Читать книгу Marlene - Hanni Münzer - Страница 18
6
ОглавлениеMarlene wstała wcześnie rano, wyprosiła u jednej z sióstr kubek kawy zbożowej i wyruszyła w drogę. Nie miała właściwie żadnego planu, zamierzała po prostu iść w stronę wyznaczonego celu, do Francji.
Jeszcze raz poszła pod wskazany adres. Chociaż nie miała takiego zamiaru, przystanęła.
W ruinach byli jeszcze żywi ludzie, w każdym razie grupka mężczyzn i kobiet najwyraźniej miała taką nadzieję, ponieważ zaczęła usuwać gruzy. Utworzono ludzki łańcuch i zaczęto sukcesywnie przerzucać cegły na stertę obok. Jedna z cegieł zakołysała się i spadła prosto pod stopy dziewczyny. Marlene odskoczyła przestraszona. Potknęła się i zamachała rękami, lecz nie zdołała utrzymać równowagi.
– Ojojoj! Nic się panience nie stało?! – krzyknęła do niej starsza kobieta, która stała ostatnia w szeregu i rzucała gruz na stertę.
Marlene popatrzyła na swoje poobcierane dłonie, pokręciła głową i z trudem wstała. Kobieta zeszła z rumowiska.
– Przepraszam, nie widziałam panienki. Chce się panienka napić?
– Chętnie…
Nieznajoma machnęła na chudego wyrostka, który z wyraźnym ociąganiem podszedł, rzucił ukradkowe spojrzenie spod zatłuszczonej żołnierskiej czapki, zdjął plecak, wyjął z niego manierkę i podał Marlene.
Ta pociągnęła łyk i oddała ją chłopakowi. W tych dniach woda była na wagę złota.
– Dziękuję.
– Skądże panienka idzie? – spytała kobieta.
– Z Prinzregentenplatz – odrzekła Marlene, wskazując niewyraźnie za siebie.
– Mój stary mówi, że tam mocno rąbnęło. Gdzie teraz?
Marlene wzruszyła ramionami.
– Do krewnych, na wieś.
– I ja bym tak chciała. Kto ma gdzie, ten ucieka z miasta. Tu wszystko się wali. Burzą wszystko do szczętu, a ludzie mrą jak muchy. – Kobieta gwałtownie przytknęła dłoń do ust i rozejrzała się dokoła, czy aby nikt nie usłyszał tego, co powiedziała. – Mój stary mówi, że za dużo gadam i że w końcu napytam se biedy. Mało brakło. Mój stary mówi, że powinnam trzymać język za zębami…
– Ma rację – odrzekła Marlene i posłała gadatliwej kobiecie konspiracyjny uśmiech. – Proszę się nie obawiać. Przyjdzie czas, kiedy będzie pani mogła się wygadać do woli.
– Daj Boże, panienko! – westchnęła kobieta. – Ino się boję, że wpierw zrównają tu wszystko z ziemią.
– Erno! – krzyknął starszy mężczyzna stojący na stercie gruzu. Na głowie miał brudny bandaż. – Co ty tam znowu robisz?
Marlene pożegnała się. Nie uszła jednak daleko, gdy spostrzegła, że ktoś za nią idzie. A więc jednak! Przy najbliższej okazji skręciła w wąską, zasypaną zwałami gruzu uliczkę i ukryła się za krzywo zwisającymi na zawiasach drzwiami. Wkrótce zza rogu wyłonił się człowiek, który ją śledził. Był to ów chudy chłopak z plecakiem. Marlene uznała, że nic jej nie grozi. Domyśliła się, że prawdopodobnie wysłała go tamta gadatliwa kobieta, sposobem bycia przypominająca nieco Ottilie. Chłopak się zbliżył. W jego ruchach było coś znajomego. Marlene miała niejasne wrażenie, że kogoś jej przypomina. I nagle stanął jej przed oczami tamten wrześniowy dzień 1939 roku, kiedy chodziła po ulicach Krakowa u boku Jakuba, odbierając pierwsze lekcje w szpiegowskim fachu. Chłopak poruszał się dokładnie tak, jak ją samą uczył Jakub: uważnie i dyskretnie, badając otoczenie. Czego od niej chciał? Dlaczego ją śledził? Był już bardzo blisko. Marlene wykorzystała moment zaskoczenia. Wyskoczyła zza drzwi, chwyciła chłopaka za ramię i nim ten się obejrzał, pchnęła go na mur, przystawiając nóż do gardła.
– Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? – syknęła mu prosto w ucho.
– Pani jest Marlene? – wydusił z siebie chłopak.
– Kto to jest Marlene? – odpowiedziała pytaniem, nie luzując uchwytu.
– Szpieg z Berlina.
– Ciekawe. A ty kim jesteś?
– Ja też jestem szpiegiem – odparł z dumą wyrostek.
Marlene przewróciła oczami. Dumni agenci nie żyją długo.
– Chyba jesteś trochę za młody na szpiega, nie sądzisz?
– Lepiej być młodym i niedoświadczonym niż starym tchórzem.
Marlene z trudem powstrzymała cisnący się jej na usta uśmiech. Głos tego – bądź co bądź – jeszcze dziecka brzmiał dziwnie. Był zbyt niski i nie pasował do jego mikrej postury. Poluźniła uchwyt.
I to był błąd, bo chłopak niczym piskorz wyśliznął się z jej uścisku i również wyciągnął nóż. Marlene zaklęła i przyjęła postawę do walki.
Chłopak uśmiechnął się, podniósł ręce w pojednawczym geście i nie spuszczając Marlene z oczu, powoli opuścił nóż. Jego wielkie zielone oczy lśniły w wychudzonej i osmalonej twarzy niczym szmaragdy.
– Czekaliśmy na panią – powiedział z ożywieniem. – Wiedzieliśmy, że pani przyjdzie.
Marlene wyczekiwała, wciąż ściskając nóż w dłoni. Dla niej niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Wprawdzie chłopak znał jej imię, ale nie podał ustalonego hasła. To mogła być pułapka. A jeśli tak, to nie przyszedł sam. Marlene nastawiła uszu i skupiwszy się na najbliższym otoczeniu, nasłuchiwała podejrzanych odgłosów, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki.
Chłopak bacznie obserwował Marlene. Coś w jego twarzy mówiło jej, że miałby ochotę zadać jej pytanie, lecz brak mu śmiałości. Jakby obawiał się jej reakcji.
– Przysłała cię matka? – Marlene postanowiła pociągnąć go za język.
– Nie. Moja matka nie żyje – odparł chłopak, wciąż badawczo wpatrując się w twarz Marlene.
– Chcesz mi coś powiedzieć?
Chłopak zebrał się na odwagę.
– Słyszała pani o zamachu na Führera?
– Taak… – odparła Marlene ostrożnie.
Od jej odpowiedzi zależało, czy chłopak uzna ją za zdrajcę i wroga narodu niemieckiego. W gruncie rzeczy powinna była z miejsca wyrazić oburzenie z powodu haniebnego i podstępnego zamachu, ale nie była w stanie się przemóc. Wciąż pamiętała panującą w kościele atmosferę przygnębienia, które kazało jej podejrzewać, że większość tam zgromadzonych żałuje, iż Stauffenbergowi się nie udało. Oczywiście nikt nie odważył się tego powiedzieć głośno, strach przed donosicielami i represjami już dawno stał się drugą naturą mieszkańców Rzeszy, którzy nauczyli się zachowywać pozory. Wciąż bowiem byli wśród nich fanatycy, którzy niezachwianie dzierżyli w dłoni nazistowski sztandar, głośno sławiąc Boga za to, że pozwolił ich Führerowi wyjść z zamachu bez szwanku, jakby to była ich osobista zasługa. Tym razem jednak gorliwcy zamilkli szybciej niż zwykle, uciszeni ponurą, wręcz wrogą atmosferą panującą wśród znużonych wojną rodaków.
– I co o tym sądzisz? – Marlene postanowiła rzucić chłopakowi wabik.
Ten zrazu spojrzał na nią posępnie i raz jeszcze upewnił się, że są sami, a potem cicho odparł:
– Żałuję, że Stauffenberg nie załatwił drania. – Usta drżały mu od tłumionego gniewu. Jego nienawiść była prawdziwa, czegoś takiego nie mógłby zagrać.
Marlene uwierzyła mu, odetchnęła nieco i odważyła się na następny krok:
– Znasz Horchera?
To on miał być jej kontaktem w Monachium.
– Znam.
– I? – Marlene wciąż czekała na hasło.
Chłopak przez chwilę sprawiał wrażenie zdezorientowanego, lecz zaraz uśmiechnął się, przez co wydał się jeszcze młodszy. Marlene pomyślała, że ma najwyżej trzynaście lat. Toż to dziecko! A potem zaniemówiła, gdy chłopiec z powagą obwieścił:
– To ja jestem Horcher! – Kiedy zaś Marlene wciąż wpatrywała się w niego z pytaniem w oczach, uderzył się w czoło. – Do diaska! Oczywiście! – Nachylił się ku niej i szepnął: – Biały kruk.
To było uzgodnione hasło. Marlene odetchnęła głęboko.
– Gdzie masz kryjówkę? – spytała, po czym zaraz dodała: – Nie możemy tu stać w nieskończoność.
– Oczywiście, chodź! – Horcher ruszył przodem i poprowadził ją przez ruiny.
W tej części miasta szczególnie wyraźnie widać było rozmiary zniszczeń. Okolica sprawiała upiorne wrażenie, jakby ją żywcem wyjęto z kart Apokalipsy. Na długości kilku przecznic ciągnął się pas zniszczeń – po jednej stronie wszystko zostało zrównane z ziemią, podczas gdy po drugiej domy pozostały niemal nienaruszone. Tylko zaślepione deskami i kartonami okna oraz pęknięcia na fasadach świadczyły o tym, że cudem uniknęły zagłady. Życie od śmierci dzieliło zaledwie kilka metrów.
Po długim i forsownym marszu zeszli pod ziemię. Marlene podążała za Horcherem ciemnym, wijącym się niczym labirynt korytarzem, po czym znów wyszli na powierzchnię, minęli podwórze i ponownie zanurzyli się w podziemia złożone z rozgałęziających się korytarzy. Po obu stronach raz po raz widać było piwnice, w których ciasno stłoczeni mieszkańcy koczowali w słabym blasku świec. Niektórzy z dorosłych mieli na głowach dziwaczne hełmy z kuchennych garnków, które wymoszczono poduszkami. Marlene była wstrząśnięta widokiem małych dzieci, którym przyszło dorastać w tak strasznych czasach i które przez całe swoje krótkie życie nie poznały innego świata niż ten, w którym toczy się wojna. Piwnice wypełniał wszechobecny, duszący pył wzbijany w powietrze przez każdy krok i każde poruszenie. Ze wszystkich zakamarków dobiegały odgłosy kaszlu.
Kiedy znów wyszli na powierzchnię, znaleźli się w dzielnicy niemal nietkniętej przez bomby. Tu, w pobliżu uniwersytetu, toczyło się normalne życie – o ile w tych strasznych czasach w ogóle można było mówić o normalności. Marlene znowu zauważyła, że ludzie poruszają się w charakterystyczny dla wojennych czasów sposób: pospiesznie i z głową wciśniętą między ramiona, jakby obawiali się, że w każdej chwili może na nich spaść bomba, co skądinąd wcale nie było tak znów mało prawdopodobne. Przed kilkoma otwartymi sklepami tłoczyli się klienci. Nie widać było zbyt wielu mundurów, za to tu i ówdzie przemykał ktoś ze swastyką na ramieniu, założoną prawdopodobnie na znak łączności – szczerej bądź udawanej – z cudem ocalałym Führerem.
Również Horcher sięgnął do plecaka, wyjął dwie takie opaski i podawszy jedną nich Marlene, polecił, by ją założyła. Potem wciągnął ją do domu ze spalonym dachem. W górze ziała czarna otchłań i Marlene nie mogła się pozbyć wrażenia, że ta ciemność lada chwila połknie również resztę domu. O dziwo, jednak niższe piętra nie ucierpiały za bardzo, a w niektórych mieszkaniach nawet nie wyleciały szyby. Weszli na cuchnącą kiszoną kapustą klatkę schodową i wdrapali się po wydeptanych schodach na trzecie piętro.
Gdy chłopak zapukał w umówiony sposób, drzwi otworzyły się z impetem i rozległ się zagniewany męski głos:
– Gdzie, do diabła, włóczysz się tak długo? – Jakaś ręka chwyciła młodego towarzysza Marlene i gwałtownie wciągnęła go do środka.
Dopiero wtedy mężczyzna spostrzegł nieznajomą kobietę. Stała nieco z boku, by w razie czego mieć możliwość ucieczki. Gospodarz bez ceregieli również ją chwycił za ramię i wciągnął za drzwi, rzucając uprzednio nieufne spojrzenie na klatkę schodową.
– Nikt mnie nie śledził – powiedział Horcher.
W jego głosie pobrzmiewały zarazem duma i przekora. Najwyraźniej przywykł do tego, że z racji młodego wieku musi znosić takie traktowanie. Mężczyzna, którego połowę twarzy pokrywała siatka blizn przywodząca na myśl popękaną szybę, zwrócił się do chłopaka i potrząsnął nim tak mocno, że prawie urwał mu głowę.
– Co ty sobie myślisz? Dlaczego nie było cię tyle czasu? Od wczoraj czekamy na wiadomość od ciebie! Twoja ciotka zrobiła mi istne piekło!
Wściekły atak sprawił, że Horcherowi zsunęła się czapka i na plecy opadł mu długi platynowy warkocz.
– Tak myślałam! Jesteś dziewczyną! – wyrwało się Marlene.
W jej głosie słychać było nutę uznania. Zmylił ją niski, niemal chrapliwy głos konspiratora.
Dziewczyna zwinnym ruchem uwolniła się z rąk mężczyzny i rzuciwszy mu gniewne spojrzenie, szybko schyliła się po czapkę. Założyła ją i energicznie wsunęła pod nią warkocz.
– Gdzie ciotka? – spytała, nie tracąc rezonu.
– Poszła coś kupić, a raczej zorganizować. Co to za kobieta? – Mężczyzna groźnie zbliżył się do Marlene, tak że mogła wyczuć zapach jego potu.
– To na nią czekaliśmy! – odparła Horcher.
Podeszła do pojemnika na chleb i uniosła wieko, pod którym ziała przeraźliwa pustka. Poślinionym palcem wygarnęła ostatnie okruchy i włożyła go w usta.
– Nazwisko i hasło – powiedział szorstko mężczyzna, zwracając się do Marlene.
– Najpierw pan.
Marlene stała tak blisko mężczyzny, że gdy hardo wysunęła brodę, niemal dotykała nią jego piersi. Chciała mu pokazać, że nie tak łatwo ją zastraszyć i to on pierwszy ma podać hasło. Poza tym nie w smak było jej tak bezceremonialne traktowanie.
Przez kilka sekund ich spojrzenia krzyżowały się niczym szpady; następnie mężczyzna cofnął się i splótłszy ramiona na piersi, zlustrował Marlene od stóp do głów. Uważnie przyjrzał się uwalanym w sadzy rozczłapanym trzewikom, brudnej sukni i znużonej twarzy.
Marlene odruchowo poprawiła włosy kobiecym gestem. Kurz, który zgromadził się w nich przez ostatnie dni, sprawił, że były sztywne jak słoma. Od czterech dni nie myła się ani nie czesała. Wody brakowało nawet do picia, nie mówiąc już o toalecie. Podejrzewała, że pachnie wcale nie lepiej niż stojący przed nią mężczyzna.
Pozwoliła, by na chwilę zawładnął nią nastrój, którego doświadczyła w kościele oraz podczas wędrówki ulicami zniszczonego Monachium: poczucie, że ma dość tej wojny i nieustannej walki.
Odczuwała nieprzepartą tęsknotę za normalnością, marzyła, by spokojnie przespać noc i obudzić się w miękkim łóżku. Zapragnęła kąpieli i filiżanki herbaty. Nocy wolnej od strachu. Wygodnego pokoju.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji