Читать книгу Lunatycy - Hakan Eriksson - Страница 8

Оглавление

Wypożyczyła furgonetkę ze sprzętem do podsłuchu na odległość, magnetofonami, kamerami i lornetkami. Nikt nie wpadł na to, żeby zainstalować w niej ekspres do kawy. Anette nie miała kogo posłać po kawę, i z upływem czasu samotność zaczęła coraz bardziej jej doskwierać. Wewnątrz samochodu najlepiej było siedzieć, gdy wstawała, musiała się pochylić. Po kilku godzinach spędzonych w małej klatce z metalu bolały ją pośladki i szyja. Dziwnym trafem siedzenie w jednym miejscu sprawiało, że zakwasy po unihokeju jeszcze bardziej jej dokuczały.

Urban Ström znalazł jakąś wymówkę, żeby wymigać się od prowadzenia obserwacji. No i dobrze, pomyślała. Jakkolwiek na to patrzeć, nie wierzył w jej teorię. Był przekonany, że chodzi o proceder paszportowy, żeby ściągnąć ludzi do Szwecji. A w takim razie ta sprawa należała raczej do MSZ albo Urzędu Migracyjnego. Pytanie, czy Lars Frisk dawał wiarę jej koncepcji? Anette dostała zielone światło do prowadzenia obserwacji szkoły Koranu, ale Frisk zaznaczył wyraźnie, że w rachubę wchodzą tylko dwa–trzy dni. I miała prowadzić obserwacje w pojedynkę. Więc w gruncie rzeczy Frisk pozostawał chyba sceptyczny.

Jej obserwacje toczyły się już trzecią dobę. Szef niedługo wezwie ją z powrotem. Na razie Anette mogła mu jedynie zaraportować, że grupki – przede wszystkim chłopców – regularnie odwiedzały szkołę, zostając jednorazowo na około dwie godziny. Kilka razy osoby dorosłe przychodziły pod ten adres, może byli to rodzice albo członkowie zgromadzenia. Zrobiła im wszystkim zdjęcia, ale nie wiedziała na razie, kim są. Poza tym nic się nie rzucało w oczy, nie działo się nic niezwykłego. Może najzwyczajniej powinna była przepytać imama? Z drugiej strony wydawało się, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. I bądź co bądź nie był nawet oskarżony, pomijając bardzo luźne podejrzenia związane z tą historią z paszportami.

Zważyła telefon w ręce i zdecydowała się zadzwonić do Larsa Friska.

– Tutaj nic się nie dzieje, potrzebowałabym pogadać jeszcze raz z imamem.

– Żadne prawdziwe przesłuchanie nie wchodzi w rachubę – odparł Frisk.

W tle słyszała stukanie klawiszy jego klawiatury. Obiecała przeprowadzić wszystko w sposób nieformalny i uprzejmy.

– Po rozmowie wracasz do bazy – oświadczył Frisk.

Owszem, to wszystko było może trochę naciągane i bez jakiegokolwiek związku z niemieckim cynkiem. Ale mimo wszystko... Gdy w firmie koło Norrtull wypłynęła sprawa paszportów, coś przeskoczyło w jej głowie, niczym mały przełącznik. Coś w tym musiało być. Może nie miało to kompletnie nic wspólnego ze śladem, na który wpadli Niemcy, ale jaki element tej układanki w tym całym planie wywołał u Anette odruch zawodowy. Proceder paszportowy i jordańska waluta oraz sposób obchodzenia się z przedsiębiorstwem wyglądały dziwnie. I mimo wszystko był to rodzaj konspiracji.

Robienie czegoś, co jest właściwie czymś innym, pokazywanie fasady, która skrywa większe, ważniejsze plany. Wciskanie się ukradkiem ze swoimi prawdziwymi zamiarami. Było to działanie konspiracyjne. Wiedziała, że coś w tym jest.

Rozpięła kurtkę i poprawiła kok na karku. Myślenie konspiracyjne jest istotą naszej branży, pomyślała.

Chwilę trwało, nim usłyszała kroki wewnątrz mieszkania. Wiedziała, że nie ma tam teraz ciekawskich chłopców. Słychać było tylko miękkie i wyważone kroki imama stąpającego po grubym dywanie. Otworzył drzwi równie ostrożnie, jak się do nich zbliżał.

– O, to znowu pani. Salam. Zapraszam.

Imam spojrzał czujnie na Anette i rozbrajająco rozłożył ręce. Długa broda wydawała się jeszcze bardziej skołtuniona niż ostatnio. Zwróciła uwagę, że jest zdecydowanie wyższa od imama i z pewnością o wiele cięższa. Zawsze czuła się nieco niezręcznie w towarzystwie niskich mężczyzn, ale duchowny nie postrzegał jej kobiecości w ten sposób. Dostojeństwo i wiara odsuwają takie rzeczy na bok.

Poprosił, żeby weszła do środka, i podał jej filiżankę herbaty. Ujęła ją w dłoń i ostrożnie skosztowała. Poczuła na języku gorycz.

– Więc w czym mogę pani pomóc?

Jego głos był równie stłumiony i delikatny, jak ostatnim razem.

– Przychodzę w tej samej sprawie co poprzednio – odpowiedziała Anette i zauważyła, że dostosowała się do cichego tonu rozmowy.

– Rozumiem – przytaknął imam.

Anette wzięła nieco większy łyk herbaty i pochyliła się do przodu.

– Hmm... Czyli przychodzi tutaj wiele młodych osób.

– Tak, można tak powiedzieć. Jesteśmy czymś w rodzaju centrum dla muzułmanów, którzy mieszkają w okolicy. Właściwie nawet dla wielu mieszkających dość daleko stąd.

Anette była zaskoczona tym, że imam mówi tak dobrze po szwedzku, nawet jeśli wyraźnie było słychać obcy akcent.

– Czy można to nazwać rodzajem szkoły?

Imam zwlekał z odpowiedzią.

– Do pewnego stopnia tak. Owszem, wykładamy tutaj nauki proroka. Ale przede wszystkim uczymy ich, jak być dobrymi ludźmi. Wielu młodych jest dziś naprawdę pogubionych.

– Czy uczycie młodzież czegoś innego, jak choćby czytać i pisać?

– Czasami. Wielu potrzebuje pomocy w szkole, a rodzice sobie z tym nie radzą. – Nagle imam się do niej uśmiechnął. – Droga pani, czy pani wie, że współczesną matematykę wynaleźli Arabowie? Tysiąc lat temu.

– Wydaje mi się, że o tym czytałam – odparła wymijająco, nie odwzajemniając uśmiechu. – I „drogą panią” jestem tylko w prywatnych sytuacjach. Przeważnie jestem komisarzem. W tej chwili również.

– Rozumiem, proszę mi wybaczyć, pani komisarz, nie chciałem urazić…

Anette rozłożyła po prostu ręce, żeby go uspokoić. Chcąc skończyć z jego przeprosinami, szybko zmieniła temat.

– Nie widziałam, żeby wasza szkoła była zarejestrowana w kuratorium, co mnie zdziwiło.

Imam wyprostował się w fotelu, jego wzrok stał się rozbiegany.

– Nie rozumiem, naprawdę sądzi pani, że to konieczne?

– Oczywiście. Prowadzicie w tych pomieszczeniach działalność edukacyjną, a to wymaga zezwolenia i rejestracji w kuratorium. Bezwzględnie.

– Co mam zrobić?

– Nie jestem specjalistą od prowadzenia szkół, ale wiem, że uzyskanie zgody na prowadzenie szkoły to skomplikowany proces. Wiąże się z inspekcjami programu nauczania, nauczycieli i lokali.

– To niedobrze.

– Powinien pan był wcześniej o tym pomyśleć.

– Oczywiście, ma pani rację. – Imam przejechał złożonymi rękami po grzbiecie nosa. – Niedobrze, niedobrze. – Jego otwarte i żwawe oczy były teraz do połowy zamknięte. Głos brzmiał mrukliwie. – To dlatego dzisiaj pani tutaj przyszła.

– Jak już mówiłam, jestem tutaj w tej samej sprawie, co poprzednio.

Imam pokiwał zamaszyście głową, jego ruchy były niemal przesadne. Nie uśmiechał się.

– Inny kraj. Te same metody.

– Co proszę?

– Nie, nic. Tylko myślę na głos.

– Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tym, co ma pan na myśli.

Nagle imam podniósł się z krzesła. Wyprostowany wydał się zdecydowanie wyższy. Anette poczuła, że zbyt mocno rozsiadła się w fotelu. Popatrzył na nią surowo.

– Wyrządzi pani krzywdę wielu osobom.

– Nie, jeśli nie będzie takiej potrzeby.

– Dzieciom, młodzieży.

– Nie musi się pan o nich niepokoić.

– Na pewno?

– O szkołę też nie.

Imam podniósł wyprostowany palec do góry i ostrożnie jej pogroził.

– Proszę obiecać, że nie zrobi im pani nic złego.

– Zobaczę, co da się zrobić. Ale prawa jednak trzeba przestrzegać.

Imam odczekał krótką chwilę, wyciągnął z półki książkę i powiódł palcem po grzbietach segregatorów. Stał odwrócony plecami do Anette.

– Nazywa się Aisza Sakakini – powiedział w końcu. – Ma dwie córki, które przychodzą tu co tydzień.

Anette wyciągnęła notes z wewnętrznej kieszeni kurtki. Imam stanął na palcach, żeby zdjąć jeszcze segregator z jednej z górnych półek.

– Nie miała lekko. Najpierw to wszystko, przez co przeszła w Libanie, a potem znalazła się całkiem sama w tym kraju. I musi zajmować się do tego sama dwójką dzieci. – Jak to było z tym adresem? – zapytała Anette. Imam położył dłoń na piersi. – Co miałem zrobić? Posłużyli się adresem szkoły bez mojej zgody. Najpierw trochę nakrzyczałem na Aishę. Ostrzegałem ją, że może mieć problemy z policją, że szkoła może mieć problemy z policją.

Podniósł wzrok znad segregatora i dodał, że właściwie nie był to pomysł Aishy, żeby użyć adresu szkoły.

– No i właśnie. Wiedziałem, że przesyłanie paszportów do Szwecji źle się skończy. Mówiłem jej to. Ale było już za późno. – Imam przyglądał się ruchom Anette. – Coś panią boli. Wygląda pani, jakby cierpiała.

– To tylko zakwasy po treningu. Przejdą.

– Sport. Czasem wydaje mi się, że sport zajmuje miejsce religii, że zajmujemy się uprawianiem sportu zamiast dbać o dusze. Chłopcy nie robią nic innego, tylko w kółko rozprawiają o piłce nożnej, jeden piłkarz przeszedł tu, drugi piłkarz przeszedł tam. Kto wygrał. Mogą mówić o tym w nieskończoność.

Wyraz jego twarzy jasno wskazywał, że uważa to za przerażające.

– Tutaj jest adres. Mieszka w pobliżu.

Anette Jansson zapisała adres i numer telefonu.

– Wie pan, po co jej były te paszporty?

– Jak zwykle. Dla krewnych, których próbowała ściągnąć do Szwecji.

Imam potarł ciemne oczy i zaczął niedbale przekładać koraliki subhy, którą wyjął z kieszeni swojego długiego stroju.

– To dziwne – ciągnął – muzułmanie, przede wszystkim Arabowie, są teraz rozsiani po całym świecie. Staliśmy się diasporą jak Żydzi.

– Jak pan to rozumie?

– To zupełnie nowa sytuacja. Żydzi przez tysiące lat żyli w diasporze, wytworzyli pewne… jak by to ująć...? strategie przetrwania jako mniejszość wśród innych grup etnicznych i religijnych.

– A muzułmanie nie?

– Nie, nie zrobiliśmy tego. Teraz się uczymy. Nawet myślałem o tym, żeby zaprosić do dyskusji kogoś ze wspólnoty żydowskiej ze Sztokholmu.

– Sądzi pan, że by przyszli?

– Oczywiście, mamy wiele wspólnego.

– Wydaje się, że nie zawsze…

Imam machnął uciszająco ręką.

– Polityka to nie wszystko. Poza tym łączy nas religia Abrahamowa, ona jest silniejsza od wszystkiego innego.

Anette zajrzała do notatnika i stuknęła lekko długopisem w zanotowane przed chwilą nazwisko i adres.

– Aisza Sakakini. Co o niej wiecie?

– Wiecie?

– Wspólnota, pan, wszystko jedno.

– Niewiele.

Imam przerwał i znowu rozsiadł się w fotelu. Złożył ręce i popatrzył na swoje pomarszczone dłonie starego człowieka.

– Pani komisarz… bardzo panią proszę. Niech pani nie robi jej nic złego, zostały jej już tylko córki.

– I kilku krewnych w drodze. – Anette ugryzła się w język. – No tak, teraz to już chyba nie.

W małej kuchni znajdującej się tuż przy drzwiach wyjściowych zadzwonił telefon. Anette zapytała, czy imam chce odebrać, ale on nieobecnym głosem napomknął coś o automatycznej sekretarce. Po siedmiu sygnałach rozległ się z małego, ale donośnego głośnika cienki głos mówiący po arabsku. Jakieś dziecko rzuciło kilka słów i odłożyło słuchawkę. Imam strapiony zmarszczył czoło. Przeprosił, wziął długopis i kawałek papieru z regału, i napisał coś na karteczce.

– Dużo pracy – szepnął, starannie złożył kartkę i włożył ją do ukrytej kieszeni w szacie, która wydawała się tajemniczą plątaniną niekończącego się materiału. Uwaga imama na krótki moment uleciała z pokoju, w którym siedzieli. Myślami znajdował się gdzie indziej.

Stosunek zależności został ugruntowany, ucieszyła się w duszy Anette. Mogę wykręcić ci rękę. Nie musi to być brutalne ani wulgarne, żadnych otwartych gróźb. Cicho i stylowo. Wręcz z godnością.

Pożegnali się kilkoma grzecznościowymi frazesami. I oczywiście zapewnieniem, że imam natychmiast się odezwie, jeśli dowie się czegoś nowego albo wartego uwagi.

Zadzwoniła do Larsa Friska. W jego głosie pobrzmiewał sceptycyzm, chciał przekazać całą historię Urzędowi Migracyjnemu. Wzdychał i wydziwiał po drugiej stronie słuchawki. W końcu dostała pozwolenie, żeby dalej badać sprawę Aishy Sakakini. Może tylko dlatego, że Frisk nie mógł już dłużej odpierać jej argumentacji. Albo żeby jej nie rozczarować.

– Naprawdę potrzebują zezwolenia z kuratorium?

– Cholera wie. Kłamałam jak najęta. Ale dla nas to chyba nie ma większego znaczenia?

– Nie. Chyba nie.

Zakończyli rozmowę.

– Pantofel – wymamrotała Anette Jansson pod nosem.

Zawsze ten strach przed paragrafami. Jak trzeba improwizować, to trzeba.

Zachciało się jej jeść.

Oscar Mannerstråle z wydziału analiz znalazł restaurację, której Anette Jansson nigdy wcześniej nie widziała, mimo tylu lat spędzonych w Kungsholmen. Oboje zamówili danie dnia – carry rybne, polecane przez Oscara. Postawiono przed nimi dwa niesamowicie wielkie talerze, których brzegi uginały się jak rondo w angielskim damskim kapeluszu. Zapach ryby w żółtym sosie przyprawionej szafranem uderzył ją niczym ciepły wiatr.

Oscar zapytał, jak jej minął dzień.

– Hmm, poza tym, że dzięki mnie koledze jeszcze bardziej się skwasił, złożyłam dziś bardzo interesującą wizytę.

Opowiedziała o spotkaniu z imamem i chłopcami studiującymi Koran.

– To się nazywa madrasa, szkoła, w której studiuje się Koran i islam.

Pomachał ręką przed ustami. Kawałek łososia, który włożył do ust, był wciąż gorący.

– Nie ma w tym kompletnie nic dziwnego, to mniej więcej tak, jak my przygotowujemy się do konfirmacji.

Oscar ułamał kawałek chleba i zamoczył go w sosie.

– Ale – ciągnął, przeżuwając – nauki mogą trwać bardzo długo, niemal aż do dorosłości.

– Konfirmacja musi być więc upierdliwa dla muzułmanów.

– To właśnie tak trudno nam zrozumieć na Zachodzie, że religia jest częścią życia, liczy się ze względu na samą siebie.

Odgarnął grzywkę z czoła i spróbował zatknąć ją za uchem.

– Religia nie jest czymś, co się praktykuje w jednym miejscu w określonych porach. Na przykład człowiek przygotowuje się do konfirmacji przez zimę, a później z tym kończy.

– Byłeś konfirmowany?

– Nie, do diabła. Moi rodzice są mocno wierzącymi ateistami. Bogowie u nas w domu nazywali się Mao i Che Guevara.

Anette zaśmiała się krótko i dalej myślała na głos.

– Stąd wynika chyba też część problemów islamu?

– Co masz na myśli?

– No, że wszystko się ze sobą wiąże. Że islam nigdy nie wyzwolił się z więzi między religią a polityką, tak jak tu na Zachodzie.

Oscar westchnął głęboko.

– To prawda. Można chyba powiedzieć, że islam cholernie potrzebuje reform. W wielu aspektach postrzega się tam religię w ten sam sposób, co w średniowieczu. Przez to też wykluczone jest połączenie go z rozwojem demokratycznym.

– Nie ma żadnych odnowicieli? Jakiegoś rodzaju islamskiego… Gorbaczowa?

Oscar uśmiechnął się.

– Gorbaczow, piękne porównanie – delikatnie pokiwał głową. – Jasne, że są. Jest wielu myślicieli i przywódców muzułmańskich, którzy chcieliby zobaczyć nowe interpretacje Koranu i modernizację sposobu… stosowania całej religii.

– Jej nowocześniejsze wcielenie?

– Tak, dostrzegają absurdalność sytuacji, w której tłumaczy się religię, nie biorąc pod uwagę tego, jak wyglądają dzisiejszy świat i społeczeństwo. Poczynając choćby od postrzegania pozycji kobiet, a kończąc na organizacji władzy politycznej.

Kelner, który wydawał się znać Oscara, dolał im do szklanek wody z cytryną. W szklance Anette pływała pestka.

– Ale słuchaj, ta szkoła… – podjął Oscar niepewnie. – Udało ci się zobaczyć, co czytali, czy może powiedzieli, co studiują?

– Z tego, co widziałam, był to Koran. Gruba księga w zielonej okładce, rozumiesz?

Oscar zaśmiał się i wytarł usta serwetką równie monstrualnych rozmiarów co talerze.

– Tak, zazwyczaj tak właśnie wygląda. Koran, mam na myśli.

– Oczywiście, bo jak inaczej my w Säpo byśmy go rozpoznawali.

Anette parsknęła śmiechem, ale żeby nie wypluć wody, musiała zakryć usta dłonią.

Mogli nawet milczeć przez dłuższą chwilę, później. Jeden mały dowcip starczył, żeby znowu wytworzyła się między nimi nić porozumienia. Jak z tym żartem o książce, która zawsze jest zielona. Jak by nie mogła być w innym kolorze. Bo szwedzkie służby byłyby wtedy na straconej pozycji.

Zrezygnowali z kawy i ruszyli spacerkiem z powrotem do firmy. Oscar zapiął granatową budrysówkę najwyżej jak mógł i schował za kołnierzem brodę przyciśniętą do piersi.

– Współcześnie, zwłaszcza w szkołach Koranu działających w niektórych częściach Pakistanu, ugruntowano wyraźny związek między polityką a religią.

– Wcześniej tego nie robiono?

– Nie no, robiono. Tworzono je już w latach dwudziestych zeszłego wieku, robiło tak na przykład Bractwo Muzułmańskie. Zakładali szkołę dla późniejszego ruchu. Ale w Pakistanie położono podwaliny pod nową falę dżihadyzmu. Nabrała tam potężnej mocy.

Wyjaśnił, że większość tych, którzy działali aktywnie w organizacjach inspirowanych dżihadem, pobierała nauki u jakiegoś radykalnego imama, gdzie madrasy oznaczają w równym stopniu edukację religijną, co aktywizm polityczny. W wielu przypadkach, szczególnie w Pakistanie, szkoły te działały jak swoiste centra rekrutacyjne. Odbywało się to też w wielu innych państwach muzułmańskich, a także na Zachodzie, na przykład w Londynie. Następnym krokiem był obóz treningowy i szkolenie wojskowe.

– Myślisz, że u nas też mogą dziłać radykalne szkoły, takie radykalne madrasy?

Oscar podniósł wzrok i popatrzył jej prosto w oczy.

– Oczywiście. Byłbym raczej zdziwiony, gdyby ich nie było.

Pojechali windą, każde na swoje piętro. Zanim się pożegnali, Oscar wręczył jej mały materiałowy woreczek, nie większy niż piłeczka pingpongowa.

– To szafran. Dostałem go od George’a z restauracji.

– Dzięki.

– To najdroższy produkt spożywczy, jeśli porówna się cenę za kilogram. – Oscar przez chwilę się zawahał. – No może trufle są od niego droższe.

– Do czego się go dodaje?

– Do ryby, rzecz jasna.

Idąc do windy, Oscar uśmiechał się szeroko.

Minęło wiele tygodni odkąd Mohammed el-Mehti postawił stopę w tym miejscu. Leżały tu wtedy jeszcze porozrzucane materiały budowlane i narzędzia. Teraz wszystko zostało już zainstalowane, a ściany w piwnicy pomalowane.

W trakcie trwania prac budowlanych wielokrotnie zmieniał hotel, za każdym razem na skromny, położony na rubieżach miasta. Za każdym razem meldował się też pod nowym nazwiskiem. I nieprzerwanie pracował nad planami, konsultując się z tymi, którzy działali w Niemczech. Zebrali obszerny materiał wywiadowczy; wgryzał się w niego nie bez wysiłku. Wkrótce jednak nudna faza hotelowa miała się skończyć.

Sarmad Azim wykonał solidną robotę. Lokal był już ukończony, a przy remoncie zaangażowani byli tylko godni zaufania zleceniobiorcy. Stolarze, murarze i elektrycy – wszystkich udało się znaleźć w Sztokholmie. Byli przyjaciółmi albo krewnymi niewielkiej grupy lojalnych mężczyzn, zgromadzonych wokół Sarmada.

Niesamowite, myślał Mohammed, jak ludzie ze świata muzułmańskiego rozprzestrzenili się po kuli ziemskiej. Zaczynali od zera, zakładali rodziny i rozkręcali interesy, nawet w tej chłodnej, ponurej części świata.

Wciągnął w nozdrza zapach farby i nowiutkiej boazerii na ścianach. Wszystko wydawało się takie świeże i mocne. Miał to samo uczucie, gdy wchodził do sali treningowej. Chociaż na poziomie piwnicy brakowało okien, porządnie ją oświetlono.

Tworzyli na razie niewielką grupę. Pięciu chłopaków trenujących na zmianę walkę wręcz w dużym pomieszczeniu w piwnicy. Podłogę pokrywała gruba mata, służąca specjalnie do sportów walki. W jednym rogu znajdował się klasyczny ring bokserski z linami i całą resztą. Treningi prowadził niejaki Chalil, w odczuciu Mohammeda nieco zbyt otyły instruktor. Miał solidne ramiona, jak u ciężarowca i z pewnością mógłby znokautować każdego olbrzyma. W wykonaniu jakiegokolwiek szybszego uniku przeszkadzał mu jednak wielki, trzęsący się bęben. Na ringu bokserskim Chalil byłby łatwym trofeum.

Ćwiczenia obejmowały obronę przed atakiem nożem; ćwiczyli wpierw w wariancie z prostym ciosem zadanym z przodu, później z cięciem przez głowę. Ten, który się bronił, wyrywał się eleganckim ruchem, po czym łapał napastnika za ramię, wykręcał je i uderzał nim o własne kolano, co sprawiało, że tamtemu nóż wypadał z garści. Ćwiczenie wielokrotnie powtarzano i zwiększano tempo. Za każdym razem, gdy nieszkodliwy gumowy nóż wypadał z ręki, broniący się wydawał z siebie głośny okrzyk. Mohammed widział, że strona atakująca z nożem odczuwała ból przy wykręcaniu ramienia.

Rzadko się skarżyli, jednak zdradzały ich grymasy twarzy. Mohammed znał tę technikę walki aż za dobrze, wspomnienia z przeszłości wróciły ze wzmożoną siłą. Godzinami musiał stać i póty ćwiczyć odpieranie ataku, wyrywanie się i ciosy, póki słońce nie zaczynało parzyć go w kark. W tamtym czasie nie było mowy o czymś takim, jak maty czy gumowe noże. Mieli tylko żwir i prawdziwe ostrza, do tego kiepsko naostrzone.

Chalil zauważył Mohammeda i spojrzał na niego pytająco. Pot lał mu się z pulchnej twarzy, a na koszulce formowała się na piersi duża, mokra plama. Czy mają przerwać trening? Mohammed zamachał przecząco ręką i wyszedł z sali. Kusiło go, żeby rzucić się w wir treningu, poczuć, jak podnosi mu się puls, staje wobec przeciwnika twarzą w twarz i odpiera jego ciosy. W walce jeden na jeden mógłby dać tym młodzieniaszkom niezłą lekcję.

Dla dobra sprawy musiał teraz pozostawać na drugim planie. Wszyscy tutaj zostali wybrani z dużą starannością, nigdy jednak nie dało się wykluczyć nieopatrznego komentarza czy nieprzemyślanej przechwałki. Twarz Mohammeda pod żadnym pozorem nie powinna była zapisać się w pamięci tych młodych mężczyzn.

Podszedł do grubych stalowych drzwi prowadzących na strzelnicę. Otwierało się je za pomocą dużego koła z masywnego żelaza. Sarmad wyjaśnił, że pomieszczenie służyło pierwotnie za schron – takie rzeczy często spotykało się w Szwecji. Drzwi głośno zaskrzypiały podczas otwierania, Mohammed zatrzymał się i wytężył słuch. Z pomieszczenia dobiegał ledwie słyszalny, metaliczne odgłos, przypominający upadek długopisu na podłogę.

Podszedł do torów strzeleckich, na przeciwległym ich krańcu znajdowały się nowiutkie tarcze strzelnicze w formie stylizowanego tułowia. Przy jednym z torów przymierzał się do strzału elegancki mężczyzna w starannie wyprasowanej białej koszuli.

Widać, że miał wprawę w posługiwaniu się bronią. Ta prosta wiatrówka nie powodowała odrzutu, po każdej serii wracał do pozycji początkowej. Nawet nie podwinął rękawów, pomyślał Mohammed.

Kiedy mężczyzna wystrzelił cały magazynek, ściągnął z uszu ochraniacze i zsunął je na szyję. Następnie, przyciągnąwszy zdecydowanym ruchem tablicę strzelecką, zaczął ją intensywnie analizować.

– Ściąga ci trochę na lewo – oznajmił Mohammed najbardziej niefrasobliwym tonem, na jaki go było stać.

Sarmad Azim odwrócił się gwałtownie i położył jedną rękę na sercu, drugą zaś przejechał po broni.

Mohammed zawahał się, nim uścisnął towarzysza broni. Może dlatego, że nie chciał pognieść jego koszuli, a może dlatego, że jego czysty, wymuskany strój stwarzał pewien pozorny dystans. Taki zachodni, profesjonalny uniform, sygnał mówiący: „Hej, tutaj się pracuje”. To, co osobiste, odchodziło na bok.

– Porządnie wczułeś się w swoją postać, bracie. To dobrze – pochwalił Mohammed i delikatnie pogładził palcami egipską bawełnę koszuli mężczyzny.

Sarmad podziękował cicho i skonsternowany popatrzył na swoje ubranie.

– Wyglądam jak prawdziwy yuppie, nie sądzisz?

Mohammed zaśmiał się, nie sposób było się z tym nie zgodzić.

Weszli na górę po ciasnych spiralnych schodach i minąwszy magazyn, skierowali się dalej do małego biura.

Spoglądali teraz z góry na halę, która wielkością przypominała boisko piłkarskie. Półki uginały się w niej od towarów: równo ustawionych słoików ze szkła, metalowych puszek i płóciennych worków. Nic nadzwyczajnego, ale wyglądało wiarygodnie.

Między regałami przechadzało się dwóch młodych mężczyzn ubranych w koszule o identycznym kroju, co koszula Sarmada, i przebierało wśród towarów.

– Chłopcy mają zapał do pracy. Nasza firma mogłaby naprawdę nieźle prosperować – zauważył Sarmad i przytknął ostrożnie usta do małej filiżanki z kawą, którą trzymał delikatnie czubkami palców.

– To świetnie. Jak już mówiłem, pozory są równie ważne, co rzeczywistość – odparł Mohammed i rozejrzał się badawczo po hali.

Młodzi mężczyźni mieli dość jasną karnację, wyglądali na Amerykanów albo ludzi z północnej Europy.

– To Szwedzi?

– Nie, nie. Ich rodzice są z Ammanu.

Mohammed chciał coś powiedzieć, ale Sarmad uprzedził jego pytanie.

– Wierz mi albo nie, ale naprawdę bardzo sprawnie idzie im organizacja pracy tu na górze.

– Opowiedz mi o tym.

Sarmad zatarł mocno dłonie, po czym wskazał wyprostowaną ręką na komputery.

– Wszystko zorganizowano tutaj według rodzaju klienta: restauracje, mniejsze i większe sklepy. – I pokazując palcem na młodzieńców, dodał: – A oni przygotowali cały system zamówień i zorganizowali bazę klientów.

Z rosnącą egzaltacją wyjaśniał, jak opracowali różne systemy, żeby poradzić sobie z przepływem klientów na górnym piętrze. Używał słów typu score-card, salerate i customer satisfaction, które unosząc się nad niewielkim stolikiem kawowym obok sofy, na której siedział Mohammed, ginęły w ogromnej przestrzeni hali.

– Czy ty nie studiowałeś przypadkiem w Ammanie? – przerwał mu Mohammed.

– Podpisaliśmy umowy z dostawcami na trzy lata naprzód… że co, proszę?

– No, wspomniałeś o chłopakach z magazynu, że mają rodziców z Jordanii. Chyba właśnie tam studiowałeś?

Sarmad przytaknął.

– Przeprowadziliśmy się tam z Libanu, kilka lat po śmierci ojca i brata. Kiedy podrosłem, uczyłem się na inżyniera na politechnice w Ammanie. Na kierunku elektronika.

– Ciekawe.

– Bardzo ciekawe.

Sarmad przekrzywił głowę i z rozmarzonym uśmiechem popatrzył w sufit. Takiego rozmarzenia Mohammed dotąd u niego nie widział.

– Sam rozumiesz, budowaliśmy absolutnie fantastyczne rzeczy.

Sarmad opowiedział o zdalnie sterowanych kamerach, które montowali dookoła kampusu i szpiegowali swoich przyjaciół i wrogów, i o wirusach komputerowych, które przedarły się przez zabezpieczenia największego dziennika w Jordanii, skryły w komputerach gazety i doprowadziły do kompletnego paraliżu.

Mohammed przerwał Sarmadowi w pół słowa.

– A tak poza tym, jak było w Ammanie?

– Hmm…

Sarmad zamilkł i skontrolował, czy załamania na rękawach koszuli leżą tak jak powinny. Przy drzwiach wejściowych rozległ się głośny, metaliczny dźwięk dzwonka. Młodzi mężczyźni w podobnych białych koszulach opuścili swoje małe biuro i zaczęli wynosić palety ładunkowe z samochodu ciężarowego, robiąc przy tym hałas, który niósł się echem po hali.

– Czy ludzie nadal darzą zaufaniem króla? – zapytał Mohammed, któremu nie udało się stłumić pogardliwego prychnięcia.

Sarmad rozłożył ręce i zastanowił się nad odpowiedzią.

– Wydaje mi się, że prości ludzie podziwiają króla.

– Nie jest on rzecz jasna równie skorumpowany, co ci pochlebcy na Półwyspie Arabskim.

– Nie, nie. Prowadzi zasługującą na szacunek egzystencję.

– Nawet oceniając naszą miarą?

– No, nie do końca…

Sarmad podrapał się nerwowo po karku, pod białym kołnierzykiem. Zarazem kręcił głową tam i z powrotem, jakby rozważał różne strategie.

– Ludzie cenią króla, bo zaprowadził porządek i ustabilizował sytuację.

– Może to właśnie jest problem?

Sarmad pokiwał głową w zamyśleniu.

– Wielkie rzesze ludzi można nabrać takimi świeckimi nonsensami, często dając im przy tym złudzenie, że się w ten sposób zaprowadza spokój i harmonię – ciągnął Mohammed, próbując wyrównać przyspieszony oddech.. – Jordania jest tego negatywnym przykładem. Nie ma tam żadnego posłuchu, ludzie zobojętnieli.

– Pewnie wielu najzwyczajniej nie jest w stanie się zbuntować – powiedział Sarmad.

– To prawda. Absolutnie. Dlatego musimy skierować całą naszą energię na młodych, to oni mają siłę i chęci.

– I nic do stracenia – dopowiedział Sarmad.

Mohammed nachylił się i przyjacielsko poklepał siedzącego w fotelu Sarmada po ramieniu.

– Mają dużo do wygrania, bracie ‒ poprawił go. ‒ Wszystko mogą na tym zyskać.

Odwrócił się i popatrzył w stronę wejścia. Jeden z młodzieńców podpisał jakiś papier, oddał go kierowcy ciężarówki – młodemu, śniademu mężczyźnie, pochodzącemu prawdopodobnie gdzieś z Afryki Środkowej – i uścisnął mu dłoń. Mohammed szybko wymknął się przez dyskretne zejście do piwnicy.

Mamy jeszcze nie było w domu. Jamal zebrał więc leżącą na podłodze pocztę, którą listonosz wrzucił przez wrzutkę w drzwiach, wszedł do kuchni i otworzył colę. Mama wiecznie mu powtarzała, że człowiek robi się od coli niespokojny, że zawiera ona kofeinę, tak jak kawa. Mniejsza o to, potrzebował poczuć ten tak dobrze znany smak. Od zawsze pił colę.

Usiadł przed komputerem, który, jak się mu wydawało, włączał się wolniej niż zwykle. Czekając na zainstalowanie się systemu, zdjął z siebie przepoconą kurtkę i buty. Będzie musiał wyprać ubrania. Kurtką otarł pot z włosów.

– No dawaj – wyjęczał.

Szło to nieprawdopodobnie wolno. Twardy dysk chrzęścił tak, jakby nie mógł się obudzić. Najpierw poczta. Outlook wystartował i okno od razu wypełniła cała masa spamu, reklam wycieczek i viagry. No i rzecz jasna tradycyjnie reklamy porno. Jamal wstrzymał się z usuwaniem poczty śmieciowej, zamiast tego znalazł to, czego szukał. Przyszedł e-mail od Micky’ego; w jego tytule napisano „przewaga AIK”. Otworzył go i znalazł niebieską linijkę z linkiem. Odpalił program do szyfrowania danych, który nadawca wiadomości pomógł mu zainstalować.

Program potrzebował zaledwie kilku sekund, żeby odkodować treść i przetłumaczyć ją na standardowy szwedzki. Serio, pomyślał Jamal, patrząc, jak przybywa linijek z tekstem. W necie rzeczywiście da się wszystko znaleźć, pomyślał Jamal. Przebiegł wzrokiem tekst na ekranie:

Bracie, naprawdę cenię naszą rozmowę. Jesteś czujnym i uzdolnionym obserwatorem. Twoje pytania na temat islamu i Świętej Wojny dobrze o Tobie świadczą. Chcesz wiedzieć, chcesz uzbroić się w wiedzę i pragniesz się przygotować. To słuszne podejście.

Z Twojego poprzedniego maila wywnioskowałem, że chciałbyś się dowiedzieć więcej o naszej walce zbrojnej z wrogami islamu. Jak zapewne rozumiesz, nie mogę wdawać się w szczegóły. Ale najważniejszą kwestią, co do której wydajemy się zgodni, jest to, że islam jest atakowany. Do ataków dochodzi na całym świecie w tak diametralnie odmiennych od siebie krajach, jak Indonezja, Afganistan, Irak czy Wielka Brytania. Muzułmanie są atakowani na całej kuli ziemskiej – to przemoc bezpośrednia albo groźby. Kwestionuje się ich wiarę i odbiera im ich prawa.

Dotyczy to również Ciebie, Bracie. Każdego dnia jesteś zmuszany do wysłuchiwania kłamstw niewiernych o wymierzonej w nas wojnie. Każdego dnia spotykasz się ze zniewagami, które mają związek z Twoją wiarą. Odmawiają Ci prawa do utrzymywania się z uczciwej pracy; pozbawiają Cię wszystkiego, co jest dane człowiekowi. Dlatego, drogi Bracie, islam ma prawo się bronić. Tak głosił Prorok, mamy nie tylko prawa, lecz także obowiązki.

Pozwól, że jeszcze o tym pomówimy. Bóg jest wielki, Orzeł.

Jamal jeszcze raz przeczytał całą wiadomość, czuł się trochę zawiedziony. Dlaczego Orzeł nie wspomniał nic o broni i treningach? Chyba mógł mu coś zdradzić.

Od razu zabrał się do pisania odpowiedzi.

Bracie, dziękuję Ci za te słowa.

Popatrzył na ekran, przeczytał na głos to, co napisał, i skasował wszystko. Kolejna próba.

Dziękuję Ci za odpowiedź. Jako muzułmanin wiem, na co jesteśmy narażeni. Moi krewni dzwonią co tydzień, żeby nam o tym opowiedzieć.

Jamal mocno pomasował sobie czoło czubkami palców i przejechał niedbale palcami po klawiaturze. Z niejakimi oporami znów zaczął stukać w klawisze.

Zastanawiałem się nad jedną rzeczą, jaki trening możecie mi…

Znowu się zawahał.

… zarekomendować.

Wysłał e-mail. Jeśli dobrze pójdzie, ten, który podpisywał się jako Orzeł, przeczyta go w ciągu dnia. Zamknął program do odbierania poczty i wszedł na stronę, przez którą nawiązał kontakt z Orłem. Teksty się na niej nie zmieniły. W bibliotece z filmami, którą Jamal teraz bez trudu znajdował, przybyło kilka nowych tytułów. Jeden z nich nazywał się po prostu ambush – zasadzka.

Film zaczął się od wystąpienia przed kamerą kilku typków z kałasznikowami i działami bezodrzutowymi na plecach. Tak jak zawsze. Potem kamera powędrowała za nimi do dużego vana. Panowały w nim ciemności i trudno było zobaczyć, co się dzieje w środku. Nastąpiło cięcie. Kamera pokazywała teraz jakąś ulicę. Jamal pochylił się bliżej ekranu.

Jeśli dobrze rozumiał, zwykli ludzie opuszczali meczet. Brodaci mężczyźni wychodzili spokojnym krokiem na plac przed wejściem i o czymś rozmawiali. Ktoś zapalił papierosa, ktoś inny wymienił uprzejme pozdrowienie, uścisnął dłoń, lekko pocałował kogoś w policzek.

Gdy przed meczetem znajdowało się już z pewnością ze sto osób, ktoś rzucił granat. Rozległ się stłumiony huk; dobiegał z samochodu, w którym odpalono działo bezodrzutowe. Co oni, nie wiedzieli, że przy odrzucie będzie płomień? ‒ zdziwił się Jamal. W ciasnej przestrzeni, takiej jak samochód, musiało się to skończyć dodatkową eksplozją, z drugiej strony lufy.

Temu, który trzymał kamerę, udało się jakoś zachować równowagę. Można było zobaczyć, jak w stronę dużych, ciężkich drewnianych drzwi meczetu lecą granaty. Trafienia rozjarzały się jako białe światła, które prześwietlały film, po czym wzbijała się chmura pyłu i kurzu, zasłaniając obraz. Ktoś głośno krzyczał Jalla, jalla!

Czyli też jak zwykle. Samochód zatrząsł się, ruszył z miejsca i na tym film się skończył.

Jamal próbował znaleźć jego opis, ale natrafił tylko na tytuł z niewielkim dopiskiem Shiit insurgents.

Znowu otworzył program poczty i zaczął pisać e-mail do Orła.

Na stronie jest film z ostrzału meczetu, przed którym stoi masa ludzi. To byli zwyczajni ludzie, którzy brali udział w modlitwie. Czy to pomyłka?

Od razu wysłał wiadomość. Uprzytomnił sobie naraz, że zapomniał się podpisać. Nie miało to większego znaczenia, da się bez problemu wywnioskować, kto jest nadawcą. Zamknął stronę internetową.

Gorączkowo zaczął porządkować skrzynkę. Do kosza z reklamami i porno – out z każdym spamem. Przebiegł wzrokiem także starsze e-maile, które zalegały w skrzynce odbiorczej, krótkie wiadomości o tym, że ten a ten będzie szedł na jakąś imprezę, albo że ktoś tam widział jakąś fajną laskę. To też usunął. Widział po samych tytułach i nadawcach, że chodzi o bzdety. Zaznaczył całą stronę e-maili i wszystko wywalił jednym kliknięciem. Znalazł jakąś starą wiadomość od Gabby. Postanowił ją zostawić, chciał ją jeszcze raz przeczytać.

Opróżnił całą skrzynkę z wysłanymi wiadomościami, nie miał siły przeglądać tej paplaniny na piśmie, bezsensownego wałkowania tego czy innego tematu. Won z tym całym gównem. W końcu opróżnił także przepełniony kosz, gdzie wylądowały wszystkie usunięte e-maile.

Odchylił się do tyłu na krześle i odsapnął z zadowoleniem.

– Świetnie.

W skrzynce odbiorczej zostały mu już tylko maile od Orła, Pirjo i Gabby.

Może też je powinien usunąć? Nie, jeszcze nie. Niech sobie będą. E-mail od Gabby czytał już wcześniej, pewnie nawet kilka razy. Właściwie nie było w nim nic szczególnego. Gabba pisał tylko, jak widzi ten pomysł z firmą samochodową. Coś jednak sprawiało, że wiadomość wyświetlała się na ekranie jakby jaśniej od pozostałych, kolega wydawał się taki… szczęśliwy. I chciał mieć go za wspólnika. Jamal odpowiedział mu dawno temu. Jasne, że w to wchodzi! Był pewien, że wyjdzie z tego zajebisty biznes. Gabba był inteligentny i znał sporo ludzi.

Tyle że nie przyszedł już od niego więcej żaden e-mail. Czyżby znalazł kogoś innego, żeby z nim rozkręcić firmę? Kogoś bystrzejszego, bardziej oblatanego od Jamala w sprawach finansów i pozwoleń?

Już miał otworzyć wiadomość od Pirjo, gdy usłyszał grzechot klucza wkładanego do drzwi wejściowych. Mama. Zamknął pocztę i przygotował się na jej wejście. Na pewno będzie znów suszyć mu głowę z powodu brudnych ciuchów i tego, że powinien wziąć prysznic.

Aisza Sakakini. Imię i nazwisko. Może dość typowe dla kobiety z Bliskiego Wschodu. Jak Anette Jansson przypisana w innej części świata. Nikt, a zarazem wszyscy.

Czy mimo wszystko to nazwisko nie brzmiało znajomo? Komisarz kryminalna Anette Jansson nie mogła się zdecydować. Równie dobrze mógł to być wynik jej myślenia życzeniowego, desperackiego dążenia mózgu, żeby znaleźć jakiś wzorzec, dołożyć kawałek układanki i sprawić, by różne sprawy zaczęły się ze sobą łączyć. Ale mogła też widzieć to nazwisko już wcześniej, na wykazie nazwisk przy okazji jakiegoś poszukiwania lub w którejś z notatek służbowych. Mogło wypłynąć także podczas szkolenia, gdzie bez przerwy wkuwali nazwiska.

Aisza Sakakini. Nazwisko brzmiało niemalże bardziej włosko niż arabsko. Imię i nazwisko tworzyło kosmopolityczną mieszankę, która coraz częściej się zdarzała. Göran McDonald, Åsa Duchamp, James Woo, Furukawa Gonzales, Laleh Dimetrieva. Szwedzkie i rosyjskie. Angielskie i chińskie. Hiszpańskie i niemieckie.

Dane zaprowadziły Anette do rejestru, ale nic w nim nie znalazła. W każdym razie nic, co miałoby jakąś wartość. Oczywiście figurowała tam kobieta z arabskobrzmiącym imieniem i włoskobrzmiącym nazwiskiem. Do tego zameldowana dokładnie pod adresem, który dał jej imam.

Opis też się zdawał z grubsza zgadzać, jak udało się stwierdzić Anette. Aisza Sakakini utrzymywała się, pracując jako młodsza pielęgniarka na zastępstwo w szpitalu w Huddinge. Wykształcenie zdobyła w studium dla pielęgniarek w Jordanii, ale to najwyraźniej nie wystarczało do opróżniania basenów ludzi z demencją na oddziale opieki nad przewlekle chorymi tu, w Szwecji. Po kilku latach ukończyła kolejne, szwedzkie studium pielęgniarskie i niemalże natychmiast znalazła tymczasowe zajęcie zlecane z urzędu wojewódzkiego. Była samotną matką wychowującą dwójkę nastoletnich córek, mieszkającą w małym trzypokojowym mieszkaniu w Vårberdze. Jej ścieżki rozeszły się z mężem zaledwie rok po przyjeździe do Szwecji. Zgodnie z ostatnią adnotacją, jej były mąż był zameldowany obecnie w Kanadzie.

W rejestrze policyjnym nie figurowała, nie miała nawet żadnego wezwania do zapłaty. Mogła to być rzecz jasna doskonała przykrywka, ale równie dobrze mogła być sumienną, pracowitą kobietą z krwi i kości, której jedyną ambicją było dać córkom dobry start w nowe życie.

Obserwowali ją kilka dni, głównie na wszelki wypadek.

Mimo wszystko obserwacja dała jednoznaczny wynik. Aisza Sakakini wiodła bardzo normalne, spokojne życie i nie wykazywała żadnych oznak, że prowadzi jakąś polityczną czy inną zorganizowaną działalność przestępczą. Pracowała, przygotowywała jedzenie dla córek i pilnowała, żeby przebywały w domu albo u znajomych z dobrych rodzin. Kilka razy w tygodniu odwiedzała szkołę religijną, gdzie we wtorki i piątki jej córki pobierały nauki. Na zdjęciach z obserwacji Anette widziała niską, dobrze zbudowaną kobietę z krótko ostrzyżonymi włosami i wysoko podniesioną głową. Niemal na wszystkich zdjęciach miała na ramieniu torebkę, którą mocno, niemal kurczowo przytrzymywała dłonią. Ostrożne rozpytanie w szpitalu w Huddinge tylko potwierdziło, że jest to sumienna i zdecydowana osoba, której prywatnie żaden ze współpracowników nie znał. Uważano ją za miłą, choć trochę wycofaną. Aisza, jak się zwracali do niej koledzy, była lubiana w pracy. Zawsze skora do pomocy, brała dyżury nawet w czasie chrześcijańskich świąt, takich jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Pracowała ciężko, nigdy nie narzekała na stres i okazywała się zadziwiająco silna, gdy trzeba było podnieść coś ciężkiego. Prawdziwa podpora, według dyrektora kliniki.

Anette Jansson udało się przekonać sceptycznie nastawionego Larsa Friska, żeby pozwolił jej się zbliżyć do kobiety na osobności, musiała jednak skapitulować w kwestii wsparcia. Ponieważ Urban Ström dość stanowczo odmówił, w samochodzie znajdował się razem z Anette kolega oddelegowany ze zwyczajnej policji. Tego dnia zrzucił mundur i siedząc ubrany w jeansy i koszulkę polo w anonimowym granatowym oplu, spoglądał na Anette. Omówili, jak będą się kontaktować przez radio. Oboje się zgadzali, że ciszę przerwą tylko w sytuacji absolutnej konieczności. Anette wzięła też ze sobą młodego, ambitnego, dyskretnego funkcjonariusza. Był gotów zrobić wszytko, byle Säpo szepnęło o nim dobre słówko, nie sądziła więc, że jakkolwiek zaprotestuje, zacznie wypytywać czy choćby głośniej westchnie, gdy Anette podejmie jakąś decyzję na własną rękę. Siedź tutaj grzecznie i nie przeszkadzaj, pomyślała Anette. Zakryła radio kurtką, nie chcąc, żeby było je widać, i zarazem pragnąc mieć do niego łatwy dostęp.

Ze żwirowej ścieżki, wiodącej do drzwi wejściowych dużego bloku spółdzielczego, Anette dostrzegła okrągłą lampę ze zwisającymi po bokach szklanymi pryzmatami w różnych kolorach. Tworzyły tańczące na suficie i ścianach plamki żółci, zieleni i czerwieni. Pomieszczenie to służyło Aiszy Sakakini za kuchnię. Przelotnie mignął nawet ktoś przy stole kuchennym.

Aisza Sakakini otworzyła drzwi. Anette Jansson się przedstawiła, a gospodyni nieśmiałym gestem zaprosiła ją do mieszkania i wskazała brązowy fotel w słabo oświetlonym salonie.

– Może usiadłybyśmy przy stole kuchennym? – zaproponowała Anette, instynktownie wzbraniająca się przed głębokimi fotelami i mrocznymi pomieszczeniami.

Śniada kobieta z wysoko podniesioną głową zaczęła wyciągać z szafek kuchennych pieczywo, ciastka i bułeczki, które Anette znała z podróży służbowych na Bliski Wschód. Przystała na wypicie słodkiej herbaty z samowara, który stał na kuchennym blacie.

Aisza Sakakini stała pośrodku kuchni ze splecionymi przed sobą dłońmi.

– Myślę, że będzie wygodniej, jeśli pani usiądzie.

Anette patrzyła, jak kobieta z wolna opada na krzesło naprzeciw niej, opierając się całym ciałem o blat stołu. Komisarz ułożyła paszporty w półkolistym wachlarzu, jakby rozkładała karty. Nie mówiąc ani słowa, odchyliła się na krześle i popatrzyła uważnie na Aiszę.

Na dworze krzyczały jakieś dzieci. Rozpadało się i zimny deszcz bił z łoskotem w okno kuchni. Kawałek od bloku stał zaparkowany samochód, który przez ulewę zrobił się jeszcze bardziej anonimowy. Czekał w nim jej kolega z policji. Stojące obok różnokolorowe samochody w deszczu wydawały się szarobure.

– Miałam tylko odebrać paszporty z tamtego biura.

Aisza Sakakini wyjrzała przez okno i Anette odniosła wrażenie, że zabrzmiało to tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. Komisarz wciąż jeszcze nic nie powiedziała.

– Próbują ściągnąć tutaj dwóch kuzynów z…

Głos jej się załamał i Aisza sięgnęła po serwetkę, którą delikatnie otarła sobie nos.

– Nie chciałam. Mówiłam, że przyjdzie policja.

Krzyki dzieci ucichły, gdzieś dalej na ulicy szczekał pies. Przez krótką chwilę Aisza wpatrywała się w Anette, ale szybko odwróciła wzrok.

– Przyjdzie policja. Mówiłam to wiele razy. – Zaszlochała cicho. – Zapłacili za zrobienie tych paszportów. Jest wielu, którzy robią takie rzeczy… tam na południu…

Anette pozwoliła jej się wygadać.

– Tych dwóch. To jeszcze chłopcy, prawie dzieci. Muszą stamtąd uciekać, muszą mieć szansę studiować.

Po raz pierwszy, odkąd Anette przyszła, Aisza Sakakini wyprostowała się. Spokojnie rozłożyła ręce i wymamrotała:.

– Nie mogą cały czas się bać.

Rozmowę przerwał wesoły sygnał telefonu, dobiegający z przedpokoju. Kiwnięciem głową Anette dała do zrozumienia, żeby kobieta odebrała, na co ta podniosła słuchawkę i powiedziała coś do niej szorstko po arabsku. Pod koniec rozmowy jej ton zaczął się zmieniać. Anette odnosiła wrażenie, że Aisza coś powtarza, jakby starała się uspokoić rozmówcę po drugiej stronie.

Aisza zakończyła połączenie i pochyliła się nad kuchenką.

– Któraś z pani córek? – zapytała Anette Jansson.

– Minna – Aisza pokiwała w odpowiedzi.

– Proszę usiąść.

Aisza usiadła, przysłaniając ręką twarz. Nie była już w stanie powstrzymywać dłużej łez. Jej szklanka ze słodką herbatą stała nadal nietknięta na stole.

– Pani Aiszo – powiedziała Anette, próbując jakoś do niej dotrzeć. – Pani Aiszo, możemy to załatwić. Ale w takiej sytuacji potrzebujemy pani pomocy.

Gospodyni popatrzyła nagle uważnie na Anette.

– Mogę sprawić, że te paszporty… – Urwała. – Fałszowanie dokumentów. Tak się nazywa przestępstwo, które pani popełniła.

Przez głowę Anette przeleciała myśl, że może zostałoby to zakwalifikowane jako ułatwienie popełnienia przestępstwa, wiedziała jednak, że Aisza nie jest obeznana z kodeksem.

Ujęła w dłoń paszporty i niczym iluzjonista, sprawnie je przetasowawszy, pomachała nimi przed oczyma Aiszy.

– Mogę sprawić, żeby zniknęły. Policja o nich zapomni.

Anette widziała, że kobieta zapaliła się do pomysłu i wyciągnęła prosząco rękę przez stół.

– Nigdy nie popełniłam żadnego przestępstwa. Nigdy – zapewniła.

Anette poklepała ją lekko po dłoni.

– Wiem o tym, pani Aiszo. I byłoby chyba najlepiej, gdyby tak pozostało?

Aisza znowu gorączkowo przytaknęła w odpowiedzi.

Komisarz podała jej papierową serwetkę i jednocześnie podniosła się od stołu. Ciągnęło ją w udzie w związku z urazem mięśnia, którego doznała podczas ostatniej partii unihokeja.

– Nie, nie, proszę siedzieć! – zaoponowała Anette, widząc że tamta też zaczęła się podnosić z krzesła.

Kobieta nagle jakby zebrała się w sobie i śledziła teraz bacznie każdy ruch Anette.

– Chciałabym, żeby mi pani wszystko opowiedziała.

Aisza odpowiedziała mrugnięciem, dając do zrozumienia, że odpowiedź jest oczywista. Zagadka okazała się trywialna. Anette Jansson zdusiła w sobie ziewnięcie po bardzo rzeczowym sprawozdaniu Aiszy o dalekich krewnych, którzy prosili ją o odebranie koperty z paszportami w biurze w centrum Sztokholmu, a także o tym, że jakiś inny daleki krewny miał dopilnować, żeby trafiły w odpowiednie ręce. Tyle, że tak się nie stało. To, że przedstawicielka szwedzkich służb bezpieczeństwa zapukała do jej drzwi, dowodziło jasno, że plan krewnych nie wypalił. Nie miała pojęcia, dlaczego paszporty nie wylądowały u tego, kto miał się nimi zająć. Nie wiedziała też, kim miał być ich odbiorca. Aż tylu informacji jej nie udzielono. Kilka dni po zostawieniu paszportów w biurze w Sztokholmie znowu skontaktowano się Aishą. Dalecy krewni zaczęli się niepokoić. Czy na pewno udała się pod właściwy adres? Czy jest pewna, że pytała o paszporty we właściwym przedsiębiorstwie? Jak wyglądała osoba w recepcji? Na to ostatnie pytanie Aisza musiała odpowiadać wielokrotnie, wyczerpująco opisywała wygląd tego, kto ze zdziwionym wyrazem twarzy odpowiadał na jej pytania. Im więcej Aisza mówiła i im bardziej się zaklinała, w tym większą rozpacz popadali jej krewni. Później już nic więcej od nich nie słyszała. To nie ona wpadła na pomysł, żeby zostawić telefon i adres imama ze szkoły Koranu w firmie przy Norrtull. Była to tylko desperacka próba odzyskania zagubionych paszportów. Aisza przyznała Anette, że nie jest aż tak głupia, żeby nie domyślać się, że to właśnie naprowadziło Säpo na jej ślad.

Stłumione ziewnięcie w jakiś dziwny sposób sprawiło, że powieki Anette zrobiły się cięższe.

– Proszę napić się trochę herbaty i mocno ją posłodzić. To stawia na nogi – poradziła Aisza.

Bądź co bądź pracuje w służbie zdrowia, pomyślała Anette. Przyszło jej do głowy, że kobieta pewnie z niej czyta jak z otwartej księgi, jeśli chodzi o kwestie zdrowotne.

Anette znów przetasowała paszporty niczym karty do gry, tym razem wolniej. Na klatce schodowej ktoś zatrzasnął pokrywę do zsypu na śmieci.

– Mieszkała pani w Jordanii przed przyjazdem do Szwecji – spytała Anette, nie czekając na odpowiedź. – Służby bezpieczeństwa nie pracują w Jordanii w ten sam sposób, co tutaj w Szwecji. Ale mimo wszystko wiele rzeczy jest wspólnych.

Przez krótką chwilę Anette Jansson wydawało się, że dostrzegła cień, który przemknął po twarzy Aiszy.

– Nie jesteśmy zainteresowani złodziejami, gwałcicielami ani dealerami narkotyków. Nimi zajmuje się zwyczajna policja. Nas interesuje co innego.

Zapłakane oblicze Aiszy Sakakini w jednej chwili odzyskało czujny wygląd. Skóra napięła się wokół przymrużonych oczu, które wpatrywały się teraz w Anette Jansson.

– Polityka. Was interesuje polityka – dopowiedziała Aisza, odchrząkując.

– Zgadza się. Zapomnijmy więc na moment o całej tej historii z paszportami.

Aisza upiła porządny łyk herbaty. Ze stuknięciem odstawiła szklankę na stół. Na twarzy tej ciężko pracującej matki, samotnie wychowującej dwie nastoletnie córki, odmalowała się nagle surowość.

– Był pewien mężczyzna… – zaczęła niepewnie. – Miły, ale sprawiał wrażenie bardzo zdecydowanego.

Dalej nastąpiła opowieść Aiszy o mężczyźnie, który przychodził do szkoły imama. Chciał się przede wszystkim pomodlić i poczytać, ale chyba szukał też szansy, żeby porozmawiać w języku ojczystym. Nosił eleganckie ubrania – pomógł ustawić telewizor, tak żeby imam mógł odbierać swoje ulubione arabskie programy.

Był tam podczas modlitw i ze swojego kąta w dużym pokoju w mieszkaniu imama przysłuchiwał się dyskusjom chłopców. Przeważnie zwlekał z odejściem, był ostrożny i uprzejmy. Miał miłe usposobienie i nie chciał się narzucać. Ponieważ jednak imam należał do ludzi, którzy zawsze znajdą czas dla każdego, znalazł go też i dla tego mężczyzny.

Aisza przypominała sobie kilka okazji, gdy imam siedział w kuchni i cicho dyskutował z tym zawsze nienagannie ubranym mężczyzną. Za każdym razem gość kiwał w jej stronę ostrożnie głową, jakby chciał ją nieporadnie pozdrowić. W końcu imam przedstawił ich sobie.

Aisza szybko uniosła rękę w stronę Anette, dając do zrozumienia, że chce coś dodać.

– Nie, nie było mowy o żadnej… fascynacji. Nie ze strony któregoś z nas – zdecydowanie zapewniła.

Mężczyzna, który przedstawił się jej jako pan Azim, wydawał się bardzo poważną personą; za główny cel stawiał sobie naprowadzanie na właściwą ścieżkę młodych ludzi, którzy pogubili się w życiu. Długo rozmawiał z Aishą o rozdarciu młodych między pokusami nowego kraju a tym, co było dla nich naprawdę dobre i zdrowe. Mówił, jak wielu młodych błądzi i zrywa z rodziną i przekonaniami, które wyznawano w starej ojczyźnie. Aisza wykonała gest rękami, jakby chciała pokazać, że wybór odbywa się między tymi dwiema skrajnościami.

– Młodzież wymyśla sobie własne reguły, nie są one ani szwedzkie, ani tradycyjne – powiedziała i wydała z siebie westchnienie oznaczające bezsilność.

– Ten mężczyzna, Sarmad Azim, chciał im jakoś pomóc. Dopilnować, żeby chłopcy nie trafili do więzienia.

– Jak zamierzał to zrobić?

Aisza wzruszyła lekko ramionami.

– Tak jak robiliśmy to od wieków. Z pomocą Allaha.

– A dokładniej?

– Chciał sprawić, żeby chłopcy, a może i dziewczęta, zainteresowali się religią. Islamem. Żeby zaczęli prowadzić dobre życie.

Anette zastanowiła się nad następnym pytaniem, ale Aisza Sakakini ubiegła ją.

– Nie pili, nie popadali w przestępczość. Żeby byli dobrymi ludźmi – wyjaśniła Aisza i po raz pierwszy w czasie ich rozmowy komisarz dostrzegła u niej delikatny uśmiech.

– Czy ten mężczyzna… czy Sarmad Azim był dobrym człowiekiem, pani Aiszo? – zapytała Anette, rozprostowawszy pod stołem zesztywniałe nogi

Zdawało się, że tamta nie zrozumiała pytania, spojrzała bowiem na Anette, jakby szukała wyjaśnienia.

– No, czy chciał tylko porozmawiać z młodzieżą o tym, jak stać się dobrym człowiekiem. Czy chciał rozmawiać z nimi o czymś innym… o polityce na przykład?

Ostrożny uśmiech zniknął równie szybko i równie niezauważenie, jak się pojawił.

– Może.

Anette wyczekująco spoglądała na Aiszę, która mocno zacisnęła dłonie.

– Źle zrobiłam, myślałam, że on…

– Nikt nie twierdzi, że zrobiła pani coś złego.

– Chodziło głównie o religię, z początku niemal tylko o to.

– Tak?...

– Ale później zaczął wypytywać, którzy z chłopców często szwendają się po mieście i wdają w bójki.

– Pewnie chciał, żeby z tym skończyli? – wtrąciła Anette.

– Nie wiem. Uderzyło mnie, że mówił tylko o tym. Nic o piciu alkoholu, nic o tym, żeby nie kradli ani nie byli z kobietą przed ślubem.

– Pytał tylko o… – Aisza uderzyła pięścią w stół i gniewnie wyrzuciła ręce w powietrze.

– O przemoc?

– O przemoc, właśnie tak. O to, kto rozrabia i się bije.

– Nic a nic o politykę?

Aisza powiedziała, że Sarmad Azim nie rozmawiał z nią o polityce. Może dlatego, że była kobietą. Ale Sarmad i imam prowadzili dyskusje na tematy polityczne, które z grzeczności przerywali, żeby nie zacząć na siebie wrzeszczeć. Tym, który częściej podnosił głos, był spokojny imam, Aisza wiele razy słyszała, jak napominał uprzejmego i powściągliwego Azima. Za każdym razem chodziło o wybieranie właściwej drogi i za każdym razem dyskusja kończyła się tym, że imam wygrażał swoim drobnym paluszkiem potężnemu Sarmadowi.

– Czy prosił panią o coś szczególnego? – zapytała Anette.

Aisza zerwała się z miejsca i przyniosła z przedpokoju torebkę. Wyjęła z niej notes i przekartkowała go do strony szczelnie wypełnionej numerami telefonów; część z nich była przekreślona i zastąpiona nowymi. Jej czerwony paznokieć zatrzymał się pod rzędem cyfr zapisanych niebieskim długopisem.

– Miałam do niego zadzwonić.

– I co powiedzieć? – Anette szybko zapisała numer.

– Mogłam odezwać się w dowolnej sprawie. Ale oczywiście chodziło mu o chłopców.

– Chciał, żeby mu pani na nich donosiła?

– Donosiła?

– Tak, to znaczy, jeśli dowiedziałaby się pani, że któryś z nich był agresywny.

Aisza wymruczała coś niewyraźnie w odpowiedzi i pogrążona w myślach popatrzyła w swój notes, jakby te pomięte karki strzegły jakiegoś ukrytego wyjaśnienia.

Anette rozejrzała się po małej kuchni. Na półce wiszącej krzywo nad kuchenką stał długi szereg szklanych słoiczków wypełnionych przyprawami w ciepłej tonacji barw. W wielu był jakiś pomarańczowy, czerwony albo żółty proszek. Każdy słoiczek opatrzono elegancką etykietką z arabskim napisem. Dopiero teraz Anette spostrzegła zdjęcie córek Aiszy. Ktoś, prawdopodobnie któraś z dziewcząt, oparła fotografie o dwie metalowe puszki. Uśmiechały się na nich dwie niewinne, sympatyczne twarze kilkunastolatek. Obie dziewczynki były śniade i miały czarne połyskujące włosy opadające im na ramiona.

Anette wzięła głęboki oddech i wyprostowała się.

– Pani Aiszo. Chciałabym, żebyśmy na krótką chwilę wyszły na dwór.

Ledwie Anette wypowiedziała to zdanie do końca, gdy Aisza Sakakini przestraszyła się i znów skurczyła się na krześle, przyjmując zgarbioną pozycję.

– Absolutnie nie ma się czego bać. Pomyślałam tylko, że dobrze by było zaczerpnąć świeżego powietrza i swobodnie porozmawiać.

– Swobodnie porozmawiać?

– Oczywiście możemy to zrobić także i tutaj. Ale chyba dobrze nam zrobi, jak wyjdziemy.

Aisza kręciła głową, sięgając po okrycie wierzchnie i przewieszając sobie torbę przez ramię.

– W Szwecji wszyscy bez wyjątku chcą świeżego powietrza.

– Może i tak.

Anette pilnowała, żeby nie podeszły zbyt blisko samochodu, w którym czekał na nią „wypożyczony” kolega. Z nieba sączył się zimny marcowy deszcz, szumiąc z cicha w tym samym takcie co wcześniej. Musiały lawirować między tworzącymi się na chodnikach i ścieżkach kałużami. Zatrzymały się między budynkami przy opuszczonym placu zabaw; świeże powietrze czy nie, ani dzieci, ani ich rodzice nie ważyli się wyjść na słotę. Zauważyły, że pod huśtawką rozrasta się kałuża i powoli tworzy niewielki staw pośrodku placu zabaw. Nie zabrały ze sobą parasola i już po chwili miały mokre włosy, które zwisały im na policzkach niczym mokre strąki.

– Pani Aiszo, możliwe, że odtąd będziemy czasem potrzebować pani pomocy – oświadczyła nagle Anette.

Niższa od niej o głowę Aisza słuchała w skupieniu tego, co mówiła Anette Jansson.

Wyciągnęła telefon komórkowy. Na wyświetlaczu zobaczyła, że dzwonił Hasselblad. Usiadła na miejscu dla pasażera obok swojego młodszego kolegi. Samochód wydawał się ciepły i przytulny.

– Cześć, Malte. Coś ci leży na sercu?

– Tak, a cóż taki nic nieznaczący ktoś jak ja mógłby chcieć? Może żeby jaśnie pani przybyła na debriefing, o ile tylko uda się pani to wcisnąć do swojego przeładowanego grafiku.

– Jasne, cholera. Prawie o tym zapomniałam.

– Prawie?

– No zapisałam sobie, ale trochę pomieszały mi się godziny – wyjaśniła Anette.

– W każdym razie, naprawdę dobrze by było, gdyby debriefing rozpoczął się za, powiedzmy, kwadrans. Możesz zacząć od Görana Sundmachera, wierci się jak kura na jajach i nie może się doczekać, żeby ci o czymś donieść.

– Daj mi dwadzieścia minut. Już jadę – zakończyła rozmowę Anette Jansson.

Samochody w stronę centrum Sztokholmu toczyły się jak przez przytkaną rurę kanalizacyjną: ociężale i nieefektywnie. Śmierdziały równie nieprzyjemnie. Żeby zaparkować samochód pod budynkiem, w którym znajdował się Data Management Logistics, musiała jechać slalomem między ustawionymi po obu stronach samochodami i autobusami, które ugrzęzły na podjazdach, gdy deszcz podmarzł i utworzył na jezdni szklankę. Zdążyła się już pożegnać z „wypożyczonym” kolegą, wysadzając go przy Odengatan. Do firmy zostało jej jakieś pięć kilometrów, ale znając sztokholmskie realia, wiedziała, że dojazd zajmie jej wieczność.

Po wejściu do fikcyjnego przedsiębiorstwa informatycznego włożyła notes do bezpiecznej skrytki. Wszystko, co tyczyło Aiszy Sakakini, nie mogło wyjść poza bardzo wąskie grono osób. Najlepiej, żeby wiedzieli o tym tylko ona i Lars Frisk.

Zdawało się, że w świecie, w którym obraca się Göran Sundmacher, też wszystko szło jak po grudzie. Poprosiła go, żeby wszedł na stronę Atlas Copco.

– A, to zaraz się otworzy, właśnie na niej byłem – odparł.

– Więc domyślam się, że skoro tam byłeś, spojrzałeś, kto jest dyrektorem do spraw badań i rozwoju?

– Nie zaprzeczę.

Głos mu lekko drżał, tak że zmuszony był odchrząknąć. Gdy dotarł do zdjęcia Thomasa Östergrena, Anette poprosiła go, żeby je powiększył.

– To jest, Göranie, człowiek, którego podejrzewamy o wynoszenie strategicznych informacji o firmie. Nie mamy jeszcze pewności, komu je przekazuje, ale podejrzewamy, że są to osoby mające powiązania z Iranem.

– Okej.

– Nie, nie okej. Jeśli to prawda, sprawa jest bardzo poważna. Naganna i poważna.

– No właśnie.

Sundmacher zaczął skubać wyschnięte skórki paznokci, ale jedno spojrzenie Anette wystarczyło, żeby przestał.

– To tutaj – powiedziała Anette i wyjęła plik kartek, do którego przypięte było spinaczem jakieś zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę z krzepką, nieco pulchną twarzą i bujną czupryną. – To twoje źródło. Osoba, która pracuje bardzo blisko podejrzanego.

– Spotkaliśmy się już kilka razy – rzucił szybko Sundmacher.

Anette położyła pliczek kartek ze zdjęciem przed nimi na biurku.

– I to o tym właśnie dzisiaj porozmawiamy. O twoich kontaktach z informatorem.

– Hmm.

– O ustrukturyzowanej metodzie. W ten sposób uzuskamy całościowy obraz tych wszystkich informacji, które przyniosły twoje spotkania ze źródłem. W ramach twojej pracy jako prowadzącego.

– No właśnie.

– Co no właśnie?

– Tak… ustrukturyzowana informacja, znaczy.

Wzrok Sundmachera błądził między Anette a zdjęciem informatora.

– Pozwól, że spytam cię wprost, Sundmacher, czy uważasz, że spotkania, które do tej pory odbywały się w ramach debriefingu, były ustrukturyzowane, i czy przekazałeś mi podczas nich wszystkie niezbędne informacje.

Podniósł wysoko ramiona i wysunął dolną wargę.

– Prawda jest taka, Göranie, że nie wiem za dużo o tym, co właściwie się dzieje między tobą a twoim informatorem.

– Próbowałem…

– Najwidoczniej nie wystarczająco mocno – przerwała mu Anette Jansson i popatrzyła wyczekująco na Sundmachera. – Żeby zaoszczędzić nam obojgu całej masy niepotrzebnych pytań o to, co się działo, chciałabym cię prosić, żebyś zamiast tego opowiedział mi o metodyce. Dobrze?

– Spoko.

– Rozmawialiśmy o tym już wcześniej na kursie, ale jak to mówią, powtórka nie zaszkodzi.

– Jasne.

– Prowadzenie informatora, tym bardziej na etapie wstępnym, przypomina zabieganie o względy osoby, która wydaje ci się atrakcyjna, albo sprzedawanie starego odkurzacza.

Göran Sundmacher zaczął notować na żółtej karteczce, która leżała na biurku.

– Bądź tak dobry i nie zajmuj się teraz pisaniem, Göranie. Wolę, żebyś zamiast tego uważnie mnie posłuchał.

Posłusznie odłożył długopis i żółte kawałki papieru.

– Oznacza to na przykład, że musisz schlebiać informatorowi, podkreślać i chwalić u niego akurat to, za co on lub ona chcieliby zostać docenieni.

– Tak…

– Göranie, to może być wszystko, poczynając od wychwalania pod niebiosa świetnego uderzenia w golfa, na komplementowaniu inteligencji kończąc, jeśli na przykład on czy ona są świetnymi programistami.

– Cokolwiek?

– Cokolwiek – podkreśliła Anette. – Wszystko zależy od osoby. Twój informator może już wie, że nie ma sobie równych na świecie w tej dziedzinie, którą się zajmuje, ale może będzie uszczęśliwiony, jeśli wywindujesz go na piedestał za wiedzę o winach. Na przykład.

– Jasne.

– Dzięki temu będziecie mieli też wspólny grunt. Jeśli twoje źródło interesuje się winem, trzeba postarać się rozmawiać z nim o winie. Jeśli samemu się nic o tym nie wie, trzeba się dowiedzieć. I to szybko. To właśnie tak zdobywasz zaufanie, tak tworzysz zażyłość.

Sundmacher pokiwał potakująco głową i przetarł zmęczone oczy.

– Więc, Göranie, czym interesuje się twój informator?

Wyciągnął notes z jednej z szuflad biurka i w roztargnieniu zaczął przeglądać poszczególne strony. Od czasu do czasu przystawał i przykładał palec do kartki, żeby po chwili kontynuować przeglądanie w tym samym tempie. W końcu postukał w zeszyt.

– A, właśnie. Mówił, że wybiera się na spływ kajakowy.

– Kajakowy?

– Tak, raz, jak się widzieliśmy, miał ze sobą dużą torbę. Z rzeczami na kajak.

– O właśnie, o to chodziło! – Cieszę się. Porozmawiałeś więc z nim o pływaniu kajakiem?

Zamiast odpowiedzieć, Göran Sundmacher zaczął raptem z wielkim zapałem zmieniać wysokość zagłówka w fotelu, przekręcając małą poduszeczkę na górze oparcia w różnych kierunkach i pod różnym kątem.

– Göranie – powtórzyła z naciskiem Anette – czy rozmawialiście o kajakarstwie?

Sundmacher dyskretnie odchrząknął.

– Nie, właściwie to chyba nie.

– Aha. O czym w takim razie rozmawialiście?

– Tak… głównie o jego pracy.

– O pracy, aha.

Zupełnie niezamierzenie Anette kopnęła przez przypadek krzesło Sundmachera, tak że obróciło się w jej stronę.

– Göranie, chciałabym, żebyś zrozumiał, że zaczynając mówić od razu o pracy, podchodzisz do sprawy zbyt bezpośrednio. Nie można tak walić prosto z mostu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Tak już jest. Twój prawdziwy cel – skłonienie kogoś do współpracy – jest przecież bezpośrednio związany z pracą i jego miejscem pracy. Praca jest więc obszarem krytycznym. Nie możesz tak z marszu wpakować się tam z butami.

– Nie.

– Chwal tego gościa i kadź mu. Macie zostać, do cholery, najlepszymi kumplami. Masz mu robić za spowiednika, ulubionego psychologa i matkę. Być dla niego wszystkim.

– Wszystkim?

– Wiem, że brzmi to skomplikowanie. Ale prawda jest taka, że twój informator ma potrzebę mówienia, nie zapominaj o tym.

– Dlaczego…

– Posłuchaj mnie teraz. Jego najlepszy kumpel z pracy i poza pracą działa na niekorzyść firmy. Czuje więc z jednej strony lojalność względem kolegi, ale z drugiej musi przecież ratować firmę. Zmaga się z cholernym dylematem.

– No właśnie…

– A ty możesz to wykorzystać. Ludzie z problemami mają potrzebę mówienia, Göranie. Twój informator ma spory problem: kumpla, który gra dla drużyny przeciwnika. Tam powinieneś uderzyć.

Sundmacher poprawił kołnierzyk schludnej koszuli i łypnął okiem niezbyt skoncentrowany na ekran komputera.

– Mowa o identyfikowaniu potrzeb… tak?

– To coś innego. Tutaj chodzi o siły, które sprawią, że figurant zechce z tobą współpracować – wyjaśniła Anette.

– Okej.

– To jak ze sprzedawaniem czegoś. Musisz zainteresować klienta tym, co masz mu do zaoferowania.

– Co to miałoby niby być?

Anette Jansson poklepała go lekko po ręce.

– Właśnie tego masz się dowiedzieć! Dzięki rozmowom masz odkryć, co motywuje tę konkretną osobę. Czy to prestiż? Poczucie, że coś jest dobre, a coś złe? Pieniądze? Pragnienie wybicia się? Miłość do ojczyzny? To może być, do cholery, cokolwiek.

– To spróbuję się trochę popodlizywać…

– Tak, do diabła, Göranie, do dzieła!

– Idzie mi to chyba jak po grudzie.

– Tak, ale teraz o tym zapominamy. Masz nowe piłki, jak w tenisie. Dawaj, sprzedawaj i schlebiaj, ile tylko wlezie. Teraz właśnie o to chodzi.

– Hmm…

– Żadnego więcej hmm. Pokaż, na co cię stać, Göranie. – Anette uderzyła go ostrożnie w pierś. – Masz to w sobie. Masz polot i gadane. Masz wszystko. Musisz to tylko z siebie wydobyć. Okej?

– Jasne. Bez dwóch zdań – odparł Göran Sundmacher z wymuszonym uśmiechem.

Anette zerknęła na zegarek. Nadeszła pora, żeby pojechać do Kungsholmen. Z obozu treningowego na mecz, jak by to ujął Lars Frisk.

Co za buda dla nieudaczników, pomyślał Jamal i popatrzył na stoliki, przy których rodzice rozdawali zestawy Happy Meal swoim dzieciom pragnącym i tak bawić się w basenie z piłeczkami. Mimo zimna i wilgoci zdecydował się usiąść na zewnątrz. Była wczesna wiosna, choć jak co roku – z tego, co pamiętał – nie czuło się jeszcze zbytnio wiosny, zrobiło się może tylko trochę jaśniej, ale nadal panował przeszywający ziąb.

McDonald w Rissne był wciśnięty między dużą arterię komunikacyjną a mniejszy obszar przemysłowy. Usiadł wpierw w środku, ale harmider powodowany przez krzyczące bachory i wrzaski ich rodziców okazał się nie do zniesienia. Mimo paskudnej pogody nie dane mu było nawet posiedzieć w spokoju w ogródku restauracji. Tuż obok jakiś chłopczyk zjeżdżał w pędzie ze zjeżdżalni, usilnie starając się żuć dużego hamburgera. Przez to jego twarz upaćkała się dressingiem, ketchupem i okruszkami bułki. Chłopiec aż ryczał ze śmiechu. Zatrzymał się dopiero, gdy utkwił mu w gardle kawałek mięsa. Atak kaszlu niemal przerodził się w wymioty, ale po chwili chłopiec znowu ruszył na zjeżdżalnię.

Jamal przemieścił się metrem na drugi koniec Sztokholmu. Rzadko bywał po tej drugiej – „gorszej” – stronie miasta, jeśli już, zwykle odwiedzał kuzynów w Rinkeby. Kupił sobie kawę i ciastko jabłkowe. Ciasto było nadal ciepłe. Jak ostygnie, będzie lepkie i słodkie. Nic nie szkodzi. Dla chrupiącej zewnętrznej warstwy i mieszanki jabłek z cynamonem warto było czekać. Unosząca się z kubka z kawą gorąca para ogrzewała mu ręce.

Ktoś zawołał go po imieniu i wyrywał z zamyślenia. Kilka sekund zajęło mu zrozumienie, że to Abdullah. Jako kumple nigdy nie byli sobie szczególnie bliscy, zresztą nie widzieli się od kilku lat. Teraz nagle Abdullah do niego zadzwonił i chciał się spotkać.

Miał krótko przycięte włosy i był porządnie ogolony. Ubrania wydawały się cholernie svennowate. Para chinosów z zaprasowanym kantem, jasna koszula i krawat, który byłby w stanie oszpecić każdego. Najgorsza była chyba kurtka, rodzaj nieudanej imitacji szwedki, która na wąskich ramionach Abdullaha wisiała jak worek. Jamal rozejrzał się dookoła i od razu poczuł ulgę, że umówili się na spotkanie w Rissne. Tutaj nikt go nie rozpozna.

Abdullah dowiedział się jakoś, że Jamal dużo przesiaduje w internecie i ogląda filmy o dżihadzie. Dlatego do niego zadzwonił. Kiedy Jamal spytał, skąd to wie, Abdullah zgrywając twardego, oświadczył, że nie może o tym mówić. Tak miało być lepiej dla nich obu. Abdullah obiecał mu jeszcze bardziej zajebiste akcje niż te, które widział w necie.

Jamal już przez telefon chciał wiedzieć, co to będzie za akcja. Wysadzą bombę, czy co? Abdullah jednak zaśmiał się tylko zażenowany i powiedział, że opowie mu wszystko, jak się spotkają.

Podszedł teraz do Jamala z szerokim uśmiechem na twarzy i podał mu rękę.

– Abo, coś ci się styl zmienił? – zażartował Jamal.

Abdullah uśmiechnął się wstydliwie.

– Tak, trochę. Trzeba myśleć o image’u.

– Jasne. Image is everything – odparł Jamal i zamaszystym gestem wskazał na siebie.

– Muszę sobie kupić nową torbę – powiedział Abdullah i podniósł portfel Samsonite, który wydawał się zdecydowanie za duży. Dokładnie tak jak kurtka.

– Chcesz kawę?

– Chętnie, ale herbatę – odparł Abdullah i usiadł naprzeciw Jamala na zimnej drewnianej ławce.

Siedzieli i gadali dłuższą chwilę o najstarszym kuzynie Abdullaha, który paradował jak tancerz w balecie i przez całe dnie strzygł włosy starym babom. I co gorsza, chyba mu się to podobało. Kuzyn zaczął nawet napomykać coś o zmianie nazwiska na bardziej szwedzkie, ale rodzina wybiła mu to z głowy. Rozmawiali też o imamie i jego nieskończenie długich kazaniach o znaczeniu modlitwy. No i o svennach.

Abdullah śmiał się do rozpuku, gdy Jamal opowiadał mu, jak dogadują svennom w kręgielni. I jak on i inni chłopacy mieli w zwyczaju ganiać szwedzkich gówniarzy, póki nie zapędzili ich do wycackanych willi.

– A u ciebie co słychać, by the way?

Abdullah zwlekał z odpowiedzią. Jamal nie wiedział, czy przez nieśmiałość, czy z jakiegoś innego powodu.

– Rozkręcam firmę – odrzekł w końcu.

– O cholera. Robi wrażenie. Czym się będziesz zajmował? Kebab i tym podobne, czy co?

– Nie, nie. Import.

Aight. – Jamal nie wiedział właściwie, co jeszcze może powiedzieć. – Jak to?

Abdullah pogłaskał się zadowolony po piersi.

– Przywozimy rzeczy do Szwecji, a potem sprzedajemy drożej. To dobry interes.

– Brzmi poważnie. Jest z tego dużo kasy?

Abdullah pochylił się do przodu i mimo że nikt nie mógł ich usłyszeć, wyszeptał do Jamala:

– To duża sprawa. Ale musisz mi obiecać, że nikomu nic nie powiesz.

Jamal przysiągł nic nie zdradzić. Abdullah popatrzył na zegarek.

– Zaraz nadejdzie pora. Będziemy mogli wsiąść do samochodu.

– Do samochodu? Musimy siedzieć w samochodzie? – zdziwił się Jamal.

– Weź trochę na wstrzymanie… jest kilka spraw, które musimy omówić. – Abdullah zmarszczył czoło i zajrzał do swojego pustego kubka. – Nasi bracia z przyjemnością cię poznają. Ale musisz zrozumieć, że są ostrożni…

– Bracia… może, wszyscy są tacy ostrożni? – zapytał niepewnie Jamal.

– Nie myśl, że tobie nie ufają, to nie tak.

– Spokojnie, to poważni gracze, jasna sprawa, że muszą trzymać się w cieniu – zapewnił Jamal, nadal nie do końca pewien, o kim mówi Abdullah.

– Tak, mniej więcej.

– Spoko, stary. Trochę z nimi pogadam, a potem zobaczymy, co z tego wypali.

Abdullah pokręcił lekko głową.

– To nie takie proste, Jamal. To faceci z zasadami.

– A ja co? Nie mam zasad?

– Wiem, ale to nie to samo.

– Daj spokój. Jak to nie to samo?

– Oni mają inne zasady. Zaczerpnięte z Koranu.

– Luz. Przejrzałem niejedną stronę w necie. Sporo czytałem. Orientuję się.

Abdullah nie wyglądał, jakby był do końca przekonany. Znów spojrzał na zegarek i poprosił, żeby Jamal poszedł z nim do jego wozu, starego audi A4. Miał usiąść na tylnym siedzeniu. W środku pachniało delikatnie wodą po goleniu. Jamal rozejrzał się niespokojnie po parkingu sprawdzając, czy coś jest na rzeczy. Ale nic się nie działo, byli sami. Abdullah wyciągnął nagle skądś czarny kawałek materiału i podał go Jamalowi.

– Jamal, zasłoń sobie oczy.

– Daj spokój, tego już za wiele.

– Przestań pierdzielić. To na nic. Wkładaj, ale już.

– Nie pierdzielę, tylko mówię, że tego już za wiele.

– Musisz. Inaczej nie będziesz mógł się z nimi spotkać.

– Co to ma być? Nie rób, kurwa, scen.

– Proszę cię, Jamal. Załóż to na oczy. Inaczej odjadę stąd bez ciebie.

Jamal widział, jak Abdullahowi drży dłoń, w której trzymał niewielki skrawek materiału. Głos Abdullaha się załamał, brzmiało to tak, jakby ktoś właśnie wymierzył mu cios, i teraz się obawiał, że dostanie kolejny.

– Ale chyba możesz mnie chociaż podrzucić? – zażartował Jamal.

– Nie. Nic z tego. Później nigdy więcej się już nie zobaczymy. Przenigdy.

Jamal westchnął głęboko.

– To nie zabawa, tyle mogę ci powiedzieć – odparł Abdullah i kurczowo złapał kierownicę, ręce przestały mu drżeć. Jamal dał za wygraną i wziął ścinek materiału. Założył sobie opaskę na oczy i spróbował ją zawiązać. Abdullah trochę mu pomógł.

– Okej. Teraz dobrze. Możesz przysiąc, że nic nie widzisz?

– Co ty, kurwa, sobie myślisz? Widzę tylko ciemność.

– Świetnie. Siedź spokojnie.

Jamal poczuł, że samochód ruszył i po kilku minutach się zatrzymał. Słyszał, jak Abdullah wystukuje czyjś numer na komórce. Po krótkiej chwili rzucił coś szybko po arabsku i odłożył słuchawkę. Zaległa cisza.

– Co teraz mamy robić?

– Poczekać. Po prostu czekać.

Jamala ogarnęło złe przeczucie. Znał je już z przeszłości. Przeczucie, które kiełkowało w brzuchu i powoli rozprzestrzeniało się na całe ciało. To samo, co wtedy, gdy jakiś idiota z Alby podpuścił go, żeby włamał się do szkoły i zwinął komputery. Wszystko poszło w pizdu, włączył się alarm, a idiota wylądował w pudle. Czysty przypadek, że Jamala też nie wsadzili. Akcja głupia od A do Z. I on wiedział to już od samego początku.

Zastanawiał się, skąd to przeczucie. Może było coś w tej całej sytuacji? Może przez Abdullaha w jego pedalskich ciuchach? Jak w ogóle ktoś taki jak Abdullah może mieć poważne kontakty, myślał. I jak właściwie Abdullah skontaktował się z Orłem? Czat z tamtym gościem wydawał się naprawdę spoko. Orzeł miał jego numer telefonu i Jamal napisał mu, gdzie mieszka. Liczył, że wydarzy się coś zajebistego, zwłaszcza gdy Orzeł mu obiecał, że weźmie udział w świętej wojnie.

Jakiś tydzień później na jego komórkę zadzwonił Abdullah. Czy naprawdę ten pajac miał jakieś powiązania z Orłem?

Jamal słyszał, że podjechał jakiś samochód. Oddychając nerwowo za kierownicą, Abdullah cały czas pokasływał. Otworzyły się tylne drzwi i do środka wpadło chłodne powietrze. Ktoś chwycił Jamala za rękę i wyprowadził z wozu, a następnie zdecydowanym ruchem przycisnął w dół jego głowę i wsadził go do innego samochodu.

Czuł, że po obu stronach siedzą jacyś mężczyźni. Samochód ruszył. Jamal odchrząknął.

– Dokąd jedziemy?

Ledwo skończył zadawać pytanie, poczuł na szyi coś zimnego i ostrego. Wzdrygnąwszy się z zimna, spróbował podciągnąć ramiona. Ktoś złapał go potężnie zbudowaną ręką za głowę i przekręcił ją w bok, po czym spokojnie wyszeptał mu do ucha:

– Masz nic nie mówić, o nic nie pytać, nic nie robić.

Głos mówił łamanym szwedzkim.

– Okej.

Jamal z trudem przełknął ślinę. Mężczyzna zwolnił uścisk i odsunął zimny przedmiot od jego szyi.

Mimo to Jamal nadal siedział w tej samej pozycji: całkiem nieruchomo, z rękami na kolanach i głową odwróconą do boku. Starał się kontrolować oddech. Zauważył, że mniej było słychać, gdy oddychał ustami zamiast nosem. Ogarnęło go uczucie znane z tamtego napadu z idiotą z Alby, ale tym razem stokroć silniejsze.

Długo kręcili się w koło. Z początku Jamal starał się zorientować, dokąd jadą. Długi zakręt w prawo musi być rondem przy boisku piłkarskim, myślał. Powolny prosty odcinek, potem ostry zakręt w prawo, za nim szybszy prosty odcinek. Prosta sprawa, przejeżdżali koło Hjulsty. Jechał już kiedyś tą drogą.

Opaska na oczach nie przepuszczała w ogóle światła, nie było żadnej szpary, przez którą mógłby coś podejrzeć. W samochodzie unosił się taki sam smród, jak we wszystkich używanych, wysiedzianych i zapuszczonych autach. Ale silnik równo pracował. Amerykański? Może chevrolet.

Zdawało mu się, że rozpoznaje duże rondo między Kistą a Sollentuna i autostradę w stronę Sztokholmu. Potem było trudniej. Czyżby wjechali na Essingeleden albo na Söderleden?

Jeździli w kółko przynajmniej godzinę, a może i dłużej. Nie wiedział już, gdzie się znajdują. Dookoła słychać było tylko silnik, szum za oknem i oddechy siedzących po bokach mężczyzn. W ciemności pod opaską wszystkie inne wrażenia zmysłowe wyraźnie się wzmagały. Mężczyzna na prawo od Jamala niedawno musiał jeść. Czuć od niego było woń jedzenia, śmierdział mocnymi przyprawami i olejem do smażenia. Nasiliły się hałasy. Przejeżdżała jakaś warcząca ciężarówka. Silnik zwiększył obroty aż do męczącego poziomu.

Nikt nic nie mówił. Słychać było tylko, jak mężczyźni oddychali, czasami ciszę przerywało westchnięcie lub chrząknięcie. Mogli znajdować się gdziekolwiek. W centrum miasta albo na przedmieściach. Może pojechali bocznymi drogami do innej miejscowości? Samochód przystanął na krótką chwilę, a potem wolno ruszył dalej. Otaczające ich dźwięki zmieniły się. Musieli parkować w jakimś budynku, bo warkot silnika i trzask opon odbił się od jakichś ścian. Słyszał, jak kierowca zaciągnął hamulec ręczny i zgasił silnik. Ktoś złapał go za ramię i pochylił mu głowę. Unosił się zapach oleju i wilgotnego betonu. Śmierdziało garażem. Znów ta ręka na jego ramieniu. Prowadzono go przez jakiś dom. Mężczyzna obok niego zatrzymał się.

– Teraz będą drzwi.

Jamal ostrożnie opuścił stopy i pod podeszwami butów poczuł próg. Gdy przeszedł, potykając się, jakiś odcinek, polecono mu, żeby usiadł na krześle. Ten, który go prowadził, zniknął z pokoju. Jamal odniósł wrażenie, że w pomieszczeniu siedzi sam. Nie ważył się jednak zdjąć opaski. Niespodziewanie ostry głos przerwał ciszę.

– Teraz już możesz zdjąć opaskę.

Ten sam głos, co w samochodzie.

Zdrętwiałymi rękami z trudem zabrał się za odwiązywanie supła. W końcu zdjął z twarzy materiał. Zmrużył oczy, przygotowując się na rażące światło. Zamiast tego wciąż widział ciemność. Po drugiej stronie pokoju, którego ścian nie mógł dojrzeć, sączyło się przez szparę w drzwiach słabe światło. Widział zarys drzwi i podłogę przed nimi, ale nic poza tym.

Znowu usłyszał ten głos. Akcent był arabski.

– Powiedz, jak się nazywasz.

– Kto, ja?

– Tak, któżby inny?

– Okej. Nazywam się Jamal.

– Nazwisko?

– Abu al-Khair.

– Skąd pochodzisz?

– Mieszkam w Skärholmen.

– Nie gdzie mieszkasz, ale gdzie masz korzenie, swoje serce.

– Moja mama pochodzi z Iraku. Ojciec też, ale nie widziałem go od dzieciństwa.

– Czy twoi rodzice żyją?

– Tak, matka żyje. O ojcu nic nie wiem. W każdym razie nic o nim nie słyszałem. O tym, żeby umarł albo nie.

– Myślisz, że nie żyje?

– Nie wiem. Nie dawał znaku życia od jakichś dziesięciu lat. To dość długo.

Oczy Jamala zaczęły się przyzwyczajać do skąpego światła w pokoju. Koło drzwi widział czyjąś stopę i kolano. Ale głos, który z nim rozmawiał, znajdował się jakby dalej po prawej stronie pokoju.

– Byłeś w Iraku?

– Tak, jak byłem mały.

– Urodziłeś się tam?

– Tak.

– Chciałbyś pojechać z powrotem do Iraku?

– Jasne, kiedyś.

– Odczuwasz tęsknotę?

Jamal zawahał się.

– Tęsknotę może nie, ale byłoby fajnie.

– Pod jakim względem?

– Żeby zobaczyć, jak to tam wygląda… i tak dalej.

Odezwał się ten, który stał koło drzwi. Głos wydawał się delikatny, wręcz słaby, mówił po arabsku. Głos po prawej tłumaczył.

– Jamalu, czy czułeś się kiedyś oszukany, że nie dostałeś tego, do czego miałeś prawo?

– No jasne.

– Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego nie masz pracy i pieniędzy, a inni w tym czasie jeżdżą drogimi samochodami i śpią na pieniądzach?

– Często. Dlaczego pytasz?

Głos po prawej zareagował od razu.

– To my zadajemy tutaj pytania. Ty odpowiadasz.

Jamal posłusznie umilkł. Głos koło drzwi znowu przemówił.

– Dlaczego chciałeś się z nami spotkać?

Jamal starał się znaleźć sformułowanie odpowiednie do sytuacji, przypomnieć sobie, co czytał w necie. Co pisał ten, który podpisywał się jako Orzeł, co mówił w filmie bin Laden. Na niewiele się to zdało, jak na złość wszystko wydawało się wyuczone i zaczerpnięte od kogoś innego.

– Jesteście mocni i należycie do tego samego… – Jamal nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. – The same tribe.

Nastąpiła krótka pauza.

– Nie jesteśmy pewni, co znaczy to ostatnie słowo, ale możemy rozwinąć to później – powiedział głos i ostrożnie odchrząknął.

Mężczyzna, który mówił po szwedzku z akcentem, podjął nowy wątek.

– Jak sądzisz, jesteśmy mocni z jakiegoś szczególnego względu czy tak w ogóle?

Jamal z trudem przełknął ślinę.

– Wy… nie dajecie wciskać sobie kitu. Oddajecie cios za cios.

– Cios, komu niby?

– Amerykanom. Wszystkim, którzy gnębią muzułmanów.

Znów zrobiła się cisza i Jamal usłyszał, że jeden z mężczyzn westchnął jakby poirytowany.

– Skoro tak mówisz... Pozwól więc, że cię zapytam: czy ty sam jesteś muzułmaninem?

– Oczywiście – zapewnił szybko Jamal i przyłożył dłoń na sercu, co nie było wcale ukartowane.

– Oczywiście?

– No tak. Jasne, że jestem muzułmaninem. Wierzę w Allaha.

– Aż tak mocno, że jesteś gotów za niego oddać życie?

Jamal zamilkł. Czuł, że cokolwiek powie i tak zabrzmi to jak pusty frazes. Jak wtedy, gdy jakiś pedał grozi, że obije po mordzie dużo większego faceta. Znowu rozległo się westchnięcie jednego z mężczyzn.

– Jak na razie nie powiedziałeś zbyt wiele, żeby poprawić swoją sytuację. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak, rozumiem.

Jamal słyszał, jak jego własny głos się załamuje i robi cieńszy.

– Teraz zrobimy przerwę. Napijemy się herbaty. A ty sobie tu posiedzisz.

– Okej.

– Myślisz, że możesz sobie gdzieś pójść?

– Nie.

– Racja. Bo nie wolno ci nigdzie iść. Jeśli musisz się odlać, robisz to do wiadra tam z tyłu. Ale nie ruszasz się stąd.

Jamal widział niewyraźny zarys dwóch mężczyzn, którzy się odwrócili. Kiedy przechodzili przez drzwi, w słabym światłe mignęły ich głęboko naciągnięte kaptury. Jamal widział tylko ich plecy, znikające w czymś, co wydawało się korytarzem. Został sam ze swoim własnym oddechem.

Anette Jansson siedziała w zimnym pokoju przesłuchań na posterunku w Skärholmen. Po drugiej stronie stołu tkwił blady i zmęczony młody mężczyzna. Niemal od dwóch tygodni był tymczasowo aresztowany, i to się na nim odbiło.

Poprosiła, żeby wolno jej było zostać z aresztowanym na osobności. Per Stavfeldt i kilku jego kolegów znajdowało się w sąsiednim pokoju, skąd mogli uczestniczyć w przesłuchaniu, nie będąc przy tym widziani.

– Jak się nazywasz? – zaczęła Anette.

– Saud.

– Pełne imię i nazwisko, proszę.

Na pytanie o miejsce zamieszkania młody Saud Demir podał adres w Norsborgu, gdzie, jak wyjaśnił, mieszka z matką i dwiema ciotkami. Osiemnsatolatek był ubrany w jeansy, adidasy, koszulę w orientalnym kroju i szeroki szal w biało-czarny wzór. Miał krótko obcięte włosy i drobny meszek na brodzie, który nie zdążył jeszcze stać się prawdziwym zarostem.

Jego ramiona luźno zwisały, a dłonie leżały swobodnie zwrócone do góry na jego kolanach. Wpatrywał się uporczywie w podłogę. Za radą Stavfeldta Anette zdecydowała się przesłuchać Sauda jako pierwszego, bo zaczął wykazywać drobne oznaki słabnącej odwagi. Jeszcze kilka dalszych przesłuchań i według oceny Stavfeldta da za wygraną i zacznie otwarcie mówić.

– Rozmawiałeś z mamą?

– Z ciotką – odparł Saud i nerwowo się poruszył.

– Rozmawiałeś z ciotką po tym, jak tu trafiłeś, a nie z matką, czy dobrze rozumiem?

– Tak.

– Dlaczego nie z nią?

Nie odpowiedział. Saud Demir zaczął energicznie masować sobie skronie.

– Jesteś zmęczony?

Skinął głową z wyrazem twarzy, który mówił mniej więcej: A jak, kurwa, myślisz?

Anette poczuła nagły impuls, żeby uderzyć gówniarza w łeb. Mocno, całą dłonią w tył głowy. Popatrzyła na przeszkloną ścianę, za którą, jak sądziła, stał jeden lub kilku jej umundurowanych kolegów i obserwowali ich. Może Stavfeldt we własnej osobie.

– Zadzwonisz później do mamy?

– Może.

– Wiesz co, Saud? Zaraz to ja będę musiała zadzwonić do twojej mamy, to część mojej pracy. Ale chyba lepiej by było, gdybyś porozmawiał z nią, nim zadzwoni do niej policja?

Uniósł niespokojnie wzrok w stronę Anette.

– Tak, tak. Zadzwonię.

– Co więc powiedziała twoja ciotka?

Saud podniósł się ze swojej skulonej pozycji, wyprostował plecy, splótł ręce za głową i popatrzył w sufit. Przekrwione białka oczu sugerowały zmęczenie, a może i płacz.

– Że moja mama się kompletnie załamała, jasna sprawa.

– Da się to chyba zrozumieć. Jesteś podejrzany o bardzo poważne przestępstwo. Bardzo poważne.

– Nie musicie jej straszyć.

– Zapewne wystarczy, że powiemy jej, że nie bez powodu jesteś podejrzewany o ciężkie pobicie. I tak zrozumie.

– No kurwa.

Saud Demir wiercił się na rachitycznym krześle.

Anette odwróciła się do niego i lekko złapała go za ramię.

– Saud, dopilnuję, żeby twoja mama nie musiała cierpieć. Mogę jej wyjaśnić, jak przebiega śledztwo policyjne w Szwecji.

– Byłoby dobrze – skinął głową Saud na znak zgody.

Anette przekartkowała wydruki z wcześniejszych przesłuchań. Słyszała przy tym, jak podejrzany sprawca, ziewając i głośno sapiąc, walczy, żeby odpędzić zmęczenie. Po kilku minutach ciszy Anette wróciła do przesłuchiwania. Zapytała, dlaczego wysłali nagranie z pobicia do gazety „Södra Sidan”. Saud odparł, że to gazeta, którą mieli w domach. Znowu na krótką chwilę zapadło milczenie.

– Wierzysz w świętą wojnę, w dżihad?

Młody mężczyzna przed nią zaczął się kołysać tam i z powrotem na krześle, przekręcił głowę w bok i z coraz większym trudem patrzył Anette w oczy. W końcu pękł.

– Chcieliśmy go tylko nastraszyć. Zaczął mędzić, że nie chce już być z nami, że nie ma czasu i inne takie bzdury.

– Ofiara? Amir Atwan?

– Tak, kurwa. Ale mieliśmy go tylko trochę nastraszyć.

Teraz już Saudowi Demirowi spływały po policzkach łzy i mocno łkał między zdaniami.

– Wiesz, gdzie się teraz podziewa?

– Nie – odparł Saud, kręcąc głową.

– Co się wtedy stało?

– Obejrzeliśmy mnóstwo filmików na YouTubie i innych stronach. Zrobiło się tak… nerwowo. Nie planowaliśmy, że wyjdzie z tego taka jatka.

– Rozumiem. Ale chciałabym się dowiedzieć, dlaczego postawiliście Amira Atwana przed tą zieloną płachtą.

Saud Demir pokręcił z rezygnacją głową.

– To miało wyglądać jak na YouTubie. Miało być cool.

– Tak, ale przecież sami napisaliście to, co widniało na tej płachcie?

– Hmm.

– Przepraszam, ale mógłbyś mówić tak, żeby było to słychać na nagraniu?

– Tak.

– Co tak?

– My to napisaliśmy na tym płótnie.

– Skąd wiedzieliście, co napisać, skąd mieliście ten tekst?

Nagle jego wzrok napotkał spojrzenie Anette.

– Z Koranu, rzecz jasna.

– Właśnie.

Saud Demir położył obie dłonie na piersi i popatrzył wyzywająco na Anette.

– Wszyscy bojownicy muszą czytać Koran.

– Wszyscy bojownicy?

– Wszyscy, którzy wierzą w Allaha, wszyscy dobrzy muzułmanie.

– A ty jesteś jednym z nich?

Rozpłakał się, musieli przerwać przesłuchanie. Anette podała mu chusteczkę jednorazową.

– Nie chciałem go bić.

– Więc kto chciał?

Podrapał się po karku.

– No kurwa, mamy prawo bronić się przed Amerykanami. Muzułmanie też potrafią być pewni siebie.

– Ale Amir Atwan nie był chyba z USA?

– Nie, jasne, że nie. Ale chciał się wycofać. A w Koranie jest napisane, że wszyscy ci, którzy zawodzą, muszą zostać ukarani. Cholernie mocno.

– W porządku. A czy ty jesteś dobrym muzułmaninem, Saudzie?

Anette spróbowała dotrzeć do niego, delikatnie się uśmiechając. Jednak spotkało się to z opryskliwym grymasem.

– Próbuję czasem czytać Koran i takie tam.

– Ale chodzisz do jakiegoś imama, gdzie razem go czytacie?

– Nie. Nie za bardzo. Dawno to było.

– Okej. Ale musisz chyba rozmawiać z kimś na temat religii?

Teraz Saud wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. Obniżył głos i na krótką chwilę przestał płakać.

– Z Karim i Hassanem, proste.

– Tak, to jasne. Ale oni chyba nie wiedzą dużo więcej o Koranie od ciebie?

– Wiedzą, całą masę rzeczy.

– Bez wątpienia, ale zazwyczaj to imam albo ktoś trochę starszy pomaga w odczytywaniu i rozumieniu Koranu. Co nie?

– Nie chciałbym… pani obrazić, ale może nie wie pani, jak to działa? – powiedział, strzelając na oślep.

– Jak to?

– Jest pani w końcu Szwedką. Może pani nie wiedzieć za dużo o mojej religii.

– Może postarałam się czegoś dowiedzieć.

– Okej.

Saud nie wyglądał na przekonanego.

– Czy był przy tym ktoś jeszcze, poza tobą, Karim i Hassanem?

– Nie.

– Mieliście kontakt z innymi… bojownikami?

– Nie.

Anette pochyliła się nad stołem i podparła brodę rękami. Pozwoliła, by na chwilę zapanowała cisza.

– Saudzie, chcesz powiedzieć, że ty i twoi dwaj koledzy prowadziliście swoją małą grupę zupełnie sami? Bądź co bądź musieliście rozmawiać z innymi, którzy myślą podobnie?

– Eee, jest internet.

– Aha, więc w internecie nawiązaliście kontakt z innymi?

Saud Demir nerwowo przetarł twarz, jakby coś przesłaniało mu oczy.

– Nie, nie. Nie mieliśmy z nikim kontaktu. Źle się wyraziłem. Oglądaliśmy tylko filmy na YouTubie.

– Aha, mówisz, że oglądaliście tylko filmy na YouTubie. Ale masz przecież przyjaciół, którzy też są muzułmanami?

– Jasne, tylko nie wszyscy jesteśmy bojownikami.

– Ale niektórzy?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

– Czy byłeś gdzieś, żeby posłuchać, jak ktoś kiedyś mówił o dżihadzie, na jakimś kazaniu albo czymś takim?

Zdawało się, że Saud się zawahał.

– Nie. Nigdy.

– Wiesz co, Saud, myślę, że brzmi to trochę dziwnie: angażujesz się w walkę religijną i należysz do jakiejś grupy, ale nigdy nie słuchałeś nikogo, kto by wiedział więcej o tych sprawach.

Chłopak zamiast odpowiedzieć, mamrotał coś niewyraźnie pod nosem.

– Nie słychać, co mówisz.

– Nie wiem, czy to jest dziwne.

– Hmm, hmm. Mocno kolegowaliście się z Amirem Atwanem?

– Średnio.

– Opisz, proszę, waszą znajomość.

Saud Demir westchnął i rozłożył ręce.

– Już o tym mówiłem tym innym policjantom.

– Mnie też opowiedz.

Wziął wdech i zaczął opowiadać. O Amirze Atwanie, tym młodym chłopaku, którego pobili i skopali: że znali się właściwie przelotnie ze szkoły, do której chodzili jak byli mali, że przez lata sporadycznie utrzymywali kontakt i czasem grali razem w kosza. Łączyło ich też zainteresowanie samochodami i grami komputerowymi.

– Kiedy więc zaczęliście rozmawiać o polityce i islamie?

– Kilka lat temu. Oglądaliśmy w necie filmiki i tak wyszło, uważaliśmy, że to zajebiste.

– Czy Amir Atwan miał jeszcze kontakt z innymi przez internet?

– Nie wiem.

– Ale przecież z tego, co mówiłeś, często siedzieliście razem przed komputerem.

– Nie zawsze.

– No nie, to jasne. Wiesz może, czy Amir Atwam miał kogoś, z kim mógł pomówić o kwestiach związanych z islamem i tym podobnych?

– Nie wiem.

– Kto jeszcze należał do waszej grupy?

Nagle Saud Demir mocno uderzył dłonią w stół i podniósł głos.

– Nikt inny!

– W porządku, spokojnie. Muszę przecież zapytać, sam to na pewno rozumiesz.

– Ale to wałkowanie w kółko tego samego!

– Hmm, tak ci się może wydaje. Skądś jednak musieliście przecież otrzymywać rady i wskazówki, jak się zakłada i prowadzi taką grupę, prawda?

– Wszystko jest napisane w internecie.

– Naprawdę wszystko? Mam na myśli sprawy praktyczne i takie tam…

– Jasne.

Anette Jansson poszukała czegoś w papierach.

– Czyim telefonem filmowaliście?

– Jego.

– Amira Atwana?

Saud Demir przytaknął.

– Dlaczego wysłaliście nagranie do „Södra Sidan”?

Popatrzył na nią zdziwiony.

– Żeby pokazali wszystkim ten film.

– Okej.

– Przecież napisaliśmy to w mailu.

– Wiem, ale dlaczego właśnie ta gazeta?

Saud Demir wzruszył bezsilnie ramionami. – Nie wiem. Głównie dlatego, że wszyscy ją mają w domu.

– Z tego, co rozumiem, to bezpłatna gazeta.

Znów wzruszył ramionami.

– Dlaczego nie „Aftonbladet” albo nie do telewizji, do SVT, mają przecież dużo większy zasięg?

– Nigdy do nich nie zaglądamy.

– Gdzie w takim razie zaglądacie?

– Do netu...

– Czytasz coś w ogóle?

– W necie.

Anette popatrzyła na młodego mężczyznę i zgarnęła papiery, szykując się do wyjścia. Spojrzała na przeszkloną ścianę. Może w gruncie rzeczy nie było tam nikogo? Koledzy w mundurach z pewnością dostali już to, czego potrzebowali. Ponownie zaczęło ją mrowić w rękach. Poczuła, jak rośnie jej puls, ale przemogła się i uspokoiła. Wstała.

– A więc tak, Saudzie, na razie to tyle. Następnym razem porozmawiamy o tym, na jakie strony masz w zwyczaju wchodzić.

Wzruszył ramionamii. Przesłuchanie dobiegło końca. Zostawiła go siedzącego ze skrzyżowanymi rękami i wzrokiem utkwionym w podłogę.

Stavfeldt przedstawił Anette swojego kolegę Dmitrija. Każde z nich wzięło po kubku kawy z automatu w korytarzu i usiedli w gabinecie Stavfeldta. Na przeszklonej ścianie wciąż wisiały wycinki z gazety, tak jak wtedy, gdy była tu ostatnio.

Wszyscy się głowili nad jedną kwestią. Sprawa leżała w gestii Anette Jansson i Säpo, ale po koleżeńsku chcieli mimo wszystko wiedzieć. Zastanawiali się, jak najlepiej sformułować pytanie, jakby niechlujne wyrażenie groziło tym, że ich tok myślenia potoczy się w złą stronę. Dmitrij pierwszy podjął próbę.

– Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby udało nam się rozgryźć kwestię ewentualnych zewnętrznych powiązań samymi tylko przesłuchaniami.

– Co masz na myśli? – zapytała Anette.

– Ci gówniarze postanowili wszystkiemu zaprzeczać. Właśnie jeśli chodzi o ten punkt. Z grubsza przyznali się do wszystkiego, co miało związek z samym czynem. Nie robią też tajemnicy z motywu. Uważają się za dżihadystów, nie ma wątpliwości.

– Ale?

– Ale nie podają żadnych zewnętrznych kontaktów. Poza całym szitem, który widzieli w internecie.

Według Anette Dmitrij wyglądał na niemal równie wyczerpanego, co młody Saud Demir. Takie same ciemne sińce pod oczami i taka sama blada twarz o żółtawym odcieniu. Jego jasnoniebieska koszula od munduru zdawała się nigdy nie widzieć żelazka.

– Nie jestem uprawniony, żeby udzielać ci rad, ale… – zawahał się Dmitrij.

– Bez obaw, mów, co myślisz – przerwała mu Anette.

– ...sądzę, że oni muszą poruszać się na obrzeżach tej grupy. Przeszukaj ich komputery, sprawdź pocztę, przejrzyj dyskusje na forach internetowych i to, na jakich stronach bywali. A co nie mniej ważne, sprawdź, z kim się zadawali. Zacznij od rozpytywania wśród ich kolegów i krewnych, i zataczaj coraz większe kręgi.

Anette zaśmiała się gorączkowo.

– Zataczaj coraz większe kręgi? Zazwyczaj jest odwrotnie.

– Tak, cholera. Zazwyczaj Stavfeldt jest tu od obrazowych porównań, ale ja też chciałem spróbować – odparł Dmitrij. Rozpromienił się w serdecznym uśmiechu i zerknął na starszego kolegę z pracy.

Tak samo serdecznie się uśmiechnął, wręczając Anette duży plik akt, i od razu zaproponował jej reklamówkę z supermarketu Ica.

Na komórce wyświetlało się nieodebrane połączenie. Anette miała zapisany numer dzwoniącego jako „kurs”, co oznaczało, że telefonowano z którejś z komórek, które rozdali kursantom przed ćwiczeniami. Oddzwoniła i ktoś odebrał już po pierwszym sygnale.

– Tak, dzwoniłem wcześniej. Jest kilka spraw, które chciałbym omówić – wyjaśnił Göran Sundmacher.– A więc… mówiliśmy o jego kajaku, wioślarstwie i innych tego typu sprawach.

– Spróbowałeś zaznajomić się z tematem? – zapytała Anette.

– Oczywiście. Poczytałem sobie gazety o kanadyjkach i wioślarstwie. Są po szwedzku i po angielsku.

– Świetnie. Ale zdobyłeś też jakieś praktyczne doświadczenie, którym mógłbyś podzielić się z informatorem?

– Nie, teraz w zimie będzie to chyba trudne.

– Tak, jasne – odparła Anette poirytowana.

– Gadamy głównie o różnych modelach kajaków, o tym jest naprawdę sporo w gazetach. Są tam testy i komentarze.

– Tak, tak. Zawsze coś. Sprawia wrażenie, jakby się na to złapał?

– Jak to? Co masz na myśli?

– Hmm, czy jest zainteresowany rozmową o kajakach i wioślarstwie? – doprecyzowała Anette.

– Nie, właściwie nie wiem. Nie mówi zbyt wiele, mimo wszystko to całe wioślarstwo nie było może dla niego aż tak ważne.

– Skoro tak twierdzisz. Ale w takim razie może powinieneś wypróbować jakiś inny trop, nawet jeśli robi się na to za późno.

– Aha.

– Na tym etapie powinieneś już przejść pierwszą fazę urabiania informatora. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale skoro macie zacząć robić interesy, to chyba powinieneś już zabrać się do dzieła, Göranie. Niedługo będzie za późno

– Okej. Chyba… mogę to zrobić. Nie do końca łapię, jak mam podjąć ten temat z informatorem, jak mam go o to zapytać.

Anette zamieniła ręce, którymi trzymała kierownicę i telefon komórkowy. Miała popsute słuchawki, musiała więc trzymać telefon jedną ręką, a drugą prowadzić samochód. Tak jak zazwyczaj drogówka mówiła, że nie powinno się robić.

– Hmm, słuchaj Göranie, wcześniej czy później musisz przejść do rzeczy.

– Ale mogę spłoszyć informatora.

– Zawsze jest takie ryzyko.

– Nie ma żadnego… łagodniejszego sposobu, żeby mu to wyjaśnić?

– Czasami nie ma.

– No nie wiem… może powinienem pogadać z nim więcej o tym koledze, który stwarza niebezpieczeństwo.

W słuchawce zapadła cisza. Jedną ręką Anette udało się ominąć samochód, który zdecydowanie zbyt szybko wcisnął się na jej pas.

– Ożeż kurwa!

– Słucham?...

– Nie, nic, prowadzę, a jakiś idiota prawie we mnie wjechał.

Cisza.

– Mówiąc szczerze, Sundmacher. Musisz teraz wziąć i cholernie przyspieszyć, inaczej nie uda ci się osiągnąć celu w tym ćwiczeniu.

– Rozumiem.

– Mam co do tego wątpliwości. Naprawdę nie będzie to wyglądało za dobrze, jeśli polegniesz na werbunku.

– Nie. To się rozumie.

– A więc.

Anette pomyślała w duchu, że to chyba jedyna rzecz, jaką Göran Sundmacher do tej pory pojął.

– Słuchaj teraz uważnie. Jeśli masz mieć w ogóle jakąś szansę, żeby twoje źródło zacząło dla ciebie pracować przed upływem deadline’u, musisz przejść do meritum. Przedstaw swój case, powiedz, że musi z tobą współpracować. Daj sobie spokój z tym całym owijaniem w bawełnę, nie ma na to czasu.

– Żadnego owijania?

– Nie, faza zdobywania zaufania i budowania zależności dawno minęła. Musisz po prostu spróbować wykonać tę robotę mimo wszystko.

Słyszała, jak Göran Sundmacher, który siedział prawdopodobnie w pomieszczeniach szkoleniowych na Observatoriegatan, odchrząknął zakłopotany.

– Do dzieła, Göranie. I streszczaj się.

Modlitwa dobiegła końca. Powoli zwinął dywanik modlitewny i przewiązał go sznurkiem z konopi. Ten niewielki kawałek materiału wciąż jeszcze wydzielał woń obozu na pustyni. Łajno wielbłąda, słodka tabaka i zioła. Zachował w sobie to wszystko i teraz unosiło się to w powietrzu w starannie wysprzątanym, sterylnym pokoju hotelowym. Na krótką chwilę aromat prawdziwego, czystego życia wyparł ostry, chemiczny zapach. Zapach nowoczesności. Tylko czekał na wyprowadzkę.

Mohammed el-Mehti stał pośrodku pokoju i wyglądał przez okno. Hotel znajdował się w anonimowej okolicy, pośród starych domów mieszkalnych, małych sklepików, nieopodal był nawet park, który dość dobrze maskował hotel. Na niewielkim wzniesieniu rosła grupa wciąż jeszcze nagich drzew.

Podchodząc do okna, ryzykowałby, że ktoś go odkryje, byłoby go widać z boku. Studiował plan miasta i starał się przeliterować: Tegnérlunden.

Dziwny język. Wszystko brzmiało jak jeden długi oddech z minimalnymi tylko ruchami samych ust. Tegnérlunden. Jak powinno się to wymawiać? Spróbował po angielsku. Nic z tego. Nazwa parku była jak dotąd wyłącznie kombinacją liter, bez akcentów i melodii.

Czysto teoretycznie ktoś mógłby się położyć z lornetką na szczycie pagórka, ale podejmowałby ryzyko zdemaskowania. Uzbrojone szwedzkie formacje były na to zbyt inteligentne. Wiedział o tym. Mimo wszystko lepiej było rozpocząć obserwację na ulicy, najlepiej kilka przecznic od miejsca zamieszkania.

Jego nazwiska nie dało się znaleźć w księdze hotelowej, jego podpis, o ile w ogóle udałoby się go zdobyć, również by na niego nie wskazywał. W oczach pracowników hotelu i szwedzkiej policji pozostałby biznesmenem z Kuwejtu, gdyby ktoś teraz wbrew wszelkim przypuszczeniom zaczął zadawać pytania.

Niebo pokrywały szczelnie grube, ciemne chmury, które nie przepuszczały ani promyka słońca. Miasto za oknem wydawało się skąpane w półmroku, który sprawiał, że fasady kamienic przybrały ten sam szary odcień. Kilku chłopaków z włosami do ramion siedziało na drewnianym placu zabaw i na spółkę popijało coś z puszki. Ich ubrania wydawały się o kilka numerów za duże. Mieli ze sobą deskorolki, które to podnosili, to kopali albo na nich stawali. Na przemian brali po łyku czegoś z puszki, którą wyrywali sobie z rąk. W końcu pokłócili się o to, co jak zgadywał Mohammed, było piwem, i zaczęli się bić na mokrej ziemi.

Wreszcie, zmęczeni, zaczęli palić, trzymając sztywno papierosy nieprzywykłymi do tego palcami i wydymając usta. Młoda kobieta z wózkiem, ubrana w krótką spódnicę i grubą obcisłą kurtkę, przeszła koło nich szybkim krokiem. Wyglądała na wystraszoną. Nic dziwnego, pomyślał. Młodzi chłopcy, którzy się odurzają, i kobiety ubierające się jak ladacznice.

Mohammed naciągnął na głowę kaptur hotelowego szlafroka i podszedł do okna. Krzyż, główny symbol niewiernych, wykorzystywano na flagach państw nordyckich. Taki sam krzyż, różne kolory. Taki sam krzyż i takie same kolory jak w Bośni. Wtedy widniały na kurtkach mundurów. Był młody i nie rozumiał, skąd się wzięli ci obcy żołnierze w niebieskich hełmach, które lśniły jak kwiaty na pustyni. Wspomnienia paliły nieprzyjemnie w żołądku.

Ale stawili opór, okazali się godni. Nie chciał więcej wspominać, chciał się skupić na tym, co tu i teraz. Czym właściwie jest czas, zastanawiał się. Allah nagradza cierpliwych.

Zasunął zasłonki i stanął przed dużym lustrem, które pokazywało go całego, od stóp do głów. Zaśmiał się na widok dziwnych resztek opalenizny. Ogorzały na twarzy, rękach i nogach, skóra na reszcie ciała przypominała skórzaną kurtkę, bladą, grubą i wytrzymałą. Nadal mam ciało mudżahedina, pomyślał z dumą. Ani grama zbytecznego tłuszczu, jędrne i chude dzięki długim marszom i diecie z ryżu i suszonych owoców. Napiął mięśnie brzucha, które utworzyły wyraźny sześciopak. Jego ramiona były jak dwie duże żylaste kule.

Ciekawe, czy szwedzka policja jest w równie dobrej formie, pomyślał. Ci, których widział, jak przejeżdżali w niebiesko-białych radiowozach, nie sprawiali wrażenia, jakby byli na służbie. Przeważnie wydawali się znudzeni tym, że muszą utrzymywać porządek w społeczeństwie złożonym z ludzi, jak się zdawało, nieustannie zamroczonych i agresywnych, pijących bez opamiętania.

Dzień wcześniej rozeznał się w okolicy hotelu, sprawdził układ ulic i rozkład stacji metra.

Najgorszy był mocz i wymiociny. W kilku miejscach widział kałuże, bo jakiś człowiek stracił kontrolę nad swoim ciałem. Ogarnęły go mdłości. Wszystko cuchnęło, było odrażające i niegodne. Kiedy wrócił do hotelowego pokoju, przypomniał sobie zapisany w Koranie zakaz stosowania środków odurzających. Święta księga islamu mówiła, że odurzenie przeszkadza człowiekowi dojrzeć prawdziwe oblicze Boga. I bez wątpienia tak było. Ci, którzy nie chcieli przyjąć tego do wiadomości, mogli znaleźć dowody w tym bezbożnym kraju.

Ale dochodziło tu też do innych przewinień niż samo odurzanie się i bijatyki. I byli też inni szwedzcy policjanci. Ci, których miał wszelkie powody obawiać się i którzy przypominali swoich odpowiedników na Zachodzie. Mohammed dostał świetne materiały wywiadowcze z Kairu i Niemiec, a kolejne jeszcze spływały. Znalazł tam wszystko na temat tego, jak zorganizowani są Szwedzi, ilu ich jest i jak działają.

Istniało ryzyko, że kilkoro z tych policjantów zanadto się do niego zbliżyło. A to wszystko z powodu jakiegoś głupiego, dziecinnego postępowania. Młodzi chłopcy chcieli zademonstrować, jak są pilni, ale zabrali się za to w zły sposób. Wybrali spektakularność kosztem strategii.

Sfilmowali pobicie, na którym wykrzykiwano w tle hasła z Koranu. Mohammed aż prychnął na samą myśl. Tak nierozsądnie i nieodpowiedzialnie. Mógł mieć jedynie nadzieję, że gówniarze nie powiedzieli nic policji o kontaktach z Sarmadem Azimem. On z Sarmadem naprawdę starali się zachować dyskrecję i trzymać w ryzach nadgorliwych młodych mężczyzn, ale nawet najmniejsze zająknięcie się o jakichś powiązaniach między nimi zainteresuje policję. Zapewne zaczną mówić po kilku dniach przesłuchań. Byli zbyt młodzi i zbyt niedoświadczeni, żeby oprzeć się policyjnym metodom łamania podejrzanych. I zbyt skołowani ideologicznie, żeby mieć jakąś wewnętrzną osłonę. O religii i polityce uczyli się przez internet i od kolegów, wszystko bez ładu i składu.

Westchnął głośno i popatrzył, jak deszcz przybiera na sile, a ulica poniżej zamienia się w brudny potok. Co się stało, to się nie odstanie. Nie da się już nic zmienić.

Dzięki bożej opatrzności zdawało się jednak, że mimo wszystko policja postrzegała to jako odizolowany incydent i sprawą zajmował się jak na razie zwykły inspektor z dochodzeniówki. Przynajmniej na tyle, na ile Mohammed się orientował dzięki swoim źródłom. Z pewnością sporządzono jednak raporty i protokoły, policjanci mogli też poinformować kilkoro kolegów. Było to zupełnie możliwe. W żadnym razie nie można było wierzyć, że policja poprzestała tylko na samej sprawie o pobicie. Według jedynego rozsądnego założenia szukali teraz związku między chłopakami a kimś pełniącym ważniejszą funkcję.

Mohammed pragnął zobaczyć przeciwnika na własne oczy. Ustanowić jakieś uczucie względem tego kogoś. Zarazem zatrzeć jedne ślady i podłożyć nowe, fałszywe. Nigdy nie uda im się dostać do epicentrum. Te małolaty nie znały nawet lokalu, w którym tworzyli stabilną bazę. To było decydujące.

Jak granat, który wybucha na targu, Mohammed chciał wywołać chaos, wszcząć zamieszanie i sprawić, że wszyscy zaczną ganiać jak obłąkane psy i patrzeć w niewłaściwym kierunku. Dezinformacja bywała czasem efektywną bronią. Mohammed obrócił się i przyjrzał w lustrze bliźnie na plecach. Nigdy nie uda im się do mnie dotrzeć, pomyślał.

Ubrał się i usiadł przy biurku. W teczce przed nim leżały dwie gęsto zapisane kartki i trzy zdjęcia tego samego mężczyzny. Przeczytał dokumenty i zatrzymał się przy nazwisku. W papierach znajdował się adres zarówno domowy, jak i służbowy. Znowu przyszło mu zmagać się z tym obcym językiem.

Stavfeldt – masa drobnych, cienkich liter na czubku języka. Po co to „d” w nazwisku? Mohammed nie potrafił się zdecydować, czy tę literę powinno się wymawiać, czy nie.

Dni się ze sobą zlewały. Pokój, który – jak mu się wydawało – znajdował się w piwnicy, był zaciemniony, tak że nie wiedział, czy jest dzień, czy noc, sypiał sporadycznie. Resztę czasu spędzał z mężczyznami, którzy wchodzili tutaj przez jedne jedyne drzwi. Czasami słyszał szuranie piętro wyżej, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego.

Zamaskowani mężczyźni wyglądali jednakowo, ale przemawiali do niego różnymi głosami i o różnych sprawach. Jeden z nich zawsze rozmawiał z nim o Koranie. O surach, które opisywały świętą wojnę, o dżihadzie. Był to wysoki, łagodny głos. Pytał, czy Jamal się z czymś zgadza, kiedy siedzieli razem, trzymając Koran w ręku. Prosił Jamala, żeby wyszukał jakąś konkretną surę, przeczytał ją na głos i wyraził, co myśli. Pytał, co Jamal czuje w głębi serca. Czy czuje, że ma powinności względem Allaha, względem krewnych, rodziców. Ten miły, wysoki głos mówił o Koranie w prostszy sposób, niż robił to imam. Nie budził wątpliwości, żadnych skomplikowanych „ale”, jak u imama. Był to głos niemal pozbawiony akcentu.

Poza tym był jeszcze głos polityczny. Spod czarnej kominiarki rozlegał się surowy i zdecydowany ton. Leją na ciebie, Jamalu, mówił mu. Leją na ciebie dokładnie tak, jak leją na wszystkich muzułmanów. Ten głos nie chciał z nim dyskutować. Mówił tylko o tym, jak jest, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się islam. Jak niewierni atakują ich wiarę w Iraku i Afganistanie. Jak nie cofają się przed splamieniem ziemi w świętych dla islamu miejscach, nawet w Arabii Saudyjskiej. Mówił łamanym angielskim, wtrącając pojedyncze arabskie słowa.

Ten surowy głos wypowiadał się w imieniu wszystkich muzułmanów mieszkających w Europie. Przypominał o tym, jak muszą się poniżać, uginać pod prawami niewiernych i ich nieczystymi zwyczajami. Jak są zamykani i torturowani w więzieniach na całym świecie, oskarżani o przestępstwa, których nigdy nie popełnili.

Ten surowy głos mówił, że powinnością każdego muzułmanina, który kroczy właściwą drogą, jest udział w świętej wojnie. Nie ma tu neutralnych, nie ma niewinnych widzów. Albo jest się za, albo przeciw.

Mimo że mężczyzna miał zamaskowaną twarz, Jamal czuł jego oddech. Słyszał, jak ten ktoś sapał i pewnie zastanawiał się, dlaczego marnuje czas dla kogoś takiego jak Jamal. Wywierał presję. Chciał wiedzieć, czy Jamal szuka tylko adrenaliny, bo uważa to wszystko za chłopięcą przygodę i nie dociera do niego nic z tego, o co chodzi w Walce – the Cause. Jamal próbował odpowiedzieć. Najpierw nieśmiało. Potem, będąc sam, zastanowił się już nad odpowiedzią, w sposób bardziej zdecydowany i pewniejszy. Tak mu się w każdym razie wydawało. Ten surowy głos trudno było zadowolić. Jamal musiał zajrzeć w głąb siebie. Nie było wyjścia, żadnych wymuszonych kłamstw ani zmyślonych historii, dlaczego miałby być godzien ich towarzystwa. Jedyne, co mu pozostawało, to prawda. Szczera nienawiść do społeczeństwa, które mordowało jego braci i pluło mu w twarz. Szczera miłość do Walki. Do walki w imię Boga.

Był tam też miły głos. Ten, który zachęcał go, żeby zrobił kilka pompek i poświęcił kilka sekund na poskakanie na skakance. Głos, który pochodził spod bardzo przepoconej kominiarki i który pilnował, żeby Jamal nie stracił kondycji. Nazywał go przepoconą kominiarką. Miał zaokrąglone, umięśnione ciało i mówił z wyraźnym arabskim akcentem. Urządzali razem standardowe treningi bokserskie z workami piasku, skakanką i seriami ciosów w tarcze, które trzymał ten w przepoconej kominiarce. Do sparingu nigdy nie doszło, nakrycie głowy zapewne na tyle przesłaniało mu widok, że nic by z tego nie wyszło.

Jamal stał i próbował rozwiązać sznurówki rękawic bokserskich, gdy usłyszał na zewnątrz kroki. Nie wiedział, który głos nadchodzi. Może przyszła pora na religię, może na politykę, a może na sesję bokserską. Nie miało to większego znaczenia. Był przygotowany.

Jamal, ten zadziorny typ, który przesiadywał w kręgielni. Ledwo go teraz pamiętał. Jamal, mężczyzna z tysiącami pomysłów, z których nigdy nic nie wypaliło. Który w swoim chłopięcym pokoju po cichu tęsknił za Pirjo. Jamal Abu al-Khair. Udręka svennów. Teraz był tak daleko stąd. Jeśli w ogóle jeszcze istniał.

Tym razem nie był to głos. Zamiast tego przyszedł ktoś z odsłoniętą twarzą. W drzwiach stanął mężczyzna z okrągłą głową o niemalże dziecięcych rysach. Podszedł do Jamala, wziął go za obie ręce i przytrzymał delikatnie. Uśmiechał się i leciutko pogładził go po policzku.

– Bracie, byliśmy dla ciebie bardzo surowi. Chciałbym cię z całego serca poprosić o wybaczenie.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Był to ten sam miły głos, który dochodził spod przepoconej kominiarki. Mężczyzna uściskał go i poprosił, żeby z nim poszedł. Kiedy wyszli na korytarz, światło lampy aż poraziło Jamala. Te długie godziny, dni w piwnicy – ile tam właściwie siedział? – przy świetle kilku żarówek sprawiły, że przyzwyczaił się do ciemności.

Przeszli korytarzem i otworzyli drzwi do jakiegoś pomieszczenia. Siedziało tam na krzesłach dwóch innych mężczyzn; kiedy wszedł, zwrócili wzrok w jego stronę. Podnieśli się równocześnie, sprawiając wrażenie, jakby się uśmiechali. Na kilku stołach leżała cała masa papierów. Nawet na ścianach z surowego betonu wisiały poprzyczepiane papiery.

Jeden z mężczyzn, ubrany w obszerną szatę i noszący gęstą brodę, która przesłaniała dużą część jego twarzy, podszedł do niego pierwszy i przywitał go cienkim, łagodnym głosem, który Jamal dobrze znał. Mężczyzna wziął go za rękę i poklepał przyjacielsko po ramieniu. Jamal popatrzył mu w oczy i podziękował. Drugi z mężczyzn był bardziej oziębły, krótko uścisnął mu dłoń i odchrząknął, jakby powiedział coś, czego Jamalowi nie udało się dosłyszeć. Może go powitał. Polityczny głos – Jamal od razu go rozpoznał.

Łatwo dało się zauważyć, że był tutaj szefem. Smukły, gładko ogolony, dobrze wytrenowany mężczyzna z krótko przyciętymi ciemnymi włosami, w spodniach od garnituru i białej koszuli. W jego ciemnych włosach było widać kilka siwych kosmyków.

Jamal obstawiał, że mężczyzna jest lekko po pięćdziesiątce. Trudno było oszacować jego wiek. To on zaproponował, żeby Jamal usiadł na kanapie.

– A więc, bracie – powiedział po angielsku – jak na razie poszło ci nieźle. Niech pogratuluję ci jako pierwszy.

Jamal podziękował i czekał na dalszy ciąg.

– Jak już zapewne się domyślasz, to, o czym będziemy rozmawiać, musi pozostać między nami. Również to, że w ogóle istniejemy, każdy powinien zachować dla siebie.

– Jasne – wykrztusił Jamal, gdy mężczyzna popatrzył na niego tak, jakby go strofował.

– Świetnie. Nazywam się Szarif al-Baroudi, to mój brat Ghalib, a twój towarzysz od treningów nazywa się Kahlil. Ghalib jest naszym przewodnikiem w sprawach duchowych.

– Rozumiem.

– Tak przy okazji, ty sam nazywasz się odtąd Magnus al-Ghadbar, w każdym razie podczas podróży takie nazwisko zobaczysz w swoim paszporcie.

Szarif opowiedział, że inspiracją do tego nazwiska był pewien pisarz, który wywodził się z Bagdadu, ale przez większą część życia mieszkał w Kanadzie. Mniej więcej tak jak Jamal w Szwecji. Imię miało zachodni, a nazwisko arabski rodowód.

– Więc nie ma już Jamala?

– Przynajmniej nie wtedy, gdy podróżujesz albo przebywasz w jakimś innym miejscu.

Przez moment w jego głosie pojawiła się dawna ostrość.

Ten, który przedstawił się jako Szarif, wyjął z portfela kolorową kartkę i różne dokumenty. W starannym porządku rozłożył je przed nimi na szklanym stole. Jamal widział wśród nich paszport i plik biletów lotniczych.

– Czekają na ciebie wielkie wyzwania, Jamalu – powiedział Szarif i popatrzył na niego wzrokiem, w którym na sekundę rozpoznał spojrzenie taty. Tak patrzył jego ojciec, gdy miał do opowiedzenia coś emocjonującego. Jak wtedy, gdy powiedział, że pojadą na ryby albo gdy mu obiecał, że wybiorą się do parku rozrywki Gröna Lund.

– A może powinniśmy mówić Magnusie, żebyś się przyzwyczaił?

Uśmiechnął się figlarnie.

– Nie będzie cię przez pewien czas, musisz więc zawiadomić o tym matkę. My też postaramy się ją uspokoić.

Szarif skinął na Ghaliba, który za niego dokończył.

– Włożę najlepszy garnitur i opowiem twojej mamie o naszym świetnie zapowiadającym się projekcie biznesowym – wyjaśnił Ghalib tym samym miłym, wysokim głosem, który rozmawiał z nim w piwnicy o religii.

– Dziękuję – powiedział Jamal.

Szarif kiwnął głową i znowu odezwał się po angielsku.

– Ty też musisz sprawić sobie garnitur… Magnusie. Niedługo stąd wyjdziesz i udasz się w podróż.

Na wszelki wypadek naciągnął na czoło angielski kaszkiet i postawił kołnierz kurtki. Przyglądał się kamyczkom, którymi w zimie dla bezpieczeństwa posypywano chodniki.

Tu i ówdzie leżały resztki psich odchodów, które starannie omijał. Kluczył między brązowymi kiełbaskami niczym dziecko przeskakujące przez płotki rabatek. Przez krótką chwilę żałował, że opuścił ciepły klimat i suche pustynne podłoże.

Ambasadę Turcji obszedł na wszelki wypadek od tyłu i zachował bezpieczny dystans dwustu metrów od amerykańskiej ambasady. Nigdy nie można było być pewnym. Wszędzie wisiały kamery. Wejścia do ambasad bez wątpienia były monitorowane i nie zdziwiłby się, gdyby przypatrywali się także innym częściom terenu wokół budynków. Szwedzi zapewne szczodrze wydawali pozwolenia na monitoring, zarówno tutaj, jak i tam.

Strój i sposób ułożenia głowy nie zdradzały jego rysów twarzy. Na taśmach z nagraniami można było jedynie zobaczyć mężczyznę ubranego adekwatnie do marnej pogody. Nawet jeśli dla Szwedów była to już wiosna.

Po chwili zostawił za sobą ambasady, nawet tę chińską, odizolowaną od pozostałych, stanowiącą coś w rodzaju ostatniej forpoczty zagranicznej dyplomacji w archipelagu sztokholmskim.

Mohammed el-Mehti cieszył się, że udało mu się w tej miejskiej oazie rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza, ruch samochodowy dochodził tu tylko jako słaby pomruk z oddali. Podwyższony puls i zwiększona ciepłota ciała przepędziły resztki obozowego kurzu i siedzącego ostatnio trybu życia, co poprawiło mu nastrój.

Małe jezioro, które miał po prawej stronie, zwęziło się i tworzyło kanał czarnej wody. Kiedy Mohammed przystanął, żeby popatrzeć na nadmorskie ptaki jedzące wyłożony im pokarm, z nieba zaczęły padać płatki zimnego puchu. Jakby sam Bóg wysypał cały ładunek niebiańskiej pierzyny. Opadom towarzyszyła zatrważająca cisza.

Mohammed stał bez ruchu. Ziemia dookoła niego i cały krajobraz okrywała miękka powłoka. Płatek śniegu na górnej wardze w mgnieniu oka zmienił się w kropelkę wody. Może to już ostatni śnieg? Ostatnie pozdrowienie ciągnącej się bez końca zimy.

Popatrzył na białą łąkę po drugiej stronie kanału. Za jakąś godzinę śnieg już zapewne się stopi. Po co on tu przyjechał? Sarmadowi Azimowi powiedział, że potrzebuje przeprowadzić rozpoznanie w centrum Sztokholmu i że chce to zrobić w pojedynkę, by w ten sposób zmusić siebie samego do wyrobienia sobie lepszego rozeznania w terenie. Była to wymówka. Sarmad Azim, myślący praktycznie inżynier z uniwersytetu w Ammanie, wręczył mu na to kartę miejską i plan miasta z siecią linii metra i autobusów, i niczym zaniepokojeni rodzice nastolatka powiedział, że gdyby Mohammed miał się zgubić, samochód czeka w pogotowiu.

Prawda była taka, że Mohammed poszedł do kawiarenki internetowej i sprawdził pocztę na hushmail.com. Nie chciał tego robić, później zwykle jeszcze bardziej tęsknił. Ale coś w nim dało za wygraną. Krótkie pozdrowienie z innego świata obudziło w nim odmienne odczucia. Przypomniało mu inne zapachy, inne rozmowy i całkiem inne głosy. Inne czasy.

Kochał Szabi. Nie mogła pisać w e-mailach wprost, mimo to potrafił ją zrozumieć. Stali się sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej, teraz, spotykając się między wierszami symbolicznego języka w okienku poczty elektronicznej, gdzie wszystkie wiadomości szyfrowano za jedyne trzydzieści pięć dolarów rocznie. Zapłacił za to nienamierzalną walutą bitcoin. Mógł zakładać, że strona przeciwna szuka cyfrowych śladów, które on i Szabi po sobie pozostawiają, ale ryzyko było minimalne.

Język symboliczny ich łączył. Napisane przez nią linijki o drzewie oliwnym na niewielkim dziedzińcu z tyłu, które stało całe w pąkach i czekało, by rozkwitnąć, mówiło w gruncie rzeczy o tym, jak go jej brakuje. Mohammed chciał odpowiedzieć, że jej mąż i kochanek jest w drodze do domu. Że wykonał już najważniejsze zadanie. Że odtąd będzie tylko z nią, że nie będzie dzielił czasu między nią a Walkę.

Popatrzył na nagie drzewa przyozdobione czule kryształkami lodu. Cóż za niewypowiedzianie piękny widok.

Zawrócił w stronę miasta, przeszedł obok muzeów i dużego namiotu po prawej stronie. Po dłuższej chwili dotarł do centrum. Tuż obok ulicy, którą zaznaczył na mapie, wznosił się po lewej stronie potężny kościół. Za niskim murem i kutym ogrodzeniem leżały gęsto obok siebie groby z różnych kamieni i z różnymi inskrypcjami. Zalegający na nich śnieg tworzył ciężki daszek. Popatrzył na mapę. Kościół Jadwigi Eleonory. Może była to jakaś chrześcijańska święta?

Przed wejściem zatrzymała się długa czarna limuzyna, wysiadł z niej szofer i otworzył tylne drzwi. Z drugiej strony szybkim krokiem doskoczyła do niego kobieta, złapała gigantyczny biały pas materiału i z trudem zaczęła wyciągać go z samochodu. Kiedy welon był już bezpieczny, z największą ostrożnością z siedzenia w samochodzie podniosła się panna młoda i ruszyła w stronę wejścia do kościoła. Był to jej wielki dzień. Mohammed widział na jej jasnej twarzy zdenerwowanie, ale i szczęście, tak promienne, że zdawało się rozświetlać główną nawę kościoła. Stawiała ostrożnie stopy tam, gdzie śnieg był udeptany. Miała na sobie ciężkie zimowe obuwie; zrozumiał, że w środku zamieni je na jakieś ładniejsze buty, zapewne białe.

Pełnia życia dopełniała się w kościele, dokładnie tak jak w meczecie. Śmierć i życie. Smutek i radość. Księża i imamowie objaśniają każde stadium kruchej pielgrzymki człowieka po ziemi i w życiu pośmiertnym. U niego, cokolwiek by miało to znaczyć. I tutaj w kościele, którego dach chwilowo zabarwił się na biało.

Mohammed poszedł dalej ulicą Sibyllegatan. Sarmad powiedział mu, jak nalezy wymawiać jej nazwę. Z tego samego źródła dowiedział się, że można było kupić tutaj najlepszą herbatę w Sztokholmie.

W pokoju bez okien, z meblami w stylu skandynawskim i z kilkoma kartonami do przeprowadzki siedzieli Oscar Mannerstråle, Urban Ström i Lars Frisk i słuchali przedstawianego przez Anette streszczenia tego, co od początku uważano za bzdurę.

– Czy tych trzech podejrzanych napomykało coś o swoich motywach? – zapytał Ström.

– Dojdę do tego – przerwała mu Anette.

Śledztwo, za które odpowiadał Stavfeldt z kolegami z policji z Skärholmen, prowadzono w sprawie użycia przemocy w stosunku do młodego mężczyzny – Amira Atwana – zamieszkałego w Skärholmen. Ofiarę dotkliwie pobito. Na filmie, nagranym przez napastników, widać zieloną płachtę z wypisanym na biało arabskim tekstem. Składał się on z dobrze znanego fragmentu Koranu, często używanego w kręgach islamistycznych. Do samego czynu – pobicia – przyznało się trzech sprawców; policja zabezpieczyła solidny materiał dowodowy. Jednak samego Amira Atwana nie znaleźli. Jedyną oznaką tego, że wciąż żył, było kilka sporadycznych rozmów telefonicznych z matką.

Trzech sprawców przyznało bez ogródek, że uważają się za islamistyczną grupę bojową, ale będącą na początku swojej walki. Podczas przeszukania komputerów należących do chłopaków znaleziono wiele powiązań z różnymi stronami o treściach poświęconych dżihadowi. Wypłynęła także korespondencja między chłopcami a kilkunastoma osobami, które same określały się mianem muzułmańskich aktywistów.

Za motyw pobicia – podany zgodnie przez całą trójkę – posłużyło im to, że Amir Atwan zagroził, że wystąpi z grupy, bo mu się to znudziło. Chciał w swoim młodym życiu poświęcić się innym rzeczom niż polityczny islam.

– Mieli jakieś zewnętrzne powiązania? – zapytał Ström.

– Do tego też dojdę – odpowiedziała Anette Jansson bardzo wolno i wyraźnie.

Wszyscy trzej sprawcy zeznali, że nie mieli kontaktów z żadną inną grupą ani w żaden sposób nie otrzymywali instrukcji czy rad z zewnątrz. Przyznali, że byli bardzo aktywni w internecie, udzielali się tam w grupach dyskusyjnych i dostawali wskazówki o filmikach i innych treściach od aktywistów, na przykład z Wielkiej Brytanii.

– Ale – powiedziała Anette i pokazała dłonią na Urbana Ströma – zarówno ja, jak i Stavfeldt odnieśliśmy wrażenie, że na pytanie o zewnętrzne kontakty odpowiadali nieco zbyt szybko, jakby wyuczyli się odpowiedzi.

– I tak pewnie było, przećwiczyli to starannie przed zatrzymaniem – wtrącił Ström.

Anette wyjaśniła, że komputery chłopców są jeszcze raz badane, żeby zabezpieczyć ewentualne plany i zebrać jak najwięcej informacji o tych, z którymi porozumiewali się przez internet.

Lars Frisk odchylił się na krześle i rozejrzał pytająco po zebranych przy stole.

– Pobicia w Skärholmen dokonano w sposób amatorski – oznajmiła Anette. – Dużo czasu zajęło sprawcom przejęcie kontroli nad Amirem Atwanem. Jego opór sprawił, że scena przypominała chwilami bójkę w pubie.

Lars Frisk powiedział, że muszą uzyskać odpowiedź na pytania o ewentualne zewnętrzne powiązania. Czy jest ktoś, kto kierował tymi młodzieńcami? Czy są inne, podobne grupy, z którymi mieli kontakt?

– Co robimy dalej? Jestem otwarty na wszelkie propozycje – powiedział Lars Frisk, po czym zwrócił się bezpośrednio do Oscara Mannerstrålego. – Wy tam w Analizach, macie może coś, co mogłoby nas posunąć krok naprzód?

Oskcar przeczesał ręką długą blond grzywkę.

– W tej konkretnej sprawie nie, ale ogólnie rzecz biorąc, takie grupy mogą działać zupełnie niezależnie albo współpracować z innymi.

– Aha…

– Uogólniając, można stwierdzić, że odbieramy sygnały o wzmożonej aktywności. Mamy to pobicie w Skärholmen, mamy wiadomości od kolegów z Niemiec o ruchach w naszym sektorze i sami zaobserwowaliśmy w ostatnim półroczu zintensyfikowany przepływ między istotnymi obiektami w internecie.

– Czy można jednak powiedzieć, że chodzi głównie o występujące niezależnie indykatory? – wtrącił Urban Ström, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Lars Frisk podniósł się z krzesła, poprawił koszulę na brzuchu i zaczął bez wyraźnego planu pisać na dużej białej tablicy: „Pobicie, Skärholmen”. Następnie narysował jakąś figurę, która wyglądała jak chmura, dopisał pod nią: „Wskazówki z Niemiec” i dodał kilka mniejszych okręgów z „Inne grupy/komórki”, na koniec postawił między nimi znaki zapytania. Opuścił głowę i głęboko westchnął.

Dyskusja skierowała się na inny tor. Omawiali metody, dzięki którym mogli zbliżyć się do tego, co znajdowało się w ruchu, co gdzieś tam się czaiło, a czego do tej pory nie udało im się namierzyć, do tego, co nie miało jeszcze nawet nazwy. Poza nazwiskami trzech chłopaków z Skärholmen.

Oscar wypowiedział wreszcie na głos to, co inni przeczuwali, że w większości przypadków służbom specjalnym udawało się udaremnić podobne komórki terrorystyczne dzięki informacjom od sąsiadów albo znajomych aktywistów, którzy nie sympatyzowali z tym, czym podejrzani się zajmowali. Cynki i późniejsza intensywna praca wywiadowcza pozwoliły zapobiec licznym detonacjom bomb w europejskich miastach.

– Infiltracja tych grup? – zapytał Lars Frisk, głównie po to, żeby sprawdzić, czy Oscar jest oczytany.

– Niezmiennie trudna. Chodzi o małe siatki, w których ci, co do nich należą, są sobie bliscy, w których każda nowa osoba spotyka się z dużą dozą nieufności. Ale…

– Ale co?

– Mogłoby się to chyba odbyć tak, jak za starych dobrych czasów, kiedy Wschód i Zachód infiltrowały się wzajemnie w każdej niemal sprawie.

Oscar lekko się uśmiechnął.

– Wtedy takie operacje ciągnęły się przez dziesięciolecia, czasem nawet trwały całą karierę zawodową człowieka – wtrącił pewnym tonem Urban Ström. Jego zmarszczone czoło pod ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami wyrażało sceptycyzm.

– Właśnie. I prawdopodobnie na tych samych zasadach można wniknąć do siatki islamistów – powiedział Oscar Mannerstråle.

– Tylko, do cholery, my nie mamy na to czasu – westchnął Ström.

– Jasne, że nie, ale czasami może lepiej… – Oscar zrobił krótką przerwę, żeby się zastanowić – spojrzeć trochę dalej, niż sięga czubek nosa.

Urban Ström prychnął i rozeźlony wbił świdrujące spojrzenie w Oscara. Anette poczuła, że nadszedł właściwy moment.

– Mam pewien pomysł. Ale to trochę strzał w ciemno – zaczęła. – Jak wszyscy dobrze wiecie, czasem mądrze jest drążyć także te wątki, które na początku wydają się nam bezwartościowe, bo mogą dać pewne informacje na marginesie i później okazać się cenne.

– Mów dalej – zakomenderował Frisk z końca stołu.

Anette opowiedziała o wizycie w firmie Capital Estates & Grand Designs i o towarzyszących jej przesłuchaniach. Sprawa ostatecznie, jak już na wstępie przeczuwał Urban Ström, wylądowała w Urzędzie ds. Migracji. Kwestię paszportów i jordańskiej waluty mieliły teraz tryby rozbudowanego systemu szwedzkiej biurokracji zajmującej się dokumentami imigrantów. Anette nie wiedziała, co się stało z zamieszanymi w sprawę ludźmi, którzy zaaranżowali próbę sprowadzenia tutaj kilku obcokrajowców z Bliskiego Wschodu. Dla Säpo nie było w tym nic ciekawego.

Ale wiedziała, że to zamieszanie z jordańską walutą i paszportami stworzyło jej możliwość pozyskania informatora.

– W związku z tą sprawą nawiązałam kontakt z pewną kobietą. Jest to osoba zupełnie bez skazy, której bardzo zależy, żeby utrzymywać przyjacielskie stosunki z nami i władzą.

Przy stole zaległa kompletna cisza. Wszyscy odłożyli długopisy i telefony komórkowe i patrzyli na Anette, nie spuszczając jej nawet na chwilę z oczu.

– Podczas rozmowy z tą kobietą wyszło na jaw, że ostatnio ktoś starał się czegoś dowiedzieć o muzułmańskich szkołach Koranu. Pytania dotyczyły młodzieży, która do nich chodzi.

– Aha? – ponaglił ją Frisk.

– I jeśli chodzi o szkołę w Vårberdze, mój kontakt, ta kobieta, o której wspomniałam, dostała numer telefonu od pewnego mężczyzny zadającego właśnie tego typu pytania.

– Rozumiem – przerwał jej szef. – Może się przydać jako wędka.

Anette w skrócie przedstawiła pomysł. Zaproponowała, żeby kobieta skontaktowała się z mężczyzną z wizytówki i umówiła się z nim na spotkanie w dogodnym dla niego miejscu. Oczywiście miała wcześniej otrzymać instrukcje, jak powinna prowadzić rozmowę i na co może się zgodzić.

– Dobra wymówka – rozległ się nagle głos Friska. – Nasza wędka potrzebuje dobrej wymówki. Nie może pójść na spotkanie z rekruterem i gadać od rzeczy.

– Załatwię to – zaoferował się Oscar.

– Dzięki – odparł Frisk i wskazał okularami na długowłosego przedstawiciela wydziału analitycznego.

Urban Ström przeciągle jęknął.

– Ale… – zaczął, lecz szef mu natychmiast przerwał.

– Wiem. Jansson zresztą sama zwróciła na to uwagę, to strzał w ciemno. Może nie ma nic a nic wspólnego ze Skärholmen, z niemieckim cynkiem ani z niczym innym. Ale warto chyba spróbować. – Frisk zwrócił się do Anette Jansson z pytaniem: – Czego potrzebujesz?

– Bardzo dyskretnych mikrofonów i nadajników. I kilku dodatkowych ludzi w krzakach.

– To się da załatwić – zakończył Lars Frisk i zamknął teczkę z dokumentami. Następnie gwałtownie się podniósł i opuścił pokój.

Po spotkaniu Anette Jansson unikała Oscara Mannerstrålego i Urbana Ströma. Nie chciała otwarcie afiszować się ani ze swoją sympatią, ani antypatią. Zamiast tego zamknęła się w toalecie.

Ghalib usiadł przed nimi po turecku. Znajdowali się w piwnicy, do której nie dochodziło światło dzienne i nie dało się zajrzeć z zewnątrz.

Jamal okazał się dobrym kandydatem. Wystawili go na ciężką próbę, o wiele cięższą niż zwykle. Miał trudny charakter, ale mimo wszystko był chętny do nauki i skory do słuchania rozkazów, choć nie mogli być tego całkiem pewni.

Zazwyczaj miły i wysoki głos Ghaliba przybrał surowszy ton. Mężczyzna trzymał wysoko przed sobą Koran i czytał na głos osiemnastą surę.

– „To jest dla was! Zakosztujcie więc tego! Albowiem niewiernych czeka kara ognia!” – przeczytał monotonnie i przeszedł do kolejnych wersów. – „A kto tego dnia odwróci się do nich plecami, jeśli nie czyni tego powracając do bitw albo przyłączając się do oddziału, to ten ściągnie na siebie gniew Boga, a jego miejscem schronienia będzie Gehenna! A jakże to złe miejsce przybycia!”[7]

Nie przerywał lektury, zatrzymał się dopiero przy dziewiątej surze. Pod koniec zachrypł i upił łyk wody. Zakończyli wspólnym wyznaniem, że Bóg jest wielki.

Mohammed el-Mehti, alias Szarif al-Baroudi, zerkał na młodego Jamala i przyglądał się rysom jego twarzy. W piwnicznych ciemnościach trudno było wyczytać, co młodzieniec czuje i myśli. Na twarzy malowało mu się jednak głębokie zaangażowanie w powierzone zadania i pełna powaga. Może jego przebudzenie przed Walką było szczere?

Ale mógł to być też sposób, żeby się stąd wydostać. Dobrze się sprawować i robić, co mu każą, póki nie zdobędzie ich zaufania. Wtedy zniknie. Wybiegnie z ich bazy, którą wznieśli z takim trudem, i będzie biegł, póki nie dotrze do domu. Albo jeszcze dalej – na komisariat.

Mohammed nie wiedział. Nie ze stuprocentową pewnością. Równie dobrze mógł mieć do czynienia z nieoszlifowanym diamentem, idealnym żołnierzem, który tylko potrzebował treningu. Może Jamal Abu al-Khair był żołnierzem Boga?

Ghalib dał mu za zadanie nauczyć się na pamięć dziesięciu pierwszych wersów ósmej sury. Następnego dnia miał go przepytać. Nikt nie powiedział już nic więcej i rozeszli się.

Mohammed spojrzał na monitor, który pokazywał różne zakątki z otoczenia budynku. Poprosił Ghaliba, żeby udał się z nim do małego biura.

– Co myślisz? – zapytał.

– To zawsze jest stąpanie po krawędzi – odparł Ghalib. – Chcemy przecież ich energii i zapału do walki, ale boimy się, że któryś z nich przeciągnie strunę.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że cała ta energia może nagle pójść w złym kierunku i nie zawsze da się to przewidzieć.

– Ale sądzisz, że można zaufać Jamalowi, czy nie?

– Wszystko na to wskazuje. Wydaje się, że bardzo szybko się odnalazł w nowej sytuacji. Że akceptuje nas i nie narzeka.

– Co do tego masz rację. Rzeczywiście odkąd tutaj trafił, ani razu się nie poskarżył.

Potraktowali to jako test – ciężką próbę, która miała odsiać tych, którzy się nie nadawali do walki. Jamal Abu al-Khair został przez nich porwany i przetrzymywany jako więzień. Szorstko go przy tym traktowali. Jeśli byłby nieodpowiedzialnym poszukiwaczem przygód, nie przetrwałby uwięzienia w piwnicy. Zacząłby płakać, zaklinać się i błagać, żeby pozwolili mu wrócić do domu, do mamusi. Choć z pewnością z początku zgrywałby twardziela.

Jamal Abu al-Khair nie zrobił nic z tych rzeczy. Nawet nie zapytał, co tam robi. Bez żadnego komentarza – robił po prostu to, co mu rozkazano.

Anette Jansson siedziała w kuchni w domu u młodszej pielęgniarki Aiszy Sakakini, która sama wychowywała dwie nastoletnie córki. Na ścianach tańczyły barwne refleksy rzucane przez kolorowe pryzmaty kuchennej lampy. Aisza Sakakini należała do porządnych obywateli: zawsze na czas składała deklaracje podatkowe i nie pracowała na czarno. Policjantów spotykała już tyle razy w dawnej ojczyźnie, że nie chciała zaznajamiać się z ich szwedzkimi odpowiednikami.

Mimo wszystko odwiedzili ją ponownie. Dwoje policjantów. A wszystko przez to, że uległa gadaniu i błaganiom kuzyna. Modlitwom nieomal, żeby pomogła im sprowadzić do Szwecji dwóch chłopców. Jedynym jej zadaniem miało być odebranie koperty. Prosta sprawa, zero ryzyka, zapewniał kuzyn. Zero ryzyka, a teraz w jej kuchni siedziało dwoje policjantów. Drobna pomyłka, pomyślała Aisza, a już człowiek tkwi w pajęczej sieci. Za oknem słabe wiosenne słońce oświetlało nagie drzewa i opustoszałe ulice.

Anette Jansson patrzyła na tę samą postać co ostatnio, spłoszoną, a zarazem tryskającą energią i rezolutnością. Rodzaj zaciętego gniewu szedł u niej w parze z dużym lękiem. Anette spróbowała jakoś odczarować tę zaciekłość, gawędząc przy kawie i ciastkach i porównując je do szwedzkich wypieków. Zażartowała o cukrze, który osadza się na biodrach i udach, ale Aisza nie uznała tego za zabawne. Oscar nie musiał się wysilać, zawsze był taki miły i empatyczny. Siedząc obok Annete, zaczął rozmawiać z Aishą Sakakini po arabsku. Wprawdzie jego arabski zawierał głównie frazy grzecznościowe, ale mimo wszystko był to arabski.

Typowe, pomyślała Anette, że to właśnie Oscar sprawił, że ich przyszła informatorka trochę się rozluźniła. Może dzięki uprzejmości, ale i dzięki temu, że nie owijał w bawełnę, co kobieta miałaby dla nich zrobić. Oscar tłumaczył, a Aisza słuchała go skoncentrowana, kierując całą uwagę na proste zadanie, zamiast skupiać się na jakimś ogólnym i bliżej niezidentyfikowanym niepokoju.

Anette wyjaśniła Larsowi Friskowi, że potrzebuje zdolności językowych Oscara oraz jego zrozumienia, jak myśli „ta druga strona”. Jeśli chodziło o nią, samo jego towarzystwo wystarczało za dobry powód, żeby mieć go w zespole.

– Chcielibyśmy, żeby zrobiła pani dla nas jedną rzecz: zadzwoniła do mężczyzny, który podał pani numer, i zaproponowała mu spotkanie – zaczął Oscar.

– Ale niby gdzie? – zdziwiła się Aisza.

– Proszę mu pozwolić samemu zdecydować. Tak będzie czuł się pewniej.

– Ale zanim do tego dojdzie, przejdziemy przez pani historię, przez powody, dla których dzwoni pani do Sarmada, i trochę to wszystko przećwiczymy.

Aisza Sakakini zaparzyła kawy, a następnie wyjęła z szuflady szafki kuchennej kartkę i długopis. Po czym włożyła rachityczne okulary do czytania, kliknęła długopisem i zaczęła notować w notatniku.

Historia zaczęła nabierać kształtu. Opowiadała o tym, jak imam się jej żalił, że wszystkie pytania, które zadają chłopcy, dotyczą świętej wojny, jak próbował im wyjaśnić, że nie jest to wcale takie proste i absolutnie nie ma nic wspólnego z zabijaniem innych ludzi. Nawet w najmniejszym stopniu.

Dalej Aisza mówiła o tym, że widziała, jak kilku chłopców coraz bardziej się złościło, dyskutując z imamem. Że byli poruszeni tym, że imam zdecydowanie zbyt łatwo wybacza to, co oni uważali za bluźnierstwo wobec islamu. Jak choćby temu artyście, który pokazał rysunki z prorokiem w wielu sprośnych sytuacjach. Narysował nawet proroka pod postacią psa. Coś takiego powinno się przecież bądź co bądź potępić, uważali chłopcy. A nawet pomścić krwią.

– Czy mamy jakieś nazwiska chłopaków? – przerwał Oscar. – Pani kontakt z pewnością o to zapyta.

– Tak – odparła cicho Aisza.

– Mam listy uczniów ze szkoły Koranu, z numerami telefonów i całą resztą.

– Świetnie. Ale powinna pani wstrzymać się z podaniem nazwisk aż do spotkania. Nie możemy od razu dać mu marchewki.

Przytaknęła.

– Musi mieć pani też dobre wytłumaczenie – wtrąciła Anette – dlaczego zdecydowała się zadzwonić, to znaczy jakiś bardziej osobisty powód.

Kobieta wzruszyła niepewnie ramionami.

– Kiedy dał pani swój numer, czy rozmawialiście o czymś szczególnym, do czego teraz mogłaby pani nawiązać?

– Sporo rozmawialiśmy o tym, co nas niepokoi w zachowaniu młodzieży, że mogą zacząć zachowywać się tak jak… Szwedzi.

Aisza popatrzyła znad oprawek okularów. Jakby chciała sprawdzić reakcję Anette.

– Świetnie. W takim razie myślę, że pani opowieść powinna od tego wyjść. Proszę nie zaczynać od chłopców, którzy wypytywali o dżihad, ale od ich nieprzyzwoitego zachowania. Może czuć było od nich piwo albo coś podobnego?

Zmienili legendę, omówili szczegóły i pytania, które mogły paść. Aisza poprosiła, żeby pozwolili jej posiedzieć samej w salonie i przećwiczyć to, co miała powiedzieć. Anette Jansson i Oscar Mannerstråle zostali w kuchni i zajadając się ciastem o smaku pistacji, słyszeli, jak mówi sama do siebie.

– Tak między nami, co o tym sądzisz? To coś da? – zapytał Oscar i przekrzywił głowę.

– Jeśli nic nie da, znam kilku kolegów, którzy z chęcią wytrą sobie mną gębę za coś takiego.

– Nie wątpię.

– Ale jak to się mówi? Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa.

– Racja. No guts, no glory – uśmiechnął się Oscar.

– Ale oczywiście może to być całkiem błędny trop. Facet może się okazać po prostu jakimś pieprzonym pedofilem albo łowcą talentów z lokalnego klubu sportowego.

– W tym pierwszym przypadku będzie z tego przynajmniej jakiś pożytek.

– Jasne – odparła Anette i zmęczona położyła głowę na stole. W tej samej chwili do kuchni weszła Aisza.

– Gotowa? – zapytał Oscar, na co tamta pokiwała zdecydowanie głową.

Aisza usiadła, wyjęła komórkę i wystukała numer. Rozmowa zajęła siedem minut i czterdzieści dwie sekundy, jeśli wierzyć zegarkowi Anette. Na koniec Aisza zapisała coś w notatniku. Później pokazała tę notatkę Anette.

– To restauracja w Vasastan, będziemy musieli ją szybko sprawdzić – oświadczyła komisarz.

Zgodnie z umową, którą Aisza właśnie zawarła z Sarmadem Azimem, mieli się tam spotkać już następnego dnia o 14.00, gdy goście jedzący lunch opuszczą restaurację. Anette wiedziała, że mają mało czasu, a ona nie mogła się poświęcić tej sprawie w najbliższych godzinach.

Była także – podobnie jak Aisza – matką. Może nie dwóch córek, ale w każdym razie Fii, która właśnie teraz domagała się jej obecności. W szkole odbywała się wywiadówka, obecność uczniów i rodziców była obowiązkowa. Sven-Olof wziął to na siebie poprzednim razem, teraz była kolej Anette.

– Spokojnie, dopilnuję reszty – uspokoił ją Oscar.

– Jesteś pewien?

– Jasne. Zajmij się córką, a ja do wieczora pozałatwiam to, co jeszcze zostało.

– Jesteś aniołem. Cholernie miło z twojej strony.

Oscar pomachał jej przy drzwiach do mieszkania Aiszy Sakakini. Postawiła kołnierz kurtki i szybko zeszła po schodach na ulicę.

Sarmad Azim przeszedł przez ostatnie instrukcje z menadżerem sali, którego dobrze znał. Właściciel restauracji, bogobojny Turek pan Yilmaz, wyjechał, a pozostali kelnerzy nie przejmowali się tym, co robił Sarmad.

Wybrał dyskretny stolik, swoją bazę, nikt nie mógł ich tam usłyszeć. Pod blatem umieścił mały sensor, połączony bezprzewodowo z większą stacją, znajdującą się pod barem przy wejściu.

Instrukcje były proste. Jeśli zaświeci się czerwona lampka po lewej stronie panelu, kierownik sali miał natychmiast zadzwonić pod określony numer telefonu i po szwedzku zamówić dziesięć kilogramów schabu z baraniny. Jeśli czerwona lampka nie zacznie się świecić po tym, jak Sarmad Azim i kobieta będą rozmawiali ze sobą dokładnie przez pięć minut, miał zadzwonić pod ten sam numer i odwołać zamówienie na baraninę.

Sarmad był bardzo zadowolony z tego, jak działał jego sprzęt, choć kupił go przez internet w USA. Jego wiedza inżynierska bardzo się przydała. Jeśli kobieta będzie miała na sobie jakąś aparaturę podsłuchową, ten sprzęt od razu ich o tym zaalarmuje.

Rozejrzał się po restauracji Kibbla, której kuchnia według ich własnych zapewnień czerpała inspirację z Bliskiego Wschodu, ale była dostosowana do szwedzkiego gustu. W lokalu mieszały się ciemna czerwień ze złotem, ciężkie zasłony zwisały z sufitu, a na sofach i fotelach leżały poduszki udekorowane połyskującymi frędzelkami. Osobiście dopilnował, żeby usunąć sztuczną palmę. Kelnerzy zbierali ostatnie resztki po lunchu, a kilkoro z nich usiadło w małym pomieszczeniu dla personelu, żeby wypalić papierosa i dać odpocząć nogom.

Kiedy Aisza Sakakini weszła do środka, Sarmad Azim podszedł do niej i przywitał się z nią, jak przystało na dobrego muzułmanina – lekkim pokłonem z ręką na sercu. Żadnego kontaktu cielesnego. Aisza zwracając się do niego, używała imienia Sarmad.

Przy stoliku odrzuciła jego propozycję lunchu, tłumacząc, że już jadła. Zamiast tego zamówiła małą filiżankę arabskiej kawy.

Po kilku grzecznościowych zwrotach nastała cisza. Sarmad Azim wahał się, czy powinien wziąć się do jedzenia stojącego przed nim kotleta z baraniny. Ona z tą małą elegancką filiżanką kawy może go uznać za prostaka i gbura. Z drugiej jednak strony, rozważał, byłoby dziwne pozwolić ciepłemu jedzeniu wystygnąć. Zaczął więc powoli jeść, małymi kęsami, uważając, by nie mówić z pełnymi ustami.

– Droga siostro, podzielam twój niepokój o naszą młodzież. Zdecydowanie zbyt wiele rzeczy ciągnie ich w złą stronę.

Aisza zaczęła mu opowiadać o młodych muzułmańskich chłopakach, którzy awanturowali się, kradli i obracali w nieciekawym towarzystwie. O młodych chłopakach, którzy nieraz byli odwożeni do domu przez policję. O ich rodzicach, którzy rwali sobie włosy z głowy z niepokoju i bezsilności. Co mogli zrobić, żeby nakierować chłopców na właściwą drogę? Tutaj, w Szwecji, nie znali przecież nikogo poza swoimi rodakami i nie wiedzieli, do kogo mają się zwrócić. Poza tym trudno było się w ogóle połapać w tym społeczeństwie. Zdawało się tak bezgranicznie pozbawione moralności. Robienie rzeczy szkodliwych i pogańskich ceniono niemalże bardziej niż moralne życie. Wszystko stało tutaj na głowie.

W takim tonie toczyła się rozmowa i Sarmad Azim w taktowny, uprzejmy sposób poprosił Aiszę o nazwiska chłopców, którzy jej zdaniem obracali się w sferze największego ryzyka.

Obiecała podać mu je następnym razem, gdy się zobaczą. Wtedy miała znać imiona i nazwiska zarówno chłopców, jak i ich rodziców.

Uzgodnili, że spotkają się w następnym tygodniu, ale Aisza miała jeszcze skontaktować z nim telefonicznie co do daty i miejsca. Po wymienieniu kilku frazesów pożegnali się w restauracji i jak Sarmad zauważył, Aisza wymknęła się z niej równie niezauważenie, jak przyszła.

Zaraz zobaczymy, czy jesteś równie prawowierną osobą, za jaką się uważasz, pomyślał Sarmad Azim, patrząc wyczekująco w stronę wejścia.

Ich czujność to zwykły środek ostrożności. Ale wynikała też z wątpliwości, które przeszły w podejrzenie. Czy Aisza nie wydawała się nazbyt pilna? Czy powód, który miała, żeby się z nim spotkać, nie odpowiadał zbyt dobrze jego pytaniom? Może. Niedługo uzyskają odpowiedź.

Zadzwonił telefon komórkowy Mohammeda Elmehtiego. Odebrał, mówiąc anonimowe „halo”, i usłyszał, jak po drugiej stronie miły męski głos zamawia dziesięć kilogramów kotletów z baraniny.

– Załatwimy – odpowiedział Mohammed i zakończył połączenie.

Odwrócił się do mężczyzny, który siedział w samochodzie za kierownicą, lekko poklepał go po ramieniu i wydał polecenie, na które jego ludzie czekali od blisko doby. W różnych miejscach dookoła Odenplan młodzi mężczyźni opuścili swoje pozycje w samochodach i przy sklepowych półkach.

Po dziesięciu minutach piknął telefon Mohammeda, przyszedł esemes, który informował o tym, że kotlety baranie zostały pocięte na kawałki i zapakowane. Zgodnie z instrukcjami grupa pięciu mężczyzn miała pójść teraz za Aishą Sakakini do osoby, która jak liczono, jest jej kontaktem. Później miały się na nim skoncentrować dwie osoby.

Mohammed spoglądał na ciemny chodnik za oknem samochodu. Zdawało się, że deszcz się wzmagał. Po kilku minutach ktoś zapukał w szybę. Raport, który dostał przez uchylone do połowy okno, sformułowano krótko, ale wystarczająco jasno.

– Gość jest prowadzony przez jakąś kobietę z policji – powiedział niski męski głos.

– Skąd to wiemy?

– Bo po spotkaniu kobieta weszła do głównego budynku policji.

– Naprawdę mogą być aż tak nieostrożni?

– Najwyraźniej – odpowiedział cień za oknem i dodał, że udało się zrobić kilka zdjęć tej policjantki, między innymi takie, na którym Aisza coś jej przekazuje, jak sądzono, była to aparatura podsłuchowa.

Mohammed zasunął okno i poprosił kierowcę, żeby odjechali. Wymienił kartę SIM w telefonie i starą wyrzucił. Następnie wybrał numer, który zaczynał się od plusa, czwórki i dziewiątki. Kierunkowy do Niemiec.

Podróż na miejsce obfitowała w kontrasty. Dla Jamala zaczęła się na Arlandzie w klimatyzowanym samolocie, w którym dostał od eleganckiej stewardesy smaczne jedzenie. Podczas lotu opuścił ładny fotel i przespał kilka godzin. Po przylocie czekała go kilkugodzinna jazda starym, zdezelowanym autobusem, który zawiózł go na południe do miejsca przypominającego bezkresną pustynię. Od czasu do czasu przez przykurzone szyby dostrzegał potężny Nil.

Załatwiali się na skraju drogi i w miejscach, w których się zatrzymywali, żeby zjeść coś, co ledwie miało jakikolwiek smak. Wzdłuż drogi śmierdziało wymiocinami i biegunką. Chociaż był potwornie spragniony, pił wyłącznie wodę Evian z butelek.

Kiedy przybył do celu tego etapu podróży, do miasta, które nazywało się Asuan, na spotkanie wyszedł mu mały chłopiec. Nie mógł mieć więcej niż siedem, osiem lat i przez kilka sekund patrzył na Jamala z odległości kilku metrów. Następnie dał ostrożnie znak ręką, żeby przybysz poszedł za nim. Szli w szybkim tempie dłuższy czas. Celem okazała się stara drewniana łódź, na której tak śmierdziało rybami, że aż zbierało się na mdłości.

Chłopczyk zniknął. Jamal został sam, siadł na skrzyni na pokładzie, między masą sieci i sprzętu rybackiego. Łódź natychmiast odbiła od brzegu, opuścili Asuan. Jedynymi towarzyszami tego etapu podróży byli byli trzej mężczyźni, którzy od czasu do czasu słali mu ostrożne, jakby onieśmielone uśmiechy. Choć się uśmiechali, gdy próbował coś do nich powiedzieć, tylko kręcili głowami.

Łódź wypłynęła na duże jezioro, które łączyło się z szeroką rzeką. Późną nocą Jamal został obudzony przez kogoś, kto potrząsał jego ramieniem. Nadeszła pora, by opuścił łódź. Wyskoczył na ląd.

Dalsza część podróży zlała mu się w całość i nie umiał już niczego od siebie odróżnić. Był zmęczony i przy każdej sposobności przysypiał na tylnym siedzeniu zadymionego peugeota i na pace zardzewiałego nissana pick-upa. I w kilku innych samochodach. W jakiej kolejności nimi jechał, nie mógł już po chwili sobie przypomnieć.

Teraz znajdował się gdzieś na pustyni, a krajobraz składał się raczej z jałowych gór niż miękkich piaskowych wydm. Pamięć go zawodziła, ale czy piasek nie wydawał się bardziej żółty na początku tej podróży? Teraz podłoże zrobiło się czerwono-pomarańczowe. Może są duże różnice między poszczególnymi częściami Egiptu, myślał. Może znalazł się w jakimś innym kraju.

Anette Jansson wyjrzała przez okno w kuchni. We wszystkich zadbanych jednorodzinnych domkach w Brommie wykonywano teraz podobne rutynowe poranne czynności. Wleczące się pod prysznic zastygłe i zaspane ciała, mocna kawa dla rozjaśnienia w głowie i krawaty do zawiązania.

– Nie chcę mleka, mamo – zaprotestowała Fia, siadając przy stole kuchennym.

– Musisz zjeść śniadanie, kochanie – powiedział Sven-Olof i spróbował nakłonić ją, żeby zjadła kanapkę.

– To dosyp sobie kakao do mleka – powiedziała Anette.

– Nie, nie, tylko nie cukier na śniadanie – wtrącił Sven-Olof.

– Lepsze chyba to, niż jakby miała nic nie zjeść?

– Naprawdę próbowałem już wszystkiego – westchnął Sven-Olof. – Cheeriosów, tostów, jogurtu, jagód posypanych cukrem. Wszystkiego.

Anette podniosła się, wyszła do przedpokoju i przejrzała w lustrze. Jej nowa wiosenna kurtka należycie zakrywała broń służbową. Jak zwykle związała włosy w kucyk. Rozmawiała ze Svenem-Olofem, wciąż odwrócona w stronę lustra.

– Muszę już iść. Mam nadzieję, że będzie wam się miło jechać do szkoły.

Z kuchni dosłyszała, jak Sven-Olof ponagla Fię, żeby kończyła jedzenie i się ubierała. Tempo funkcjonowania dziecka i dorosłego rozjeżdżało się.

Zostawiła ich za sobą, usiadła za kierownicą i przejechała zdecydowanie za szybko przez gąszcz małych uliczek i domków.

Anette Jansson zgarnęła Urbana Ströma sprzed wejścia na Kungsholmen. W samochodzie Urban Ström zadał pytanie, które wiedziała, że wcześniej czy później musi paść.

– Słuchaj, jak długo jeszcze będziesz prowadzić to szkolenie? Chodzi mi o to, że masz teraz naprawdę masę innej roboty na głowie.

– Wiem. Ale nie chcę nikomu przekazywać tego szkolenia, tyrałam jak dziki osioł, żeby się udało.

– Z tego, co widziałem przez ten krótki czas, gdy ci pomagałem, wydawało mi się, że wszystko idzie dobrze.

– Może i idzie dobrze, ale, cholera, wszystko musi udać się naprawdę wyśmienicie, Ström.

– Musi?

– Tak, jest gigantyczna różnica między dobrym kursem a kursem najwyższej klasy.

– Skoro tak twierdzisz, to pewnie tak jest. Zobaczymy, czy mój mały wkład pomoże dzisiaj jeszcze odrobinę podnieść poziom szkolenia.

– Doceniam to, że zechciałeś mi pomóc, Ström. Naprawdę.

Zadzwonił jej telefon. Kiedy odebrała, usłyszała wysoki kobiecy głos, który mówił dobrze po szwedzku, ale z akcentem.

– Cześć, Aiszo. Świetnie, że dzwonisz – powiedziała Anette.

Urban Ström patrzył z coraz większym niepokojem, jak kobieta jedną ręką trzymając kierownicę, manewruje w bliskim kompletnej anarchii ruchu sztokholmskim.

– Nie. Teraz czekamy. Niech Sarmad się odezwie, będzie lepiej, jeśli to on wykaże zainteresowanie.

Pasem przewidzianym dla komunikacji miejskiej i taksówek minął ich dwupiętrowy autobus turystyczny.

– Bez obaw, Aiszo. Musimy dać mu trochę czasu, wszystko po kolei. Musimy zobaczyć, czego chce, czego tak właściwie chce.

– Pieprzone autokary! Co oni sobie myślą, że mają uprawnienia autobusów miejskich? Gdybyśmy mieli czas, to byśmy go zatrzymali – usłyszała, jak Urban Ström mamrocze pod nosem.

– Nie, Aiszo. Absolutnie, nie. Spisałaś się wyśmienicie – rzuciła Anette do telefonu, przytrzymując go brodą. – Oscar i ja jesteśmy pod wrażeniem, zapewniam cię… Tak, świetnie. Po prostu dzwoń. I daj znać, jeśli Sarmad Azim się odezwie, od razu do mnie dzwoń. Dobrze?

Na wszelki wypadek jeszcze raz przypomniała, żeby Aisza Sakakini nie zwlekała i odezwała się do niej niezależnie od tego, czego miało to dotyczyć. Po kilku frazesach na pożegnanie zakończyła rozmowę.

– To ta wędka z Vårberg? – zapytał Ström, zerkając na Anette.

– Tak, Aisza Sakakini. Zależy jej, żeby dobrze się spisać.

– Pytanie tylko, co nam z tego przyjdzie.

– Hmm, jeszcze zobaczymy.

– Wierz mi, to ślepa uliczka.

– Co do tego się z tobą nie zgadzam.

– Jasne. Ale nie zamierzam się ceregielić i ukrywać tego, co myślę.

– I wcale nie musisz. Nie jestem żadną wycackaną lalą.

– Malowaną lalą, wydaje mi się, że tak się mówi – zauważył Ström.

– Malowaną też nie.

Anette musiała nacisnąć na hamulec, bo jakiś rowerzysta, chwiejąc się, wjechał na jezdnię.

– Idiota. Czego się tu pcha z tym rowerem, są przecież ścieżki! – wybuchnęła Anette.

– Jak już mówiłem – zaczął Ström – nie sądzę, żeby trop Aiszy dokądś nas zaprowadził. Tak samo, jak ten z paszportami. Okazał się drogą donikąd.

Objection.

– Nie mam racji?

– Trop z paszportami zaprowadził nas do Aiszy Sakakini – zwróciła uwagę Anette.

– Która okazała się drogą donikąd – westchnął Ström.

– Tego nie wiemy, przynajmniej jeszcze nie. Ten cały Sarmad Azim nie wyłożył kart na stół. Wydaje się niewinny, ale równie dobrze coś więcej może się kryć pod płaszczykiem.

– Nie no, proszę cię, Jansson. Mimo wszystko to chyba jednak wytwór twojej wyobraźni. Nie ma przecież nic dziwnego w tym, że dorośli ludzie niepokoją się o młodych?

– Nie, samo w sobie to nie jest dziwne.

– Wszyscy to robimy. Przynajmniej ci z nas, którzy mają dzieci.

– Rozumiem twoje zarzuty, ale mam wrażenie, że przemawia za tym jeszcze coś innego.

– Co na przykład?

– Choćby to, że nie mówił wprost, jaki ma zawód, albo z czego się utrzymuje.

– Chciał po prostu wydać się jej interesujący. Ja też mówiłbym, że jestem aktorem, a nie policjantem, idąc do baru – skwitował Urban Ström.

Anette popatrzyła sceptycznie na kolegę. Na pas bezpieczeństwa napinający się na jego coraz większym brzuchu i brak jakiejkolwiek fryzury. Ström dostrzegł to spojrzenie.

– Nie żebym szlajał się po barach, by zaimponować ludziom, jeśli o to ci chodzi. Do baru chodzi się po to, żeby się porządnie najeść i napić.

Anette przyhamowała na czerwonym świetle i wrzuciła na luz, przez co w samochodzie zapanowała cisza.

– Okej, Ström. Zgodzę się co do tego, że ja też nie dałabym sobie uciąć ręki za ten trop. Musimy trochę odczekać i zobaczymy, czy coś się wydarzy. Jeśli nie, zamkniemy sprawę.

– Brzmi to rozsądnie.

– Dzięki, Ström. I will bear that in mind.

Zatrzymała się na Sveavägen u stóp schodów do biblioteki. Anette poprosiła kolegę, żeby przejął kierownicę.

Energicznie wyskoczyła i wbiegła do małej restauracji z kebabem, do której wchodziło się wprost z chodnika z boku szerokich schodów. Kącikiem oka dostrzegła, jak Urban Ström parkuje kawałek dalej, w miejscu przeznaczonym dla motocykli. Może zjawi się jakiś motocyklista i wniesie na niego skargę. Ulice Sztokholmu coraz szybciej wypełniały się jednośladami. Mimo wszystko jakiś pozytyw tej przeklętej zimy. Żadnych motocykli, pomyślała Anette, i kupiła kebab w grubym cieście.

Ulicą płynął nieprzerwany strumień ludzi. Wszyscy zmierzali dokądś szybkim krokiem. Rozlegały się zwykłe dźwięki ruchu drogowego, sygnalizatory przepuszczały na zmianę samochody, autobusy i samochody ciężarowe ze Sveavägen i Odengatan. Mężczyzna z długą brodą w tak znoszonym ubraniu, że ledwie się na nim trzymało, grzebał spierzchniętymi palcami w koszu na śmieci. Miał sztywne ręce i długo męczył się, żeby wyłowić ze śmieci pustą butelkę.

Po pięciu minutach przy jej stoliku usiadł jeden z kursantów. Anette Jansson poczuła ulgę, że to Stefan Berggren, przytomny gość z ich własnego wydziału analiz, a nie Sundmacher. Gdziekolwiek teraz był.

Na chwilę zrezygnowali z tytułowania się, zwracali się do siebie po imieniu. Anette chciała wiedzieć, jak mu poszło z urabianiem informatora i jakie ma wrażenia po spotkaniach z nim.

– Trudno jest sprawić, żeby informator wyzbył się swoich lęków – przyznał Stefan, który wybrał tego dnia zdecydowanie za cienki trenczowy płaszcz. Podobnie jak Anette wyczekiwał już wiosennego ciepła. Oczywiste było, że przy takiej pogodzie musiał marznąć.

– Musisz być świadom, że narażasz go na spore ryzyko.

Po około dziesięciu minutach skończyli rozmowę. Poprosiła Stefana, żeby po jej wyjściu posiedział jeszcze chwilę w restauracji. Miała nadzieję, że może trochę jeszcze się rozgrzeje.

Skierowała się w stronę miejsc parkingowych dla motocykli i wsiadła do samochodu, a Urban Ström ostrożnie położył rękę na jej ramieniu.

– Nie rozglądaj się, patrz na mnie albo prosto przed siebie – zaczął Ström obniżonym głosem.

Anette poczuła, jak sztywnieje.

– Właśnie podali przez radio informację. Ktoś cię śledzi.

Anette nie udało się powstrzymać odruchu zdziwienia: – Co!?

Ström, wciąż trzymając ręce na kierownicy, poprosił, żeby spoglądała przed siebie i zachowywała się jak najzwyczajniej.

– Jeden z naszych kursantów, ten cały Sundmacher, stał i czekał ponad godzinę po drugiej stronie ulicy, gdy nagle zobaczył cię w kebabie. Plus dwa twoje cienie, które z całą pewnością nie biorą udziału w kursie – wyjaśnił Urban Ström.

– Dwóch facetów? – zapytała Anette.

– Tak, dwóch facetów.

Odwróciła się do Ströma i westchnęła głośno. – Słuchaj, jeśli informacja pochodzi od Sundmachera, bez wyrzutów sumienia można ją olać.

– Tak się jednak składa, że obserwację Sundmachera potwierdziło dwoje innych kursantów. A gdyby nie stał tam, gdzie stał, to my byśmy tego nie odkryli.

Potrzebowała dwóch sekund do namysłu.

– Każ kursantom iść do hotelu Clarion Sign przy Norra Bantorget i powiedz im, żeby szukali moich cieni – poleciła Strömowi Anette. – Ale niech robią to cholernie dyskretnie.

Urban Ström wyjechał samochodem z miejsca parkingowego i włączył się w sznurek samochodów jadących Sveavägen na południe. Po chwili dotarli do Olof Palmes gatan i Anette Jansson nakazała Strömowi jechać na Norra Bantorget, a potem wypuścić ją przed nowym hotelem, położonym koło torów kolejowych.

– Czy to naprawdę możliwe? – powiedziała sama do siebie.

Urban Ström prowadził ostrożnie i zatrzymywał się, gdy tylko światło zaczynało się zmieniać na czerwone. Częściej patrzył w lusterko wsteczne niż przed siebie.

– Jechało za nami naprawdę sporo samochodów, masa szarych aut, głównie toyoty i volvo. Albo któraś z tych koreańskich marek – powiedział Ström niepewnie.

– Mogli też chyba iść za kursantami i w ten sposób mnie znaleźć.

– Nie wydaje mi się. Wrażenie było podobno takie, że interesowali się wyłącznie tobą.

Anette wyszła z samochodu i stanęła na wprost wejścia do Hotelu Sign. Tam łatwo ją było dojrzeć. Przechadzała się tam i z powrotem i od czasu do czasu zerkała na telefon. Mocno wiało. Wiatr przenikał na wskroś jej cienką kurtkę, musiała zasunąć suwak pod szyję. Przed chłodem jej szyję i kark chronił szal, który dostała od Fii pod choinkę.

Miała wrażenie, że czas wlecze się wolniej niż zazwyczaj. Niepokoiła się coraz bardziej, ale starała się nie rozglądać zbytnio na boki. Wiedziała, że kilkoro kursantów powinno znajdować się w pobliżu, nie mogła ich jednak dostrzec. Udawała, że sprawdza pocztę i czyta esemesy w telefonie. Nie łudziła się, że w ciągu ostatnich minut przyszło coś nowego, ale gdy włożyła telefon do kieszeni kurtki, piknął, i esemes poinformował ją, że zostały dwie minuty do spotkania.

Anette od razu rozpoznała Annę. Odniosła wrażenie, że jej koleżanka ma jasno wyznaczony cel i podczas szkolenia daje z siebie wszystko, na co Anette liczyła, przyjmując ją na kurs. Może brakowało jej tylko kreatywności, którą prowadzący musi wykazywać w akcji.

Policjantka konna, która chce wyskoczyć z siodła – tak brzmiał wewnętrzny żart o kobiecie, która szła żwawym krokiem w kierunku Anette. Tego, że pracowała w policji konnej, można się było domyślić po jej wyprostowanej postawie i sprężystym chodzie. Anna, od której czasem czuć było koniem.

Anette ujęła ją lekko pod ramię i poprowadziła w stronę hotelu. Ale wyczuła lekki opór.

– Jeden z tych kolesi siedzi w lobby – szepnęła Anna z wymuszonym uśmiechem.

Wrosły w chodnik. Anette Jansson nie była pewna, czy powinny się ruszyć. Na moment znalazła się w sytuacji, w której obie rozglądały się nerwowo dookoła, a więc robiły dokładnie to, czego Anette chciała uniknąć. Postanowiła, że mimo wszystko tam zostaną.

– Jeden samochód zrobił dwie rundki dookoła Norra Bantorget, gdy tutaj stałaś. Sundmacher się go trzymał i widział dokładnie, że wysiadł z niego mężczyzna kilka sekund po tym, jak się tutaj zatrzymałaś.

– Ten sam, co siedzi w lobby?

– Tak, minął cię i wszedł do lobby.

Anna zaczęła zerkać w bok, ale opanowała pokusę, żeby popatrzeć w stronę hotelu.

Anette zapytała ją o rysopis mężczyzny i Anna opisała go jako szczupłego, trochę wyższego niż średniego wzrostu i z ciemną karnacją.

– Z ciemną karnacją, ale z jak ciemną?

– Hmm... nie Afryka, raczej Bliski Wschód.

Anna otrzymała instrukcję, żeby kawałek się oddaliła, ale mimo wszystko trzymała się w pobliżu. Niech może pójdzie do budki z hot-dogami w południowym rogu placu, dla zachowania pozorów. Jednocześnie miała być w stałym kontakcie przez radio z Sundmacherem i pozostałymi.

– Twoja twarz jest już mimo wszystko spalona – wyjaśniła Anette.

– Wiem.

Anna podała rękę Anette Jansson i ruszyła sprężystym krokiem, z wyprostowanymi plecami w stronę Olof Palmes gata.

Anette wskoczyła szybko do samochodu i usadowiła się na siedzeniu obok Ströma.

– Musimy zrobić tutaj zmianę warty, ściągnąć zawodowców. – Czuła, jak coraz gwałtowniej oddycha.

– To już załatwione – odparł szorstko Ström.

– Świetnie. Naprawdę świetnie.

– To dlatego nie widziałaś nikogo z naszych ludzi. Można mówić, co się chce, ale jeśli chodzi o ukrywanie się, jesteśmy cholernie dobrzy – powiedział Ström i włączył silnik.

Jamal stał z innymi w równym szeregu, spod ich znoszonych kamaszy unosił się czerwony pył. Ten sam, który wciskał się do nosa, gardła, oczu. Jego regularne ziarenka drażniły każdy skrawek nieosłoniętej skóry. Trepy Jamala obcierały mu stopy, były zdarte i schodzone przez kogoś innego. Jeden z towarzyszy z namiotu pomógł mu zawinąć na głowie kawałek materiału. Chronił zarówno przed słońcem, jak i piaskiem, który w przeciwnym razie osadziłby się u nasady włosów. Koszula, którą dostał, była szara, z grubej bawełny, ozdobiona przyszytą na ramieniu flagą niemiecką. Jeden z towarzyszy dostał kanadyjską koszulę, Jamalowi wydawało się, że widział gdzieś na jakimś mundurze także trzy korony.

Jak na armię wyglądali niezwykle różnorodnie. Każdy miał trochę inny strój, nawet spodnie. Jamal Abu al-Khair dostał parę zielonych z bocznymi kieszeniami. Nieco za długich, ale poza tym dobrze pasowały.

Przez obóz przemknął ciepły wiatr. Mężczyzna, który występował tu jako sierżant i uparcie nosił okulary przeciwsłoneczne, rozkazał mu wystąpić naprzód. Jego ton był zdecydowany, lecz nie szorstki.

Dowódca i jego ludzie dzielili wszystkie niedogodności. Planowali przeprowadzić trening, wspólny trening, mający jeden cel podzielany przez wszystkich mieszkańców obozu. Co do tego się zgadzali. Instrukcje padały zazwyczaj po arabsku, ale z łatwością przechodzili na angielski, jeśli ktoś czegoś nie rozumiał.

– Magnus! Przedstawiam ci twojego najlepszego przyjaciela – zawołał sierżant i podał Jamalowi kałasznikowa.

Broń była używana. Wiele par rąk chwytało przedtem drewniane łoże pod lufą i te same dłonie sprawiły, że z magazynka zeszła cała farba, odsłaniając metalową powierzchnię.

– Stary, ale jary – zarechotał sierżant i poklepał czule broń.

Kilku żołnierzy wyniosło dużą drewnianą skrzynię, z której dobiegał cichy skowyt. Kiedy podniesiono klapę, Jamal zobaczył, że w skrzyni roiło się od szczeniaków różnych ras i kolorów. Jeden był w czarne cętki, jeden z szarym grzbietem i kilka brązowych.

Sierżant wskazał na Jamala i kazał mu wybrać szczeniaka, który odtąd będzie do niego należał.

– To będzie twój drugi najlepszy przyjaciel – wrzasnął z krzywym uśmiechem.

Chłopak wybrał szczeniaka. Dużego psa takiej rasy widział w Skärholmen; bali się go tam wszyscy, którzy weszli mu w drogę. Włącznie z policją. Kiedy Jamal podniósł psa, ten ugryzł go lekko małymi ostrymi ząbkami, jakby chciał się z nim bawić. Ogarnęła go fala czułości, gdy zobaczył, jak ta mała istota wpatruje się w niego wesołymi oczami.

– Od tej chwili za niego odpowiadasz, Magnus. Ma jeść, srać, spać i się ruszać – wyjaśnił sierżant.

Jamal i cała reszta popatrzyli na siebie niepewnie. Wiedzieli, że psy uchodzą za zwierzęta nieczyste, ale wiedzieli też, że zgodnie z ich wiarą można trzymać psa ze względu na polowanie i pilnowanie domostwa albo bydła. Nikt o to nie zapytał. On sam też nie zamierzał tego robić.

Cały dzień upłynął im na ćwiczeniach, które miały oswoić ich z bronią. Rozkładanie, składanie. Rozkładanie i składanie na czas. Rozkładanie i składanie z zawiązanymi oczami. Siedzieli po turecku na małych matach. Jamal z początku niezdarnie obchodził się z bronią, ale na koniec dnia był jednym z najszybszych.

Pies siedział tuż za nim na smyczy. Jamal nazwał go Rambo i pilnował, żeby zawsze miał w pobliżu miskę z wodą.

Kiedy zapadł zmrok, zrobiło się zaskakująco zimno. Owinęli się w koce i jedli lichą, ale pożywną breję z soczewicy. Jamal poczuł, że ogarnia go senność. Zmęczonym krokiem poczłapał do namiotu. Jeden z dowódców wsadził do niego głowę i oznajmił, że nikomu nie wolno iść spać przed zakończeniem czytania Koranu i wieczornej modlitwy. Ponieważ nauki i modły odbywały się po arabsku, Jamal miał trudności ze zrozumieniem niektórych fragmentów. Nie wolno mu też było zabrać na nie ze sobą psa, Rambo musiał stać na zewnątrz, przywiązany do ściany namiotu, w którym się modlono. Tuż po modlitwie Jamal wziął go jednak do swojego namiotu.

Leżał wyciągnięty na grubej macie, która służyła za materac, i mimo wysoko naciągniętej podwójnej warstwy koców nadal się trząsł. Zimno powodowało, że cały się spiął i nie mógł zasnąć. Obawiał się wprawdzie, że Rambo się zsika, ale i tak włożył małego biało-czarnego szczeniaka pod kołdrę.

– Marzniesz? – zapytał jakiś chłopak i podał mu parujący kubek.

Jamal podziękował i upił łyk herbaty. Przez długie naciąganie trąciła goryczą. Próbował nie okazywać, że mu nie smakuje. Nie była smaczna, ale rozgrzewała.

– Wiem, że nie wolno nam rozmawiać o tym, jak się nazywamy ani skąd pochodzimy, ale jak tylko otworzę jadaczkę, wszyscy i tak to wiedzą – powiedział chłopak od herbaty z typowo brytyjskim akcentem.

– Obiecuję nie pytać, mate – odparł Jamal, usiłując naśladować wymowę Anglika.

Ten wyszczerzył się, podał mu rękę i przedstawił się jako Byron.

– Lord Byron? – zapytał Jamal, który nagle przypomniał sobie lekcję o poezji w szkole.

– No, Byron the Bomber. – Obaj zaśmiali się tak głośno, że pozostali w namiocie syknęli, by byli cicho.

Obniżyli głosy i usiedli po turecku naprzeciw siebie. Obaj otulali dłońmi kubki, żeby maksymalnie skorzystać z ich ciepła. Dmuchnął wiatr i szarpnął płótnem namiotu, które zaczęło powiewać.

– Herbata całkiem spoko – powiedział Jamal.

– Ej, kurde, bez kitu. Smakuje gównianie. Stara Anglia może stacza się na dno, ale mimo wszystko nadal potrafimy zaparzyć porządną herbatę – odparł Byron, szczerząc zęby.

Jamal rozejrzał się po namiocie. Większość już spała, tu i ówdzie rozlegały się coraz głośniejsze chrapnięcia. Poza szczeniakami, materacami i nimi w namiocie znajdował się jeszcze tylko stojący w kącie imbryk do parzenia herbaty. Oraz kilka książek, które leżały rozłożone na macie służącej za podłogę.

– Co o tym sądzisz? – zapytał Jamal najniewinniejszym tonem, na jaki zdołał się zdobyć.

– Pobyt tutaj może się okazać całkiem spoko. Treningi walki wręcz bywają naprawdę zajebiste. – Byron wykonał w powietrzu kilka ciosów podobnych do karate. Jamal postanowił nie mówić, że trenuje boks tajski.

– No właśnie. I jeszcze to wysadzanie – dodał Jamal.

Byron ziewnął i się przeciągnął.

– Nie, mój szwedzki przyjacielu, chyba pora się kimnąć.

– Nie powiedziałem, że jestem Szwedem.

– Nie, ale wszyscy słyszeli szwedzkiego kucharza z mapetów – wyszczerzył zęby Byron.

– Mówię aż tak źle po angielsku?

Byron poklepał go przyjacielsko po kolanie, podnosząc się jednocześnie. – Nie, nie. Całkiem w porzo, mate.

Jamal zatrzymał Byrona ostrożnym ruchem ręki.

– Gdzie my tak w ogóle jesteśmy, w Egipcie?

– Nie, na Boga. Na tym etapie siedzielibyśmy już w cholernie ciasnej celi w pierdlu.

Byron aż wzdrygnął się z obrzydzenia. – Na podstawie kierunku podróży i położenia Słońca na niebie, prędkości, z jaką jechaliśmy, i czasu, jaki spędziliśmy w ruchu, powiedziałbym, że jesteśmy w Sudanie. – Wydawał się bardzo zadowolony ze swojej odpowiedzi.

– Sudan. To dobrze czy źle?

– Zdecydowanie dużo lepiej niż Egipt. Tylko tyle mogę powiedzieć, mate.

Jamal leżał przez chwilę i wpatrywał się w płótno namiotowe. W mgnieniu oka stał się żołnierzem biorącym udział w świętej wojnie, miał na głowie kefiję i kałasznikowa w rękach. Dla Rambo był panem. Chwilę później okazał się jednak szwedzkim mapetem. Gdzie indziej był biznesmenem, który widział, jak robi się pieniądze. W oczach Pirjo pozostawał loserem – zerem, jak się wyraziła, gdy ostatni raz się widzieli. Kim był dla własnego ojca? Dla ojca, który odszedł i żył z dala od niego i od mamy. Z dala od kraju, który nigdy nie witał go z otwartymi ramionami i którego on nigdy nie nauczył się rozumieć. Nieraz próbował podejść mamę i skłonić ją do mówienia, ale opowiadała głównie o tym, jak było jej ciężko, gdy tata ich opuścił. Jak ganiała między pracą a przedszkolem i harowała, żeby związać koniec z końcem. Ojciec pozostawał tylko ulotnym cieniem. Tchórzem, który zostawił ich w nowym, obcym kraju.

Przy jednej okazji mama jednak zmiękła. Jamal dobrze to pamiętał. Nie chciał jej o to pytać, ale właśnie wtedy odczuwał taką tęsknotę, żeby usłyszeć cokolwiek, nawet jeśli miało to być tylko jedno słowo. I mama mu odpowiedziała, że „oczywiście, kochał cię niewiarygodnie mocno”. W ułamku sekundy wyraz jej oczu zmienił się. Złość z powodu wiarołomstwa na moment minęła. Zamiast tego pojawiły się łzy, które próbowała ukryć, pospiesznie wycierając je serwetką. „Musiał nas opuścić i był przez to całkiem rozbity, ale uważał, że w Szwecji jest tak potwornie, że oszaleje, jeśli w niej zostanie” – wyjaśniła mu mama.

Jamal pytał ją, czy tata chciał, żeby został kimś szczególnym albo żeby pracował w jakimś konkretnym zawodzie. Odparła, że nie było niczego takiego. Tylko tyle, żeby robił coś porządnego, z czego tata i ona mogliby być dumni.

Rambo dyszał mu ciepło do ucha. Jamal poczuł, że nadciąga sen. Był Magnusem. Magnusem on a Mission. Tej nocy spał głęboko.

Lunatycy

Подняться наверх