnie tajne służby, doszło zapewne wtedy, gdy wystawiano fałszywy paszport.

Niestety, nie padły żadne nazwiska. Niemcy przez swoich informatorów dowiedzieli się, że trwają pewne przygotowania mające za cel Szwecję. Odnotowano także aktywność tego, co podejrzewano, że jest komórką terrorystyczną w Hanowerze i co Niemcy od dłuższego czasu mieli pod obserwacją. Niemieckim służbom udało się też wyśledzić transakcje pieniężne z podejrzanych źródeł wysyłane do nieznanych odbiorców w Skandynawii. Chodziło o kilka transakcji do różnych osób na stosunkowo dużą sumę. Tyle że nie wiedzieli, czy namierzyli wszystkie przelewy, mieli więc tę sprawę na oku. Ich zdaniem zachodziło ryzyko, że łączna suma przelana do Skandynawii okaże się znacznie wyższa niż ta, o której wiedziano.

Odbiorców nie udało się na razie namierzyć. W raporcie informowano, że są to przede wszystkim anonimowe numery kont, założone w wielu różnych bankach. Tę kwestię postanowiono dokładniej zbadać we współpracy ze szwedzkimi kolegami. Autorem raportu był niejaki Wolfgang Rödl.

Rozmówca Larsa Friska na Majorce, tenże Wolfgang Rödl, napisał teraz, że muszą zaczekać z próbami zbliżenia się do komórki w Hanowerze. W jego ocenie ewentualne przesłuchania na nic by się zdały, a tylko wysłały jasny sygnał, że służby bezpieczeństwa są na tropie. Operacja terrorystów mogłaby zostać wstrzymana, choć równie dobrze dalszym planowaniem i przeprowadzeniem akcji mogłyby się zająć inne osoby. Lepiej więc było poczekać i mieć tę komórkę pod nadzorem, takiego zdania był przynajmniej Rödl. Istniało również ryzyko, argumentował dalej Niemiec, że komórka obraca się na peryferiach i że udziela tylko pasywnego wsparcia, służąc na przykład noclegami. Jeśli się w nią uderzy, to i tak nie dotrze się do rdzenia organizacji.

– Nie zrozumiałem właściwie, kto należy do tej grupy z Hanoweru – powiedział Lars Frisk.

Anette jeszcze raz przeleciała wzrokiem odpowiednią stronę.

– Twój przyjaciel Rödl opisuje ich jako dżihadystycznych wolnych strzelców. Cokolwiek to znaczy.

– Nie jestem tego w stu procentach pewien. Ten Rödl może trochę koloryzować.

Anette przejechała mocniej paznokciem pod wyrażeniem „wolni strzelcy”, żeby je podkreślić.

– Nie możesz tego obgadać z Analizami? – zapytała Anette.

Lars Frisk podrapał się po brodzie.

– A nie mogłabyś ty tego zrobić, Jansson? Lepiej się chyba orientujesz.

– Oczywiście. Od razu się tym zajmę.

Anette zatrzymała wzrok na dokumencie. Jej uwagę przykuła linijka, która mówiła o Bractwie Muzułmańskim.

– Nie działają tylko lokalnie u siebie?

– Właśnie nie. Najsilniejsi są chyba w Egipcie, ale działają także w Turcji, a nawet w Stanach – odparł Frisk i poprosił, żeby również i te informacje sprawdziła z wydziałem analitycznym.

– I co dalej? – drążyła Anette.

– Zamierzam zwołać cały wydział na drugą. Musimy się przyjrzeć naszym źródłom i sprawdzić, czy wykonywali jakieś ruchy.

Anette rozumiała, że to jedyne, co mogli zrobić w obecnej sytuacji. Skontrolować „the usual suspects” i może skłonić kogoś, żeby zaczął mówić.

Już z daleka dostrzegła biurko Oscara Mannerstrålego. Wydział analityczny znajdował się w open spasie i każdy z jego pracowników oznaczył tam swój niewielki rewir. Stanowiska pracy odgradzały ekrany i regały z książkami. Gdziekolwiek spojrzeć, leżały raporty, książki i kopie artykułów. Wszędzie stały pudła przygotowane do przeprowadzki, Analizy – również opóźnione – miały się przenieść do rejonu NIC. Przy stołach siedzieli ludzie zatopieni w lekturze. Anette uderzyła panująca tu cisza. Nie dzwoniły telefony, nie było słychać głośnych rozmów. Przy stole konferencyjnym siedziało dwóch starszych mężczyzn i dyskutowało o czymś półgłosem.

Oscar wyglądał, jakby zagnieździł się w jamie ze sterty papierów. Półki uginały się pod ciężarem książek i raportów, ułożonych jedne na drugich. Na samym szczycie regału Oscar posadził dużą lalkę, która przedstawiała Jasira Arafata. Lalka nosiła arafatkę i duże okulary przeciwsłoneczne. Z palcami złożonymi w geście zwycięstwa uśmiechała się szeroko i zgryźliwie. Miała nawet słynny zarost.

– Skąd ty to wziąłeś? – zapytała Anette i wskazała palcem Arafata siedzącego na górze na swoim tronie.

– Z Tel Awiwu. Jedno jest pewne. Żydzi zawsze przejawiali skłonność do czarnego humoru.

Oscar obrócił się w jej stronę na wielkim krześle biurowym, które przypominało fotel lotniczy.

– Tak przy okazji, czytałeś artykuł o Arabii Saudyjskiej w „The Economist”? – zapytała.

– Tak, i moim zdaniem analiza jest w najwyższym stopniu słuszna – odparł Oscar. – Przeoczeniem jest skupianie się wyłącznie na konflikcie izraelsko-palestyńskim. Wspieranie przez Arabię Saudyjską wahhabizmu i ambicje szyickiego Iranu to prawdopodobnie najważniejsze czynniki wpływające na rozwój sytuacji w regionie.

– A arabska wiosna? Te wszystkie powstania. Nawet jeśli teraz się wydaje, że trochę przycichły...

– Oczywiście, tam się cały czas gotuje. I nie idzie to w tym kierunku, w którym myślimy, że pójdzie, albo w którym chcielibyśmy, żeby szło. Raczej tam nie zobaczymy demokracji w takim kształcie, jakiego byśmy sobie życzyli.

– Czyżbyś był pesymistą?

– Tak, nie ma chyba innego wyjścia. Z jednej strony doszło do wielu niepowodzeń, jak choćby w Libii. Przerodziły się one w rodzaj wojny plemiennej. Albo dżihadyści, którzy przejmują władzę – odchrząknął. – Ale z drugiej strony proces demokratyzacji chyba zawsze wymaga czasu. Konieczna jest wiedza i nowe sposoby postępowania. W świecie muzułmańskim brakuje tej bazy.

Oscar Mannerstråle przysunął Anette krzesło. Gdy usiadła, odniosła wrażenie, że przestrzeń między regałami tworzy osobny pokój. Papiery nad ich głowami piętrzyły się niczym gałęzie drzew. Na biurku Oscara stał mały ekspres do kawy i czajnik elektryczny. W wolnej przestrzeni na półce wciśnięta była paczka kawy ekspresowej.

– Dopiero co zaparzyłem świeżą, chcesz?

Chciała. Dostała małą porcelanową filiżankę z parującym espresso. Zapachniało mocną kawą. Oscar pogrzebał w stertach papierów i znalazł ostatni numer „The Economist”. Nie przestawał przy tym mówić.

– Osobiście uważam, że podstawą tego wszystkiego jest redystrybucja dochodów w Arabii Saudyjskiej. Majątek całego kraju skupia się w rękach jednej rodziny. I dzieje się to na terenie, na którym granice narodów nie zostały wcale wyryte w kamieniu.

Anette popijała ostrożnie gorący płyn i przytakiwała.

– A wszystko to wina Churchilla – zauważyła.

– Właśnie. Interesy British Petroleum były interesami Imperium Brytyjskiego. Od tego wszystko się zaczęło – od Wielkiej Gry.

Oscar zarzucił szukanie artykułu. Powiedział, że oczywiście, czytał wczoraj ten artykuł, ale nie może sobie w tej chwili przypomnieć, gdzie położył gazetę.

– Mam u siebie w pokoju egzemplarz – uspokoiła go Anette.

Oscar odgarnął kosmyk włosów z twarzy i rozejrzał się po stertach magazynów i raportów.

Zdjął z siebie gruby islandzki sweter. Koszula wysunęła mu się ze spodni i odsłoniła płaski brzuch. Już miał podciągnąć do góry spodnie, ale zamiast tego obciągnął koszulę.

– Amerykanie to nie mają łatwo. Co zrobią, i tak uzyskają przeciwny efekt.

– Wydaje się mimo wszystko, że w końcu zrozumieli, jak działa backfire – wtrąciła Anette.

– Tak, chyba nauczyli się unikać podstawowych błędów, jak choćby takich jak wtedy, gdy wsparli mudżahedinów w Afganistanie.

– Jakieś ale?

– Na Bliskim Wschodzie nie obowiązuje wcale zasada, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Wszystko jest tam cholernie złożone i nie ma żadnych prawdziwych good guys.

Anette przytaknęła. Zaczęli rozmawiać o Syrii. Państwo Islamskie rozrastało się, czerpiąc z ideologii rodem z najmroczniejszego średniowiecza i przy użyciu takich metod, że te stosowane przez Al-Kaidę wydawały się humanitarne. I o reżimie Assada, który bombardował własną ludność bronią chemiczną i niedaleko mu było do ISIS pod względem brutalności. I o innych jeszcze grupach, które rywalizowały o dominację w regionie i w większości przypominały mniej lub bardziej przestępcze twory z bardzo niejasną agendą.

Piknięcie komputera dało znać, że wybiła dwunasta.

Anette próbowała sobie przypomnieć, dlaczego znalazła się tutaj w Analizach z Oscarem i co powinna zrobić w następnej kolejności.

– A właśnie, dwa pytania. Czy Bractwo Muzułmańskie działa wyłącznie lokalnie i kim są wolni strzelcy wśród dżihadystów? Koniec pytań.

Celowo przesadziła z szorstkim, wojskowym stylem.

Według Oscara Bractwo Muzułmańskie miało bazę w Egipcie, ale jego odnogi istniały przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych i Turcji. Organizacja współpracowała też z innymi ruchami i nie zdziwiłby się, gdyby wspierała je pomocą logistyczną.

– Wolni strzelcy, powiadasz? – zamyślił się Oscar.

– Chodzi o podmioty, które nie są związane z żadną konkretną organizacją, ale podzielają przekonania dżihadystów.

– Czy można postrzegać ich jako rodzaj uśpionych komórek terrorystycznych?

– Nie do końca. Niektórzy specjaliści uważają, że chodzi tu o komórki albo małe grupy, które powstały na własną rękę, ale szukają pomocy i finansowania u większych graczy.

– Finansowania?

– Tak, ktoś nazwał to nawet dżihadystycznym inwestorem wysokiego ryzyka. Jakaś grupa przychodzi z ludźmi i pomysłem, na przykład planem dokonania zamachu, po czym dostają pieniądze i pomoc ekspertów z ISIS albo Al-Kaidy czy innej podobnej organizacji z grubym portfelem.

– I nikt nie wydaje rozkazu, jak i kiedy?

– Czasem może być wyraźne zamówienie. Ale instrukcje brzmią często tak, że każdy może prowadzić świętą wojnę na własną rękę.

– Jakie instrukcje?

Oscar wyglądał, jakby pożałował doboru słów.

– Właściwie jest to wezwanie. Od któregoś z dowodzących imamów albo innego przywódcy w ramach militarystycznego islamizmu.

O tym Anette wiedziała aż nadto dobrze, ale pozwoliła mu skończyć.

– Można traktować to jak ogólną strategię – wyjaśnił Oscar.

Zamysł jest taki, żeby każdy bogobojny muzułmanin zaczął tam, gdzie się znajduje. I żeby bił się dostępnymi mu środkami, niezależnie od tego, czy ma do dyspozycji tylko nóż kuchenny, czy inną broń. Koncepcja ta została nazwana przez jednego z głównych strategów Al-Kaidy Abu Mus’aba al-Surigo: nizam, la tanzim. W wolnym tłumaczeniu oznacza to „system, nie organizacja”.

Wzruszył ramionami.

– To tylko jedna możliwość z tysiąca. Istnieje dziś wiele różnych ugrupowań. Pierwotna Al-Kaida składa się tak naprawdę z małego jądra, zwłaszcza teraz po operacji wymierzonej w Osamę bin Ladena. Państwo Islamskie jest bardziej aktywne także w dziedzinie rekrutacji.

To też już wiedziała. Było mnóstwo chłopców i dziewcząt z przedmieść wielkich europejskich miast, podróżujących do ognisk niepokojów na Bliskim Wschodzie, w tym do Syrii i innych miejsc, w których ISIS pozostawało aktywne. Odnosiło się to także do Sztokholmu i większych szwedzkich miast.

Popatrzył na zegarek.

– Jest dwunasta. Co powiesz na lunch?

Chętnie by poszła z Oscarem, ale czekało na nią wiele spraw. Będzie musiała się zadowolić sałatką przy biurku.

– Nie dam dziś rady. Ale innym razem chętnie.

Podniosła się powoli, włączyła kalendarz elektroniczny i ruszyła w stronę wind.

Ali stał w progu, nie chciał wyjść na klatkę porozmawiać z Jamalem. Obaj posyłali ukradkowe spojrzenia w głąb mieszkania. Mama Alego wciąż jeszcze krążyła wściekła po tym, jak telefonowała do niej policja w związku z rabunkiem w centrum. Jamal sądził, że jest przekonana, że to on za wszystkim stoi. Naturalnie jej syneczek, istny anioł, nie wpadłby na coś tak głupiego.

– Ali, kurwa. Za późno, żeby dygać, czaisz? – wyszeptał Jamal.

– Nie, nie. Ale matka będzie świrować.

Ali wygląda jak przestraszony szczeniak, pomyślał Jamal.

– Jasne, a co ma robić, moja też świruje. Tak to już jest.

– Tak, ale jest z tym cholera tyle pierdolenia.

– Pierdolenie pierdoleniem. No wyjdź wreszcie, to spokojnie pogadamy. Nie możemy tu tak sterczeć i szeptać.

Nie bez oporów Ali zamknął za sobą drzwi. Nie miał na nogach butów i zrobił się przez to niższy od Jamala, kiedy stali na zimnej kamiennej posadzce. Dalej jednak był od niego postawniejszy.

Jamal lekko poklepał kumpla zewnętrzną stroną dłoni po klatce piersiowej.

– Słuchaj, brachu. Nie ma żadnych dowodów i nikt nas nie widział.

– No, ale gliny…? – zaprotestował Ali.

– Polecieli za plotką. Jakiś shuno chciał być ważny i z nimi zagadał.

– Ten ze sklepu?

– Kłócił się z Massem i Juanem i gówno widział, kiedy się zakradliśmy.

– Nie rozpozna nas?

– Nie widział nas. I nie, nie rozpozna nas. Nie chodzę tam po buty.

Usłyszeli, że gdzieś nad nimi otwierają się i zamykają drzwi i ktoś powoli skrada się po schodach. Towarzyszyło temu dziwne szeleszczenie. Ali popatrzył zakłopotany na schody i umilkł. W dół schodziło jakieś dziecko ubrane w kombinezon. Strój chłopca sprawiał, że mały kołysał się przy każdym kroku.

– Nie możesz iść szybciej ?– wysyczał Ali do chłopca.

Zdawało się, że mały kosmita w krępującym ruchy kombinezonie nie zwrócił uwagi na komentarz Alego i dalej spokojnie schodził po schodach, a potem użył wszystkich sił, żeby otworzyć drzwi na zewnątrz.

– Pieprzyć to – ciągnął Jamal – teraz po prostu trzeba trzymać jęzor za zębami, to jedyne, o czym powinieneś myśleć.

– A jeśli zapytają, to co mam im powiedzieć? – Ali rozłożył ręce w bezradnym geście.

– Że tego nie zrobiłeś, rzecz jasna. Że nic a nic o tym nie wiesz. Wystarczy po prostu temu wszystkiemu zaprzeczać.

– Ale mogą zacząć zadawać trudniejsze pytania.

– Kurwa, Ali, przestań wymyślać. Aina nie mają czasu tego sprawdzać. Kilka pięćsetek, które ktoś zajebał ze sklepu z butami. To gówno. Za tydzień o wszystkim zapomną.

Ali podrapał się po ciemnej, kędzierzawej czuprynie i popatrzył na swoje skarpetki.

– Może lepiej nie kręcić się koło tego sklepu przez jakiś czas?

– No, to się rozumie. Weź się wreszcie w garść – powiedział Jamal.

Ali zaczął szukać po omacku drzwi, chcąc znaleźć się w bezpiecznych ścianach własnego mieszkania.

– Już żadnego więcej chrzanienia, okej?

Jamal nie wiedział, czy Ali przytaknął, czy nie. Ostatnią rzeczą, którą dojrzał, była ręka przyjaciela na klamce, kiedy ten zamykał drzwi. Potem usłyszał kliknięcie przekręcanego zamka.

Kiedy Jamal wyszedł z bramy, prawie poślizgnął się na tafli lodu. Rozłożył ręce, żeby odzyskać równowagę. Pod rozpiętą kurtkę dostał się podmuch zimnego wiatru.

Ali i jego rodzina mieszkali na osiedlu jednakowych bloków, które stały obok siebie w równym szeregu po drugiej stronie autostrady, jakieś dziesięć minut od Jamala i jego mamy, na Skärholmen. Skärholmen jest dużo ładniejsze, pomyślał Jamal. Jasne, wiele budynków wyglądało tam tak samo, ale stały jakby na wzniesieniu. I były białe, a nie beżowe jak w Alby.

Popatrzył na autostradę, której jedna nitka połyskiwała na czerwono, a druga na biało od świateł samochodów. Przypominały długie świetlne węże, które nieustannie poruszały się po drodze, jeden w stronę miasta, drugi z miasta. On sam chciał się przedostać w stronę centrum.

Stylowe mieszkanko w jakiejś zajebistej okolicy, pomyślał Jamal, i ujrzał oczami wyobraźni zdjęcia z ogłoszeń biur nieruchomości. Piękne, stare kamienice w centrum Sztokholmu. Wśród tych wszystkich barów i kawiarni. Tam, gdzie tłoczyły się panienki i można im było zaimponować eleganckim mieszkaniem. Nie takim jak tu, gdzie w obskurnych M3 żyły ściśnięte ze sobą gigantyczne rodziny z siódemką dzieciaków, a do ciekawszych rzeczy należało jedynie centrum handlowe w Skärholmen.

Mimo wszystko jest całkiem spoko, pomyślał Jamal. Może nie cool. Ale w Hallundzie czy Alby byłoby jeszcze gorzej, nikt normalny nie chciałby się tam osiedlić ani iść na kawę.

Jamal namacał kieszeń kurtki. Spoczywał w niej gruby plik banknotów. Jasne, mógłby zostawić dla siebie trochę ekstra, Joan, Masse i pozostali dostaną i tak całkiem sporo.

Problem był jednak taki, że Ali już z pewnością powiedział reszcie, ile kasy zgarnęli. Jeśli Jamal spróbuje ich wykiwać, będzie wojna. Na pewno będą chcieli dać mu wycisk, a potem skończą się gadki o ziomalach.

Wycisk, akurat, pomyślał Jamal i zaśmiał się pod nosem. Jeśli ktoś tu był fajterem, to na pewno nie on.

Wyciągnął komórkę i zadzwonił do Massego. Było dokładnie tak, jak Jamal podejrzewał, Ali wypaplał mu już, ile szmalu zgarnęli w sklepie z butami.

– Dzielimy się po równo, tak jak ustaliliśmy – usłyszał głos Massego w słuchawce.

Jamal wyłączył telefon i zastanowił się, czy lepiej wsiąść do jakiegoś autobusu, czy iść z buta do Skärholmen.

Gdyby tylko udało mu się z Gabbą wystartować z jakimś niewielkim biznesem samochodowym, w grę wchodziłaby zupełnie inna forsa. Mógłby wozić się po okolicy dużym bmw i brylować, zamiast siedzieć w zimnym autobusie albo małym peugeocie Alego.

Postanowił trochę potrenować. Po krótkiej wizycie w domu zszedł ulicą w dół do dużej hali sportowej nieopodal centrum handlowego Skärholmen. Jak zawsze po wejściu do lokalu uderzyła go fala ciepła i wilgoci. Masa trenujących kolesi, ich ciuchy, łapy i rękawice bokserskie, wszystko kompletnie przepocone. Nad całością unosiła się mgiełka o bardzo specyficznym zapachu. Zapachu, który lubił.

Po rozgrzewce i solidnym rozciągnięciu rozpoczęła się właściwa część treningu, najpierw z prostą serią samych ciosów. Kiedy uderzenia już mu siedziały, przeszedł do kopnięć.

Trenowali w parach. Jamal boksował razem z jakimś jasnym gościem, którego nie znał zbyt dobrze. Jeden trzymał łapy, drugi w nie uderzał. Po trzech minutach – jednej rundzie – następowała zmiana. Małą łapę należało trzymać w jednej ręce i odsuwać na bok po pierwszym ciosie, a dużą osłaniać udo, żeby przyjmować na nią mocniejsze niskie kopnięcia.

Nie zamienili ze sobą zbyt wielu słów. Nie było takiej potrzeby, ćwiczenia były raczej rutyną. Ciosy i kopnięcia mieli we krwi, musieli ćwiczyć jedynie szybkość i doszlifować technikę, dążąc do perfekcji.

– Jamal! – Głos trenera wybił się wyraźnie spośród reszty dźwięków. – Musisz wychodzić z biodra, stamtąd idzie cała siła. Nie z nogi!

Chłopak błyskawicznie to skorygował i teraz rozpoczynał ruch z biodra, noga śmigała mu szybko i z całą mocą. Bez grubej łapy jego jasny kolega miałby kilkudniowy problem z poruszaniem się. Co było normą po prawdziwych meczach.

Kiedy trener zademonstrował kolejne ćwiczenie, Jamal wyczuł strach u partnera. Jasny chłopak sapnął i złapał się za przeponę. Mieli trenować kopnięcie kolanem w tułów.

– Szzz, szzz – dobiegło z zaciśniętych ust Jamala, kiedy jego dwa pierwsze proste trafiły partnera koło głowy. Po jednym z każdej strony. Potem Jamal szybko złapał go za kark, docisnął do ziemi, a na koniec jeszcze posłał serię silnych kopnięć kolanem w łapę. Najpierw dwa z lewego w szybkim ciągu, potem taka sama kombinacja prawym. Na koniec dwa proste ciosy i znowu wejście.

Łapa była gruba, ale siły wejścia kolanem nie dało się porównać z kopnięciem.

Wchodziły głębiej i były mocniejsze. Kiedy białas się obrócił i dał znać, że nie da już rady, Jamal podziękował mu lekkim pacnięciem w tył głowy. Zgadywał, że koleś będzie odtąd unikał wylądowania z nim w parze.

W ciągu kilku dni obdzwonili całą masę ludzi, umówili spotkania i zadali pytania dużej liczbie kontaktów ze swojej listy. Komisarz Anette Jansson stała, dygocząc, przed kioskiem z hot dogami na Karlbergsvägen. Na domiar złego była zmuszona patrzeć, jak jej kolega Urban Ström głośno pałaszuje jakąś specjalną węgierską kiełbaskę.

– Z przyprawą gulaszową – wymamrotał między jednym a drugim kęsem.

Czerwony sos, którym polano kiełbaskę, skapnął mu na jasną kurtkę i zostawił wyraźną plamę.

– Kto by przypuszczał, że jesteś takim cholernym miłośnikiem kiełbasy, Ström – powiedziała Anette i podała mu papierową serwetkę. – Wytrzyj się jeszcze koło ust.

Urban Ström krzyknął i głośno zaklął na widok plamy po sosie. Zaczął ją intensywnie wycierać serwetką, przez co jeszcze bardziej wgryzła się w materiał. Skoncentrowany na plamie, zapomniał o kiełbasce, która zwisała teraz pionowo w dół. Zaaferowany wcieraniem sosu w kurtkę, nawet nie zauważył, jak kiełbaska wyleciała wprost w mieszankę błota i śniegu na ulicy.

– No, ale co do cholery… – jęknął.

– Szkoda takiej dobrej kiełbaski – powiedziała Anette i zatęskniła nagle za gorącym espresso u Oscara.

– Najlepsza w mieście.

– W to nie wątpię. – Anette właśnie miała zapytać, czy skończył, ale Ström zdążył już ruszyć po następną kiełbaskę. Powstrzymała go. Poprosiła, żeby poszli do samochodu, a Ström zgodził się, słabo tylko protestując.

Omówili przeprowadzone kontrole. Szczegółowo wypytali informatorów, którzy kręcili się w pobliżu osób powiązanych z Hamasem i Hezbollahem.

– Co mamy? – zaczęła Anette i popatrzyła w notatki.

Ström pokręcił wolno okrągłą głową z krótko ostrzyżonymi włosami.

– Kompletnie nic, jeśli mam być szczery. Głównie cała masa próśb i gróźb.

– Da się coś z tego wykorzystać?

– Nie. Zwyczajne przechwałki, dzięki którym mają wydać się nam interesujący. O tym, że mogą nas skontaktować z tym albo z tamtym. Nic przydatnego.

Anette widziała skrzyżowanie z Birkagatan odchodzącą od Karlbergsvägen. Na tym jej końcu znajdował się zielonoświątkowy kościół Filadelfia z zaokrągloną fasadą. Może to też była wylęgarnia religijnego fanatyzmu? Kiedyś tak to postrzegano. Może świat muzułmański i zachodni są po prostu źle ze sobą zsynchronizowane pod względem czysto temporalnym, pomyślała. W historii Europy można było przecież znaleźć masę przykładów fanatyzmu religijnego, mordów i najazdów przeprowadzanych w imię chrześcijaństwa. Teraz po prostu nadeszła kolej muzułmanów. Dżihadyzm był jakby ich misją nawracania mieczem. Jej myśli z wolna wróciły do bezowocnej pracy wykonanej tego dnia.

Odwróciła się do Urbana Ströma.

– Zadziwiające, jak próżność skłania do działania, gdy mowa o pracy wywiadowczej. Myślałeś kiedyś o tym?

– Jasne. To lepsze niż pieniądze. Nie mówiąc już o ideologii. Ta jest kompletnie bez znaczenia – odparł Ström.

Anette przyznała, że jej poszukiwania również nie dały nic, nad czym dałoby się dalej pracować. Masę czasu zabrało jej kadzenie informatorowi, z którym się kontaktowała, i opowiadanie, jaki to jest ważny i jaką decydującą rolę odgrywa w pracy Säpo i rozwoju sytuacji politycznej. Facet skupił się głównie na wewnętrznym obrzucaniu błotem: dlaczego ten a ten jest niekompetentny, co za niemoc do jakiegokolwiek działania wykazuje miejscowy przywódca w Jordanii, i tak dalej. Nie było nikogo, kto choćby sygnalizował jakieś przygotowania. Żadnych zmian w strukturze osobowej, żadnych nowych konstelacji ani podwyższonej aktywności.

– Innymi słowy, w terrorystycznej rodzinie wszystko kręci się spokojnie po staremu – podsumował Ström.

Anette zamruczała w odpowiedzi. Zapewne ich szef uzupełni te zwiady i sprawdzanie źródeł jakąś formą obserwacji. Osób albo czegoś, co Säpo miało okazję już wcześniej śledzić.

– Nie wiem, czy ten niemiecki trop nazwałbym w ogóle tropem – oznajmił Ström i spróbował podciągnąć kołnierz kurtki najwyżej jak się dało.

– Mimo wszystko wydaje się, że coś jest na rzeczy, problem w tym, że mamy tak niewiele, o co moglibyśmy się zaczepić.

Ström nie mógł się z nią nie zgodzić.

– Gdybyśmy mieli choć jakiś adres w Szwecji albo nazwisko, którego moglibyśmy szukać. Teraz strzelamy po prostu na oślep z kapiszonów, licząc, że w coś trafimy.

– Zapewne sprawdziliśmy już część tych, którzy dostawali przelewy pieniężne z Niemiec – wtrąciła Anette.

– Ach tak?

– Ale z tego, co słyszałam, też niewiele to dało.

– Coś musiało chyba jednak dać?

Anette podniosła rękę z kierownicy i powstrzymała go gestem.

– Tak słyszałam od innych, musisz więc przyjąć to tak, jak jest. Ale wygląda na to, że te przelewy z Niemiec nie są niczym nadzwyczajnym. No wiesz, trochę kasy przelanej przez jednego krewnego drugiemu.

Anette włączyła silnik. Urban Ström rzucił się natychmiast na pokrętło regulujące temperaturę i przekręcił je na maksa.

– Wydaje mi się, że Niemcy miewają czasem zajoba, można odnieść wrażenie, że siedzą i wróżą z jakiś cholernych fusów – powiedział Ström.

– Tak sądzisz? – zapytała Anette szczerze zaskoczona.

– Tak. Tak właśnie sądzę. Jak tylko zobaczą, że jakiś gość z długą brodą i w sukience rozmawia z innym podobnym typem, od razu podnoszą w BND wielki alarm.

– Ale wielokrotnie są to właśnie niejasne przesłanki. Tak to funkcjonuje.

– Owszem, ale trzeba mieć choć trochę cholernego wyczucia.

Anette Jansson zmieniła bieg i skierowała się w stronę Sankt Eriksplan.

Ruch się wzmógł. Z garaży i bocznych uliczek wylewali się na drogę wszyscy ci, którzy liczyli, że jeśli pojadą do domu wcześniej, to uda im się uniknąć najgorszych korków. Skutek był taki, że godziny szczytu zaczynały się już wczesnym popołudniem. Długi autobus przegubowy wjechał przed nich i Anette musiała raptownie zaha­mować.

– Pieprzone autobusy, robią, co im się żywnie podoba – zaklęła.

W tej samej chwili usłyszała piknięcie swojego telefonu komórkowego. Spiesznie wyciągnęła go z przedniej kieszeni kurtki – krótki esemes z prośbą o telefon. Od Pera Stavfeldta ze Skärholmen.

Lunatycy

Подняться наверх