Читать книгу Marlene - Hanni Münzer - Страница 11
3
ОглавлениеOliwia po raz ostatni upewniła się, że gościom niczego nie brakuje, i wreszcie zajęła miejsce. Z fotela pod oknem miała widok na cały salon, a zarazem sama mogła się trzymać w cieniu.
Wszyscy czekali na gospodynię. Marlene, jak to często jej się zdarzało, straciła poczucie czasu. „Może na tym właśnie polegała największa tajemnica jej życia? – pomyślała Oliwia. – Nie patrzeć na czas jak na coś skończonego, tylko jak na dar chwili”. Ponieważ Marlene zbyt długo delektowała się owym darem, Oliwia w końcu wysłała Klaudię na górę, by sprowadziła babkę.
Franciszek, wnuk kucharki Olgi, porządnie napalił w kominku. Oliwia bardziej nawet niż samym ciepłem napawała się trzaskaniem płomieni i szczap drewna. Dzieciństwo spędziła w ubogim chłopskim domu, w którym było jej wiecznie zimno, toteż ogień w kominku był dla niej symbolem bezpieczeństwa i dobrobytu. Czekając na Marlene, miała czas przyjrzeć się gościom.
Ostatnia dotarła dziś z Monachium Penelope Arendt. Młoda przyjaciółka Trudi Siebenbürgen przepraszała za spóźnienie tak wylewnie, jakby to naprawdę była jej wina, a nie niemieckich kolei. Była młodą, wręcz eterycznie delikatną kobietą, lecz mimo melancholii, która spowijała ją niczym ciemna chmura, Oliwia czuła, że pod tym spokojem skrywa się z trudem kiełznana namiętność.
Oprócz Penelope w salonie była również para młodych Amerykanów: Felicity i jej narzeczony Richard, od których biło takie szczęście, że nie sposób było w ich obecności samemu nie poczuć się odrobinę szczęśliwszym.
Szczególnie ucieszył Oliwię widok starego profesora Berchingera, który od ich ostatniego spotkania w ogóle się nie zmienił: był tak samo uprzedzająco grzeczny i mimo osiemdziesiątki na karku nadal przejawiał ogromną ciekawość ludzi i świata. Kiedy przed czternastu laty spotkali się po raz pierwszy, właśnie owdowiał i sprawiał wrażenie, że nie przeżyje utraty ukochanej żony. Wkrótce jednak całkowicie oddał się swej drugiej miłości, fizyce, i z biegiem lat odzyskał równowagę i radość życia. Niestety nie miał dzieci, choć i on, i jego zmarła żona niczego bardziej nie pragnęli. Na szczęście profesor i jego druga połowa znaleźli przybraną rodzinę w osobie Ottilie i jej bliskich. Oliwia nigdy nie poznała Ottilie, ale wiedziała, że potomkowie dawnej pokojówki Berchingerów wciąż troskliwie opiekują się profesorem.
Jedyną osobą, której Oliwia nie potrafiła rozgryźć, była Martha Benedict. Matka Felicity miała w sobie jakąś powściągliwość i wrodzoną niepewność, a w jej oczach krył się głęboki smutek, jakby bardzo stary, nieprzezwyciężony żal. Z drugiej strony jednak widać było, że jest niewiarygodnie wprost zakochana w córce i przyszłym zięciu. Oliwia wielokrotnie widziała, jak Martha wpatruje się w młodych – jakby podziwiała cud, który niespodziewanie zdarzył się na jej oczach – i podejrzewała, że matka Felicity mogła należeć do tej kategorii ludzi, którzy nie wierzą w prawdziwą miłość, i teraz z trudem przychodzi jej cieszyć się szczęściem, które tak niespodziewanie i w takiej obfitości na nią spłynęło.
Drzwi otworzyły się i do salonu, lekko wspierając się na ramieniu wnuczki, wkroczyła Marlene. Natychmiast, jak to się zdarzało przez całe jej życie, niczym magnes skupiła na sobie zainteresowanie zebranych. Uważnym oczom Oliwii nie umknął fakt, że Marlene zrezygnowała z laski. To zaś oznaczało, że albo czuła się nieco lepiej i nie była w tej chwili skazana na jej pomoc, albo – co bardziej prawdopodobne – duma okazała się silniejsza od bólu.
Tymczasem goście jak na komendę zerwali się z miejsc. Oliwia z uśmiechem przypatrywała się Klaudii, prowadzącej babkę do jej ulubionego fotela przy kominku. Uwielbiała patrzeć, jak dwie główki – srebrna i złotowłosa – nachylają się ku sobie i szepczą, jakby planowały jakąś psotę. Co zresztą nieraz się już zdarzało. Babkę i wnuczkę dzieliło siedemdziesiąt siedem lat, a mimo to łączyła je wyjątkowo głęboka więź. A raczej należałoby chyba mówić o pokrewieństwie dusz. Klaudia bowiem już w dniu swych dziewiątych urodzin obwieściła, że będzie kontynuować dzieło Marlene i w przyszłości stanie na czele fundacji Moriah, która od 1953 roku zajmowała się ściganiem nazistowskich zbrodniarzy.
Oliwia poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Nie musiała się odwracać, by domyślić się, że to Noah. Ją i jej męża również łączyło duchowe pokrewieństwo, mimo że było między nimi blisko dwadzieścia lat różnicy. Noah miał sześćdziesiąt siedem lat i długo musiał czekać na miłość życia. Ale czasem warto czekać. Tak jej powiedział podczas pierwszego spotkania, gdy ucałował jej dłoń i spojrzał na nią w taki sposób, że jej serce zaczęło bić szybciej.
Marlene przez chwilę w milczeniu patrzyła na gości. Długo się zastanawiała, czy powinna spisać swoją historię. Kiedy spoglądała wstecz na swoje życie, miała wrażenie, że było ono pasmem nieustannej walki. A przecież przeżyła również cudowne lata, z których po dziś dzień czerpała siłę. Spotkała na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi, którzy zachowali człowieczeństwo nawet w najstraszliwszych, najbardziej nikczemnych okolicznościach. Podczas wojny przeżyła wielką miłość – tak wielką, że do dziś przepełniała ona jej serce. Ale doświadczyła też rzeczy, które ukryła w najdalszych zakamarkach duszy. Czy powinna wyciągnąć na światło dzienne owe demony, by znów stanąć z nimi oko w oko?
Odpowiedź brzmiała: tak! Musiała spełnić ostatnią powinność, ujawnić tajemnicę, której nie chciała zabrać do grobu. Miała też nadzieję, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy chcą usłyszeć całą prawdę, nawet jeśli to będzie tylko jej, Marlene, prawda. I że dzięki temu ocali choć jedną duszę. „Kto ratuje jedno życie, cały świat ratuje”, napisano w Talmudzie, a podobne słowa znaleźć można też w Biblii i w Koranie.
„Dlaczego ludzie nie biorą sobie do serca wezwania do miłosierdzia, które znajduje się w owych księgach, tylko od tysiącleci szukają i znajdują w nich usprawiedliwienie dla zabijania? Dlaczego dzielą ludzi podług ras i kolorów, na wierzących i niewierzących?”, pytała ją w czasie wojny Trudi.
Wspomnienie przyjaciółki wywołało na twarzy Marlene uśmiech. Lubiła przywoływać w myślach owych cudownych ludzi, którzy towarzyszyli jej w drodze.
W końcu otworzyła usta i powitawszy gości, rzekła:
– Biorąc pod uwagę fakt, że mam już swoje lata, nie traćmy czasu. Obiecałam wam, przyjaciele, że poznacie historię mojego życia. Oto ona. – Marlene wskazała na gruby plik związanych sznurkiem kartek, który Klaudia położyła przed nią na stoliku. – Oto dzieje mojego szalonego życia… Dziś w nocy skończyłam je spisywać.
Skinęła do wnuczki, która jak zwykle przycupnęła przed nią na podnóżku, tak blisko, że mogłaby się oprzeć o jej kolana.
Oliwia dawno zauważyła, że jej teściowa i córka uwielbiają kontakt fizyczny i często go szukają. Kiedyś Klaudia z powagą wyjaśniła matce, że dzięki temu czuje, jak jej energia łączy się i zlewa w jeden strumień z energią babki.
Tymczasem Marlene kontynuowała przemowę:
– Postanowiłam, że książka zostanie wydana dopiero po mojej śmierci. Nie dlatego, żebym obawiała się reakcji opinii publicznej czy dziennikarzy, którzy z pewnością rzucą się na mnie jak stado hien, ale dlatego, że pragnę chronić swoją rodzinę. Nie chcę, żeby moi bliscy zamartwiali się o mnie. Nigdy nie bałam się mówić tego, co myślę, i teraz też nie zamierzam niczego ukrywać. Prawda nie zawsze jest piękna, a najczęściej okazuje się nieprzyjemna, ale właśnie na tym zasadza się jej moc. Nieważne, jak brutalna siła chciałaby ją zdeptać, nieważne, z jakich powodów próbowano by ją zagłuszyć, pozostaje niewzruszona i trwała. Albowiem prawdy nie da się ukryć. Ona zawsze znajdzie drogę ku światłu. Część mojego życia niektórzy z tu obecnych znają z zapisków mojej przyjaciółki Debory, które kończą się zaraz po wojnie. Zwłaszcza dla jej brata Wolfganga – Marlene ciepło ukłoniła się profesorowi – duża część moich wspomnień nie będzie niczym nowym, jako że już dawno stał się on częścią mojego życia. Podobnie jak Deborah robiłam rzeczy, z których nie jestem dumna. O wielu z nich przez długi czas próbowałam zapomnieć. Lecz im bardziej zanurzałam się w przeszłość, im dłużej wertowałam stare dokumenty i zapiski, z tym większą natarczywością te tłumione wspomnienia domagały się, bym je dopuściła do głosu. Wspomnienia są bowiem niczym żarłoczne zwierzę i kiedy je spisywałam, aż nazbyt często czułam się bezbronna wobec burzy kipiących we mnie uczuć. Moja mała wnuczka stwierdziła, że to starość i powoli staję się sentymentalna. Gdybyż to była prawda… W ostatnich miesiącach często rozmawiałam telefonicznie z moją przyjaciółką Trudi, niestety zmarłą niedawno, która pomogła mi nie tylko zrekonstruować dużą część przeszłości, ale też uświadomiła mi, że zapomnienie i wyparcie stanowiły część naszej strategii przetrwania. Chroniłyśmy się w ten sposób, by pośród otaczającego nas szaleństwa samemu nie popaść w obłęd. Żyłyśmy niejako z godziny na godzinę, nie wiedząc, kiedy otworzą się drzwi i któraś z nas zostanie zabrana. Niemal każdego dnia traciłyśmy przyjaciół. Spotykałyśmy na swojej drodze mnóstwo ludzi, w tym wielu takich, których nie warto wspominać. Byli jednak wśród nich również tacy, którzy potrafili dać odpór złu tego świata. Moja historia rozpoczyna się 21 lipca 1944 roku, dzień po nieudanym zamachu Stauffenberga. Wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałam. W tamtym czasie wieści nie rozchodziły się po świecie lotem błyskawicy. Monachium przeżywało w tamtych dniach najstraszliwsze jak dotąd naloty Amerykanów. Spędziłam trzy dni w schronie przeciwlotniczym, a kiedy w końcu pozwolono nam wyjść na powierzchnię, natychmiast udałam się do domu przy Prinzregentenplatz 10, w którym mieszkali moja przyjaciółka Deborah i jej braciszek Wolfgang. A raczej nie tyle mieszkali, ile byli prywatnymi więźniami Albrechta Brunnmanna. Przyjechałam do Monachium, by im pomóc w ucieczce. Jednak dom został doszczętnie zniszczony przez bomby, a miejscowy kierownik obrony przeciwlotniczej poinformował mnie, że schron w piwnicy również się zawalił i nikt z mieszkańców nie przeżył. Uznałam zatem, że moi przyjaciele zginęli, i postanowiłam zrealizować swój wcześniejszy plan: przyłączyć się do francuskiego ruchu oporu. Jednak życie pokrzyżowało również te plany…