Читать книгу Marlene - Hanni Münzer - Страница 7
Prolog
ОглавлениеByło cudowne lato, spowite w zapachy i wspomnienia, które na zawsze wyryły się w jej pamięci. Trwały sianokosy. Stała na polu pośród skoszonych traw, słuchała grania świerszczy, smakowała kurz unoszący się z suchej ziemi, pławiła się w opalizującym świetle południowego słońca, czuła jego żar na karku, który jej babcia wieczorem posmaruje maścią o ostrym zapachu, tą samą, której używa przy koniach.
Miała szesnaście lat, wokół pachniało dzikimi śliwkami i sianem, a kiedy wymieniała ukradkowe spojrzenia z synem zarządcy, ogarniała ją nieznana dotąd tęsknota. Każde spotkanie z nim zapisywała w swoim pamiętniku. W jej życiu budziło się coś nowego. Coś, co sprawiało, że krew żywiej pulsowała w jej ciele.
Właśnie wypadały jej urodziny i choć dziadek patrzył nieprzychylnym okiem, gdy się pospolitowała ze służbą, również dziś pomagała przy zwózce siana. Lubiła wysiłek fizyczny, praca pozwalała jej poczuć, że żyje i że jest blisko przyrody i ludzi. Miała młode, silne ręce zdolne okiełznać najnarowistsze konie, a pokrywające je twarde odciski napawały ją dumą. Żartowała z najemnymi robotnikami, miejscowymi i Polakami, najmującymi się w Niemczech do pomocy przy sianokosach. Wszyscy ją traktowali jak swoją – nie dlatego, że była córką właściciela majątku, lecz dlatego, że pracowała na równi z nimi i nigdy się nie oszczędzała.
Z początku nie usłyszała warkotu silnika, ponieważ mężczyźni zaintonowali pieśń. Dopiero słysząc krzyki, zauważyła przybyszów. Osłoniła oczy przed słońcem i patrzyła, jak z oślepiającego światła wyłaniają się i krystalizują dwie zmierzające ku niej postaci: miejscowego gauleitera Mettmanna i jego syna Herberta. Herbert był jej rówieśnikiem i razem chodzili do wiejskiej szkoły.
– Nie mogłem uwierzyć, kiedy syn mi o tym powiedział, panno von Dürkheim! – ojciec Herberta uniósł się gniewem, zanim jeszcze się do niej zbliżył. – Pani naprawdę się brata z tymi żydowskimi świniami!
Anna nie rozumiała tego wzburzenia.
– Pracujemy, co w tym złego?
Śmiało patrzyła w oczy otyłemu mężczyźnie w okropnym mundurze. Znała go od najmłodszych lat. Paul Mettmann był właścicielem wiejskiego sklepiku i kiedy w dzieciństwie tam zaglądała, zawsze pieszczotliwie tarmosił ją za policzek, a jego żona częstowała ją łakociami. Sklepikarz był w tamtych czasach wesołym i skorym do żartów człowiekiem i wszyscy we wsi wiedzieli, że nie przepuści żadnej okazji, by się zabawić.
A teraz można by pomyśleć, że partia, do której się zapisał, zrobiła z niego zupełnie innego człowieka. Anna z trudem poznawała rubasznego niegdyś sąsiada. Dziś Mettmann przy każdej sposobności rzucał donośnym i zdartym głosem rezonerskie komentarze, które mało kogo we wsi obchodziły – z tej prostej przyczyny, że nie obchodziły one również barona Dürkheima. Dla prostych mieszkańców brandenburskiej wioski Levkojen dziadek Anny był prawdziwą wyrocznią. We wszystkich sprawach. Pozwalali więc Mettmannowi mówić do woli, a on krzyczał tym głośniej. Chciał, żeby go słuchano z uwagą. Nawet jego śmiech nie był taki jak dawniej. Zniknęła zeń dawna serdeczność, jakby beztroska nie przystawała do powagi jego urzędu.
Zmieniła się również żona Mettermanna. Jej twarz stała się zacięta, a dawny uśmiech przypominał dziś czysto mechaniczny skurcz mięśni – tak jakby chciała w ten sposób zaznaczyć, że Annie von Dürkheim, wnuczce barona, nie należy się grzeczność ani szacunek. Ilekroć żona sklepikarza spotykała Annę, spoglądała na nią w taki sposób, jakby wiedziała o jakimś jej haniebnym występku i z trudem hamowała wzburzenie, nie będąc w stanie mu przeciwdziałać. Czy ta biedna kobieta naprawdę zapomniała, czym są radość życia i szczery śmiech?
Tylko Herbert, syn Mettermanna, nie zmienił się nawet na jotę. Nie musiał, gdyż zawsze był mało rozgarnięty i gburowaty.
Jednak przemiana nastąpiła nie tylko w sklepikarzu i jego żonie, ale i w niej, Annie von Dürkheim. Albowiem tego słonecznego dnia, w lipcu 1935 roku, przebudziła się w niej świadomość polityczna. Czasy niewinności minęły.